– Vingt mille soixante francs, monsieur – odpowiedziala wspolwlascicielka „Les Classiques”, obserwujac jego reakcje jak wielki, czujny ptak.

Nie bylo zadnej reakcji. Bourne odliczyl szesc pieciotysiecznych banknotow i wreczyl Lavier. Skinela glowa i przekazala je szczuplej sprzedawczyni. Sztywne zwloki wymaszerowaly z sukienkami z gabinetu.

– Wszystko zostanie zapakowane i przyniesione tu wraz z reszta pieniedzy. – Lavier usiadla za swoim biurkiem. – A wiec wyjezdza pan do Ferrat. To musi byc cudowne.

Zaplacil, wiec nadszedl czas rozstania.

– Za ostatnia noc w Paryzu przed powrotem do przedszkola. – Podniosl kieliszek w autoironicznym toascie.

– Tak, wspomnial pan, ze panska przyjaciolka jest bardzo mloda.

– Powiedzialem, ze to dziecko i tak tez jest. To dobry kumpel, ale wole towarzystwo bardziej dojrzalych kobiet.

– Musi pan ja bardzo lubic – zauwazyla Lavier, muskajac perfekcyjnie ulozone wlosy; pochlebstwo zostalo przyjete. – Kupuje jej pan tak piekne – i szczerze mowiac – kosztowne prezenty.

– To tylko ulamek sumy, ktorej moglaby zazadac.

– Rzeczywiscie.

– Jest moja zona, trzecia, jesli chodzi o scislosc, a na Bahama musze pokazywac sie publicznie. Ale oddzielam moje zycie tam od zycia tu. Potrafie to doskonale zorganizowac.

– Jestem tego pewna, monsieur.

– Skoro juz mowimy o Bahama, to kilka minut temu wpadla mi do glowy pewna mysl. To dlatego zapytalem pania o Bergerona.

– O co chodzi?

– Moze uwazac mnie pani za raptusa, ale zapewniam, ze tak nie jest. Kiedy mnie cos zaintryguje, musze to zbadac… Jezeli ma pani wylacznosc na Bergerona, to czy nie myslala pani o utworzeniu filii na wyspach?

– Na Bahama?

– I jeszcze bardziej na poludnie. Moze nawet na Karaibach.

– Monsieur, juz z samym Saint-Honore czesto mamy za duzo klopotow! Jak to mowia: na zaniedbanej farmie ziemia lezy odlogiem.

– Nie trzeba bedzie o nia dbac, a przynajmniej nie w ten sposob, ktory pani ma na mysli. Chodzi o cos dla ludzi z klasa – jedna koncesja tu, druga tam, miejscowe prawo wlasnosci z przywilejowanymi odsetkami. Wystarczy jeden lub dwa butiki, ktore oczywiscie beda sie ostroznie rozrastac.

– To wymaga znacznego kapitalu, Monsieur Briggs.

– Na poczatek tylko oplaty za wynajecie lokalu. Moze to pani nazwac wpisowym. Oplaty sa wysokie, ale nie zniechecajace. W przypadku lepszych hoteli i klubow zazwyczaj glownie zalezy to od stopnia znajomosci z dyrekcja.

– A pan ich zna?

– Doskonale. Jak juz powiedzialem, na razie badam mozliwosci, ale ten pomysl ma chyba pewne zalety. Pani znak firmowy zyskalby na wytwornosci. „Les Classiques”, Paryz, Wielka Bahama… moze Caneel Bay. – Bourne dopil brandy. – Ale pani prawdopodobnie ma mnie za szalonego. Prosze to traktowac jak zwykla rozmowe… Chociaz z drugiej strony, zarobilem juz pare dolarow podejmujac bez namyslu ryzykowne decyzje.

– Ryzykowne? – Jacqueline Lavier ponownie musnela wlosy.

– Nie odrzucam tego rodzaju pomyslow, madame. Zazwyczaj je popieram.

– Tak. Rozumiem. Jak pan powiedzial, pomysl ma pewne zalety.

– Tak sadze. Oczywiscie chcialbym zobaczyc, jakiego rodzaju kontrakt ma pani z Bergeronem.

– Moge go panu pokazac, monsieur.

– Mam lepszy pomysl – powiedzial Jason. – Jezeli jest pani wolna, to moze pomowilibysmy o tym przy kilku drinkach i kolacji. W Paryzu jestem jeszcze tylko przez jedna noc.

– I woli pan towarzystwo bardziej dojrzalych kobiet – dodala Jacqueline Lavier. Maske jej twarzy znow przecial usmiech; bialy lod pekal pod porozumiewawczym spojrzeniem.

– D’accord, madame.

