– Brak dowodow! – przerwala Lavier wyzywajacym tonem. – Rozmyslnie stworzona zaslona dymna, gra pozorow, fikcyjny kontrakt! Przypisal sobie morderstwo, ktore bylo ich wewnetrzna sprawa. Nikt postronny nie zdolalby przeniknac przez taka ochrone. To klamstwo!
– Klamstwo! – powtorzyl Jason.
– Tyle klamstw – dodala Madame Lavier z pogarda. – Jakkolwiek Kain nie jest glupi. Klamie po cichu, rzuci slowko tu i tam wiedzac, ze podawane z ust do ust obrosnie trescia. Prowokuje Carlosa na kazdym kroku, wyrabia sobie marke kosztem czlowieka, ktorego miejsce chce zajac. Ale nie dorasta Carlosowi do piet. Zawiera kontrakty, chociaz nie moze ich wypelnic. Wy to tylko jeden przyklad, znamy kilka innych. Mowi sie, ze wlasnie dlatego przepadl na cale miesiace, unikal ludzi takich jak wy.
– Unikal ludzi… – Jason scisnal przegub. Znowu zaczal dygotac, odglos dalekiego grzmotu wibrowal gdzies gleboko pod czaszka. – Jest pani… pewna?
– Oczywiscie. Nie umarl, po prostu sie ukrywal. Kain zawalil wiecej niz jedno zlecenie, tego sie nie dalo uniknac. Przyjal ich zbyt wiele w zbyt krotkim czasie. Ale ilekroc sfuszerowal, po nieudanym zabojstwie dokonywal na wlasna reke innego, bardzo spektakularnego, zeby zachowac dobre imie. Wybieral jakas wazna figure i wysylal na tamten swiat. Wszystkimi to zabojstwo wstrzasalo, a stal za nim Kain, bez dwoch zdan. Na przyklad ten ambasador w Mulmejn: nikt sie nie domagal jego smierci. Wiemy tez o dwoch innych, o rosyjskim specjaliscie w Szanghaju, a ostatnio o bankierze w Madrycie.
Slowa padaly spomiedzy jaskrawoczerwonych warg poruszajacych sie goraczkowo w dolnej czesci upudrowanej maski, tuz obok niego. Slyszal je. Slyszal tez wczesniej. Wczesniej je przezywal. Juz nie cienie, tylko wspomnienia z zapomnianej przeszlosci. Obrazy zlaly sie z rzeczywistoscia. Potrafil skonczyc kazde zdanie kobiety, instynktownie rozpoznawal kazde imie, miasto czy zdarzenie, o ktorym wspominala.
Mowila o nim.
Jason Bourne byl zabojca Kainem.
Jeszcze ostatnia sprawa, tamto krotkie wyzwolenie od ciemnosci dwa dni temu na Sorbonie. Marsylia. Dwudziesty trzeci sierpnia.
– Co sie zdarzylo w Marsylii? – zapytal.
– W Marsylii? – Madame Lavier az sie wzdrygnela. – Jak pan moze! Jakich klamstw panu naopowiadano? Jakich jeszcze klamstw?
– Prosze mi tylko powiedziec, co zaszlo.
– Pan oczywiscie ma na mysli Lelanda, tego wszedobylskiego ambasadora. Jego smierci tym razem ktos sie domagal, ktos za nia zaplacil, a kontrakt zawarl Carlos.
– A jesli pani powiem, ze zdaniem niektorych to dzielo Kaina?
– Kainowi zalezalo, zeby wszyscy wlasnie tak mysleli! Nie mogl gorzej obrazic Carlosa. Ukrasc mu zabojstwo! Nie chodzilo o pieniadze. Chcial tylko pokazac swiatu, naszemu swiatu, ze zdola dotrzec na miejsce pierwszy i wykonac robote, za ktora zaplacono Carlosowi. Ale mu sie nie udalo, pan wie. Z zabojstwem Lelanda nie mial nic wspolnego.
– Byl tam.
– Wpadl w pulapke. W kazdym razie sie nie pokazal. Niektorzy twierdza, ze zostal zabity, ale poniewaz nie znaleziono ciala, Carlos w to nie uwierzyl.
– Jak wedlug nich zginal?
Madame Lavier odsunela sie i szybko potrzasnela glowa.
– Dwoch ludzi z portu probowalo sobie przypisac zasluge, chcieli dostac pieniadze. Jeden z nich zniknal. Prawdopodobnie Kain go zabil, jesli to rzeczywiscie byl Kain. Ci dwaj to zwykle szczury z dokow.
