Tak bardzo pragnal dodac:
„Moja kochana, moja najdrozsza”.
Nie dodal. Nie mogl.
Drzwi od lazienki otworzyly sie. Jason wsunal koperte do kieszeni marynarki.
– Ale sie uwinelas – rzekl.
– Naprawde? Nie zdawalam sobie z tego sprawy. Co robisz?
– Potrzebuje piora – odparl biorac do reki dlugopis. – Gdyby ten facet mial mi cos do powiedzenia, chcialbym moc to zapisac.
Marie podeszla do biurka, spojrzala na sucha, pusta szklaneczke.
– Nie wypiles drinka.
– Nie uzywalem tej szklaneczki.
– Widze. Idziemy?
Na korytarzu czekali na rozklekotana winde w klopotliwym milczeniu, wrecz trudnym do zniesienia. Siegnal po jej dlon. Ona chwycila go za reke, wpatrujac sie w niego. Oczy Marie mowily mu, ze jej panowanie nad soba wystawiono na probe, i ona nie wie dlaczego. Ciche sygnaly zostaly nadane i odebrane: nie byly na tyle glosne czy wyrazne, by stac sie sygnalem alarmowym, niemniej wyslano je i ona je uslyszala. Stanowily element odliczania czasu, stanowcze, nieodwolalne preludium odejscia Jasona.
– Wszystko bedzie dobrze – powiedzial.
Metalowa klatka osiadla z loskotem na swej cofnietej grzedzie. Jason rozsunal mosiezna krate i nagle zaklal pod nosem.
– O Jezu, zapomnialem!
– Czego?
– Portfela. Zostawilem go w szufladzie biurka dzisiaj po poludniu, na wypadek gdyby byly jakies klopoty na Saint-Honore. Zaczekaj na mnie w holu. – Delikatnie wepchnal ja do windy, wolna reka naciskajac guzik. – Zaraz wracam. – Zasunal krate, mosiezne prety odgrodzily go od jej przerazonych oczu.
Zawrocil i szybkim krokiem skierowal sie do pokoju. Tam wyjal koperte z kieszeni i oparl o podstawke lampy na nocnym stoliku. Patrzyl na nia z uczuciem nieznosnego bolu.
– Do widzenia, moja najdrozsza – szepnal.
Bourne czekal moknac na drobnym deszczu przed hotelem „Meurice” na rue de Rivoli i obserwowal Marie przez szklane drzwi wejsciowe. Stala przy recepcji, najwyrazniej potwierdzajac odbior nesesera, ktory podano jej przez kontuar. Teraz poprosila nieco zdziwionego recepcjoniste o rachunek, zamierzajac zaplacic za pokoj, ktory zajmowala przez niecale szesc godzin. Uplynely dwie minuty, zanim jej go wreczono. Niechetnie – bo tak nie powinien zachowywac sie gosc w hotelu „Meurice”. Doprawdy, caly Paryz unikal tego rodzaju niezdecydowanych gosci.
Marie wyszla na chodnik i zblizyla sie do Bourne’a stojacego w ciemnosci na drobnym jak mzawka deszczu, z lewej strony daszka nad wejsciem. Podala mu neseser, usmiechajac sie z przymusem, a w jej glosie wyczuwalo sie lekka zadyszke.
– Nie spodobalam sie temu recepcjoniscie. Na pewno jest swiecie przekonany, ze potrzebowalam tego pokoju na serie szybkich figli-migli.
– Co mu powiedzialas? – spytal Bourne.
– Ze zmienilam plany, tylko tyle.
– Dobrze, im mniej sie mowi, tym lepiej. Twoje nazwisko jest w ksiazce meldunkowej. Wymysl powod, dla ktorego sie tu znalazlas.
– Wymysl?… To ja mam wymyslic powod? – Badala jego oczy, usmiech zniknal z jej twarzy.
– Chcialem powiedziec, ze wymyslimy powod. Naturalnie.
– Naturalnie.
– Chodzmy.
Zaczeli isc w strone rogu ulicy. Na jezdni panowal duzy ruch; powietrze bylo coraz bardziej przesycone wilgocia, mgla gestniala – wyrazna zapowiedz nadciagajacej ulewy. Wzial Marie za reke, nie po to, by ja prowadzic, nie z kurtuazji, tylko dlatego, zeby ja dotykac, trzymac. Pozostalo tak niewiele czasu.
