– Dwa?
– Dolbert. Janine Dolbert?
– Janine? Ona tez?
– Tak. Ona ma numer dwa.
Pracownik „Les Classiques” uniosl gwaltownie rece w daremnym protescie.
– To czyste wariactwo! Nic z tego nie ma sensu!
– Panskie zycie ma sens, Claude – odrzekl prostymi slowami Jason. – Niech pan je szanuje… Zaczekam po drugiej stronie ulicy. Prosze wyjsc stad dokladnie za trzy minuty, i niech pan nie korzysta z telefonu, tylko zaraz stad wyjdzie i wroci do „Les Classiques”. Jesli po trzech minutach pan tu jeszcze bedzie, bede musial wrocic.
Wyjal reke z kieszeni. Trzymal w niej pistolet.
Oreale zrobil gleboki wydech, na widok broni jego twarz zrobila sie trupio blada.
Bourne wyszedl zamykajac za soba drzwi.
Zadzwonil telefon stojacy na nocnym stoliku. Marie popatrzyla na zegarek – byla osma pietnascie. Przez chwile czula nagly strach. Jason mowil, ze zadzwoni o dziewiatej. Opuscil „Terrasse” po zapadnieciu zmroku, kolo siodmej, zeby spotkac sprzedawczynie nazwiskiem Monique Brielle. Plan byl scisly i mogl zostac zaklocony tylko w razie niebezpieczenstwa. Czy cos sie wydarzylo?
– Czy to pokoj czterysta dwadziescia? – spytal ktos niskim meskim glosem.
Marie odczula ulge; tym mezczyzna okazal sie Andre Villiers. General dzwonil poznym popoludniem, by powiedziec Jasonowi, ze cale „Les Classiques” wpadlo w panike; jego zone proszono do telefonu az szesciokrotnie w ciagu poltorej godziny. Jednak ani razu nie udalo mu sie uslyszec niczego istotnego; gdy tylko podnosil sluchawke, powazna rozmowe zastepowaly niewinne zarty.
– Tak – powiedziala Marie. – To pokoj czterysta dwadziescia.
– Prosze mi wybaczyc, jeszcze ze soba nie rozmawialismy.
– Wiem, kim pan jest.
– I ja wiem o pani istnieniu. Czy pozwoli pani, ze podziekuje?
– Rozumiem. Nie ma za co.
– Do rzeczy. Telefonuje z mojego gabinetu i do tej linii nie ma oczywiscie zadnego podlaczenia. Prosze powiedziec naszemu wspolnemu znajomemu, ze kryzys nabral przyspieszenia. Moja zona nie wychodzi ze swojego pokoju pod pretekstem mdlosci, ale najwidoczniej nie jest az tak chora, by nie odpowiadac na telefony. Tak samo jak przedtem kilkakrotnie podnosilem sluchawke i przekonywalem sie tylko, ze oni sa przygotowani na wszelkie zaklocenia Za kazdym razem dosc niegrzecznie przepraszalem mowiac, ze spodziewam sie telefonow. Prawde powiedziawszy, nie jestem wcale pewny, czy mojej zonie trafilo to do przekonania, ale ona oczywiscie nie moze sobie pozwolic na dopytywanie sie. Bede stanowczy, mademoiselle. Miedzy nami narasta niewypowiedziany konflikt, ktory pod powierzchnia jest gwaltowny. Oby Bog dal mi sile na to.
– Ja moge tylko prosic pana, by pamietal pan o celu – wtracila Marie. – Niech pan pamieta o synu.
– Tak – odparl spokojnie starszy pan. – Moj syn. I ta dziwka, ktora udaje, ze szanuje jego pamiec… Przepraszam.
– Nie szkodzi. Przekaze to, co pan mi opowiedzial, naszemu znajomemu. On zadzwoni w ciagu najblizszej godziny.
– Prosze mnie wysluchac – przerwal Villiers. – Mam wiecej do powiedzenia. Dlatego musialem sie z pania skontaktowac. Dwa razy, kiedy moja zona rozmawiala przez telefon, glosy jej rozmowcow nie byly mi obce. Ten drugi rozpoznalem; natychmiast przypomniala mi sie czyjas twarz. On obsluguje centralke na Saint-Honore.
– Znamy jego nazwisko. A w pierwszym przypadku?
– To bylo dziwne. Glosu nie rozpoznalem, nie kojarzyla mi sie z nim niczyja twarz, ale rozumialem, dlaczego go slysze. Byl to niecodzienny glos, ni to szept, ni to komenderowanie, echo glosu. Uderzylo mnie to komenderowanie wlasnie. Widzi pani, ten glos nie prowadzil z moja zona rozmowy, on wydawal rozkaz. Oczywiscie w chwili kiedy ja znalazlem sie na linii, zmienil sie; byl to uzgodniony zawczasu sygnal do szybkiego pozegnania, ale wrazenie pozostalo. To wrazenie, nawet ten ton, zna dobrze kazdy wojskowy; taki jest zolnierski sposob wyrazania emfazy. Czy mowie zrozumiale?
– Chyba tak – odpowiedziala spokojnie Marie, ktora uswiadomila sobie, ze jesli starszy pan faktycznie daje do zrozumienia to, co ona odgadywala po jego slowach, wowczas napiecie, w jakim on sie znajduje, musi byc nie do zniesienia.
– Zapewniam pania, mademoiselle – stwierdzil general – to byla ta swinia, ten morderca.
Villiers przestal mowic, slyszala tylko jego oddech. Nastepne slowa przychodzily mu z trudem; ten silny mezczyzna byl bliski placzu.
– On… wydawal polecenia… mojej… zonie. – Staremu zolnierzowi lamal sie glos. – Prosze mi wybaczyc to, co niewybaczalne. Nie mam prawa pani obciazac.
– Ma pan pelne prawo do tego – odparla Marie, nagle zaniepokojona. – To, co sie dzieje, jest dla pana straszliwie bolesne i tym gorsze, ze nie ma pan z kim porozmawiac.
– Rozmawiam z pania, mademoiselle. Nie powinienem, ale rozmawiam.
– Chcialabym, zebysmy mogli kontynuowac rozmowe. Chcialabym tez, zeby ktores z nas moglo byc przy panu. Ale to niemozliwe i ja wiem, ze pan to rozumie. Niech pan postara sie wytrwac. Ogromnie wazne jest, by nie skojarzono pana z naszym znajomym. Mogloby to pana kosztowac utrate zycia.
– Wydaje mi sie, ze juz je stracilem.
–
–
–
Na linii zapanowalo milczenie. Marie wstrzymala oddech. Kiedy Villiers sie odezwal, odetchnela.
– Nasz wspolny znajomy ma duzo szczescia. Pani jest nadzwyczajna kobieta.
– Bynajmniej. Po prostu chce, zeby moj przyjaciel do mnie wrocil. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego.
– Byc moze nie ma. Ale i ja chcialbym byc pani przyjacielem. Przypomniala pani bardzo staremu czlowiekowi, kim i czym jest. Dziekuje pani po raz drugi.
– Nie ma za co… przyjacielu.
Marie odlozyla sluchawke, do glebi poruszona i nie mniej zmartwiona. Nie byla pewna, czy Villiers sprosta temu, co przyniosa najblizsze dwadziescia cztery godziny, a jesli nie sprosta, to morderca dowie sie, jak gleboko spenetrowano jego aparat. Rozkaze wowczas wszystkim lacznikom z „Les Classiques”, zeby uciekli z Paryza i znikneli. Albo dojdzie do rzezi na Saint-Honore, ktora bedzie miala taki sam skutek.
Jesliby jedno albo drugie faktycznie nastapilo, to nie byloby zadnych odpowiedzi, zadnego adresu w Nowym Jorku, zadna wiadomosc nie zostalaby rozszyfrowana i nie zostalby tez odnaleziony jej nadawca. Mezczyzna, ktorego ona kocha, znalazlby sie znowu w swoim labiryncie, i odszedlby od niej.
28
Bourne zobaczyl ja na rogu ulicy w swietle latarn i reflektorow przejezdzajacych samochodow. Szla w strone malego hotelu, w ktorym mieszkala. Monique Brielie, dziewczyna numer jeden u Jacqueline Lavier, byla mocniejsza, bardziej muskularna wersja Janine Dolbert. Przypomnial sobie, ze widzial ja w sklepie. Cechowala ja pewnosc siebie, a ruchy zdradzaly sile i wiare w swoje mozliwosci. Bardzo opanowana. Jason rozumial, dlaczego jest dziewczyna numer jeden u Lavier. Ich spotkanie bedzie krotkie, wiadomosc zaskakujaca, a pogrozka wyrazna. Najwyzszy czas na nastepne uderzenie fali. Stal bez ruchu czekajac, az dziewczyna sie oddali. Jej obcasy stukaly jak buty wojskowe. Na ulicy nie bylo ani zbyt tloczno, ani pusto; w poblizu przechodzilo moze piec osob. Trzeba bedzie ja zatrzymac i rozmawiac tak, zeby nikt nie uslyszal tych kilku slow, ktore musi jej przekazac, bo sa zbyt niebezpieczne. Dogonil ja zaledwie dziesiec metrow od wejscia do hotelu i zrownal z nia krok.
– Musi pani skontaktowac sie natychmiast z Lavier – powiedzial po francusku, patrzac prosto przed siebie.
– Slucham? Co pan powiedzial? Kim pan jest, monsieur?