– Na czym polegala pulapka?
– Rzekoma pulapka, monsieur. Twierdzili, ze sie dowiedzieli, jakoby Kain mial sie z kims spotkac na rue Sarasin w noc przed zabojstwem. Podobno zostawili na ulicy odpowiednio niejasna wiadomosc i zwabili tego mezczyzne, z cala pewnoscia Kaina, jak mowia, na molo, do lodzi rybackiej. Nikt juz wiecej nie widzial ani trawlera, ani skipera, wiec moze to i prawda, ale powtarzam, nie bylo dowodu. Nie mielismy nawet dokladnego rysopisu Kaina, zeby porownac z tamtym czlowiekiem z rue Sarasin. Tak czy owak, na tym juz koniec.
– Rozumiem – powiedzial Bourne starajac sie, zeby glos brzmial naturalnie. – Oczywiscie, nasze informacje sie nie pokrywaja. Dokonalismy wyboru na podstawie tego. cosmy wiedzieli, a przynajmniej co nam sie zdawalo.
– Niewlasciwego wyboru, monsieur. Powiedzialam panu prawde.
– Tak, wiem.
– A wiec osiagnelismy nasz kompromis?
– Czemu nie?
–
– Teraz to juz… nie ma znaczenia. – Mowil prawie niedoslyszalnie i wiedzial o tym. Co powiedzial? Co takiego wlasnie powiedzial? Dlaczego to powiedzial? Mgly znowu gestnialy, grzmot odzywal sie glosniej. Wrocil bol w skroniach. – To znaczy… to znaczy, pani ma racje, tak jest lepiej dla wszystkich.
Czul – widzial – na sobie wzrok Madame Lavier, jej badawcze oczy.
– To rozsadne wyjscie.
– Pewnie… Pan sie zle czuje?
– Mowilem juz, to nic. Przejdzie.
– Cale szczescie. A teraz przepraszam na chwile…
– Nie! – Jason chwycil ja za ramie.
–
– Wychodzimy. Moze pani wstapic po drodze. – Bourne skinal na kelnera, zeby przyniosl rachunek.
– Jak pan sobie zyczy – rzucila, nie spuszczajac z niego wzroku.
Stal w mrocznym korytarzu, pomiedzy plamami swiatla z lamp wpuszczonych w sufit. Naprzeciwko byla damska toaleta, oznaczona malymi zlotymi literami:
Natomiast w toalecie siedziala juz blisko dziesiec minut, co zaniepokoiloby Jasona, gdyby potrafil skupic uwage na uplywie czasu. Nie potrafil: caly plonal. Trawil go bol, dreczyl halas, kazdy nerw konczyl sie zywym cialem, odsloniety i bezbronny. Wlokna nabrzmialy, jakby w potwornym strachu przed nakluciem. Patrzyl prosto przed siebie, za plecami mial historie martwych ludzi. Przeszlosc odbijala sie w oczach prawdy. Szukaly go, a on je widzial. Kain… Kain… Kain!
Potrzasnal glowa i spojrzal na czarny sufit. Musi jakos funkcjonowac, nie wolno mu ciagle spadac, nurkowac w otchlan ciemnosci i wichury. Trzeba podjac decyzje… Nie, juz zostaly podjete. Teraz nalezy je wprowadzic w zycie.
Odetchnal gleboko i zerknal na zegarek – chronometr, ktory wymienil za delikatne zlote jubilerskie cacko, wlasnosc markiza z poludnia Francji.
Gdzie byla Jacqueline Lavier? Dlaczego nie wychodzila? Co sie spodziewala osiagnac tkwiac w srodku? Kiedy tu przyszli, mial na tyle przytomny umysl, zeby zapytac maltre’a, czy w toalecie jest telefon; tamten zaprzeczyl, wskazujac budke przy wejsciu. Lavier stala wtedy obok i wszystko slyszala. Pojela, skad to pytanie.
Oslepiajacy blysk swiatla. Jason odskoczyl w tyl, wpadl na sciane. Zaslonil oczy reka. Jaki bol! Chryste, oczy mu plonely.
Pozniej uslyszal slowa wypowiedziane przy akompaniamencie dobrodusznego smiechu eleganckich mezczyzn i kobiet przechadzajacych sie po korytarzu.
– Na pamiatke kolacji u Rogeta, monsieur – zaszczebiotala z ozywieniem hostessa. Trzymala aparat za pionowy flesz. – Zdjecie bedzie gotowe za pare minut. Z pozdrowieniami od Rogeta.