– Czy moglibysmy zwolnic? – zapytala Marie ostro.
– Co?
Jason zorientowal sie, ze niemal biegnie; od kilku sekund znajdowal sie w labiryncie, gnal przezen pochylony, czujac cos i nic nie czujac. Spojrzal przed siebie i znalazl odpowiedz. Na rogu ulicy, przy jaskrawo oswietlonym kiosku z gazetami zatrzymala sie pusta taksowka, a kierowca krzyczal cos przez otwarte okno do kioskarza.
– Chce zlapac te taksowke – powiedzial Bourne, nie zwalniajac kroku. – Bedzie lalo jak z cebra.
Dotarli do rogu ulicy, oboje bez tchu, w momencie, gdy pusta taksowka odjechala skrecajac w lewo w rue de Rivoli. Jason spojrzal z niepokojem na nocne niebo, czujac na twarzy krople deszczu. Zaczynala sie ulewa. Popatrzyl na Marie oswietlona jaskrawym swiatlem kiosku z gazetami – drzala w naglej ulewie. Nie. Nie drzala, wpatrywala sie w cos… wpatrywala z niedowierzaniem, z przerazeniem… ze zgroza! Nagle krzyknela, twarz jej sie wykrzywila, palce prawej reki przycisnela do ust. Bourne chwycil ja, przyciskajac jej glowe do swojego mokrego plaszcza – inaczej nie przestalaby krzyczec.
Obrocil sie, zeby odkryc przyczyne tego ataku histerii. Wtedy to zobaczyl i w tym niewiarygodnym ulamku sekundy zrozumial, ze odliczanie czasu zostaje przerwane. Popelnil najwieksza zbrodnie. Nie mogl jej porzucic. Nie teraz, jeszcze nie.
Na pierwszej polce w kiosku ujrzal poranne wydanie sensacyjnego dziennika; elektryzujace czarne naglowki w kregach swiatla:
MORDERCA W PARYZU
POSZUKIWANIA KOBIETY W ZWIAZKU Z ZURYSKIMI
ZABOJSTWAMI I PODEJRZENIEM O UDZIAL W KRADZIEZY
MILIONOW
Pod tymi krzyczacymi wielkimi literami widniala fotografia Marie St. Jacques.
– Przestan – szepnal Jason, zaslaniajac soba twarz Marie przed wzrokiem ciekawskiego kioskarza i siegajac po drobne do kieszeni.
Rzucil pieniadze na lade, chwycil dwie gazety i popedzil Marie ciemna, zalewana deszczem ulica.
Teraz oboje znalezli sie w labiryncie.
Bourne otworzyl drzwi i wpuscil Marie do srodka. Stala bez ruchu, patrzac na niego, twarz miala blada i przerazona; w jej nierownym oddechu niemal dalo sie slyszec mieszanine strachu i gniewu.
– Zrobie ci drinka – powiedzial Jason, idac w strone biurka. Kiedy nalewal whisky, jego oczy powedrowaly mimochodem ku lustru i ogarnela go przemozna chec rozbicia go, tak godny pogardy wydal mu sie wlasny wizerunek. Co on, do diabla, najlepszego zrobil?! O Boze!
Uslyszal, ze Marie wciaga glosno powietrze i obrocil sie – za pozno, by ja powstrzymac, za daleko, by doskoczyc i wyrwac jej z reki te okropna rzecz. Och, Boze, zupelnie zapomnial! Marie znalazla koperte na stoliku przy lozku i czytala teraz jego list. Pojedynczy krzyk, ktory wydala, byl palacym, przerazliwym okrzykiem bolu.
– Jasonnnn!
– Prosze! Nie! – Odskoczyl od biurka i zlapal ja. – To nie ma znaczenia! To sie juz nie liczy! – krzyknal bezradnie, widzac zbierajace sie w jej oczach i splywajace po policzkach lzy. – Posluchaj mnie! To bylo przedtem, nie teraz.
– Postanowiles odejsc. Moj Boze, chciales odejsc ode mnie! – Oczy Marie zrobily sie jakby puste; dwa slepe kola przerazenia. – Wiedzialam. Czulam to!