– Nie powinno byc z tym problemu – powiedziala, siegajac po telefon.

Telefon, Carlos.

Zlamie ja. Zabije, jezeli bedzie trzeba. Dowiem sie prawdy.

Marie szla przez tlum w strone budek telefonicznych przy rue Vaugirard. Wynajela pokoj w „Meurice” i zostawila w recepcji neseser. Potem siedziala sama w pokoju dokladnie przez dwadziescia dwie minuty, az do chwili, kiedy nie mogla juz dluzej wytrzymac. Siedziala na krzesle, wpatrujac sie w pusta sciane. Myslala o Jasonie, o szalenstwie ostatnich osmiu dni, ktore wpedzily ja w niewiarygodny obled. Jason. Troskliwy, przerazajacy, niepojety Jason Bourne. Czlowiek, w ktorym bylo tyle gwaltownosci, a rownoczesnie tak zadziwiajaco wiele wspolczucia. A przy tym wydawal sie tak zatrwazajaco oswojony ze swiatem, o ktorym nie mieli pojecia zwykli obywatele. Skad sie pojawil ten jej ukochany? Kto nauczyl go przekradania sie przez zaulki Paryza, Marsylii, Zurychu… a moze nawet Wschodu? Czym byl dla niego Daleki Wschod? Skad znal jezyki? Jakie jezyki? A moze jezyk?

Tao.

Cze-sah.

Jam Quan.

Inny swiat, o ktorym nic nie wiedziala. Ale znala Jasona Bourne’a, a przynajmniej czlowieka, ktorego tak nazywano. Mimo oporow kurczowo trzymala sie uczciwosci, ktora w nim wyczuwala. Och, Boze, jakze ona go kochala!

Iljicz Ramirez Sanchez. Carlos. Kim on byl dla Jasona Bourne’a?

„Przestan!” – krzyczala do siebie, siedzac samotnie w pokoju. A potem zachowala sie w taki sam sposob, jaki czesto widziala u Jasona – zerwala sie z krzesla, tak jakby nagly ruch mogl rozproszyc mgle lub pozwolic sie przez nia przebic.

Kanada. Musi zadzwonic do Kanady i dowiedziec sie, dlaczego smierc Petera, zamordowanie Petera, utrzymano w takiej tajemnicy, w tak brudny sposob! To nie mialo sensu; wszystko w niej buntowalo sie przeciw temu. Bo Peter takze byl uczciwym czlowiekiem, a zabil go czlowiek, ktory takim nie jest. Albo dowie sie dlaczego, albo sama ujawni sprawe tej smierci, tego morderstwa. Wykrzyczy przed swiatem, ze ona wie i zazada: „Zrobcie Cos!”

Wyszla wiec z „Meurice”, pojechala taksowka na rue Vaugirard i zamowila rozmowe z Ottawa. Czekala teraz na zewnatrz budki. Gniew w niej wzbieral, w palcach gniotla nie zapalonego papierosa. Nie zdazyla go rozkruszyc, kiedy zadzwonil telefon.

Otworzyla przeszklone drzwi i weszla do srodka.

– To ty, Alan?

– Tak – padla zwiezla odpowiedz.

– Alan, co u diabla sie dzieje? Peter zostal zamordowany, a w gazetach nie pisneli o tym ani slowkiem. W radiu i telewizji tez! Wyglada na to, ze nawet ambasada nie wie! Tak jakby nikogo to nie obchodzilo! Co wy ludzie robicie?!

– To, co nam kaza. I ty tez tak zrobisz.

– Co? Przeciez to Peter! Byl twoim przyjacielem! Posluchaj mnie Alan…

– Nie! – przerwal jej brutalnie. – To ty posluchaj. Wyjedz z Paryza. Zaraz! Przylec tu najblizszym bezposrednim rejsem. Gdybys miala z tym jakies problemy, ambasada sie tym zajmie, ale musisz rozmawiac wylacznie z ambasadorem, rozumiesz?

– Nie! – krzyknela Marie St. Jacques. – Nie rozumiem! Zabili Petera i nikogo to nie obchodzi! Wszystko, co masz do powiedzenia, to jakies biurokratyczne gowno! Zeby tylko nie dac sie wciagnac, na milosc boska, zeby tylko nigdy nie dac sie wciagnac!

– Trzymaj sie od tego z daleka, Marie!

– Daleka od czego? Przeciez tego wlasnie mi nie mowisz, prawda? No wiec lepiej, zebys…

– Nie moge! – Alan znizyl glos. – Nie wiem. Powtarzam ci tylko to, co mi polecono przekazac.

– Kto ci polecil?

Вы читаете Tozsamosc Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату