Chcialbys, zebym zdjal te line?
– Augghh! – steknal morderca kiwajac glowa. Nienawisc w jego wzroku ustapila blaganiu.
– I uwolnil kciuki?
– Augghh, augghh!
– Nie jestes partyzantem, ale zwyklym palantem – rzekl Jason, wyciagajac pistolet zza paska. – Ale jak powiadalismy dawnymi czasy – grubo przed toba, stary – beda pewne „warunki”. Widzisz, albo obaj wydostaniemy sie stad zywi, albo znikniemy, a nasze doczesne szczatki pochlonie chinski ogien – ludzie bez przeszlosci i przyszlosci, nie wspominani przez nikogo, zwazywszy na nasze mniejsze od zera dokonania dla ludzkosci… Widze, ze cie nudze. Przepraszam, zapomnijmy o wszystkim.
– Augghh!
– No dobrze, skoro nalegasz. Oczywiscie, nie dam ci broni, a jak tylko zobacze, ze probujesz po nia siegnac, jestes trupem. Ale jesli bedziesz grzeczny, to moze zdolamy, powtarzam – moze – sie stad wydostac. Chodzi mi o to, panie Bourne, ze bez wzgledu na to, kim jest ten panski klient, nie moze pozwolic ci przezyc, podobnie jak nie moze pozwolic na to mnie. Zrozumiales? Kapujesz? Capiscet
– Augghh!
– I jeszcze jedno – dodal Jason, pociagajac za linke, ktora opadla na ramiona komandosa. – To jest nylon czy poliuretan, czy jak to jeszcze, u diabla, nazywaja. Kiedy wezel sie podgrzeje, rozplywa sie jak ciasto, a gdy ostygnie, w zaden sposob nie da sie go rozsuplac. Bedziesz mial zwiazane obie kostki, a wezly zostana stopione. Bedziesz mogl robic kroki dlugosci mniej wiecej pol metra – tylko pol metra – bo jestem technikiem. Czy wyrazam sie jasno?
Morderca skinal glowa, a kiedy to zrobil, Jason odskoczyl w prawo i podcial mu nogi, przewracajac na ziemie. Oba kciuki sobowtora zaczely krwawic. Jason przykleknal i przyciskajac mu do ust trzymany w lewej rece pistolet, prawa rozwiazal supel na karku zabojcy.
– O, Chryste! – zawolal byly major, gdy linka opadla.
– Ciesze sie, ze jestes pobozny – stwierdzil Bourne odkladajac bron i szybko okrecajac plastikowym sznurem kostki komandosa. Blyskawicznie zrobil plaskie wezly, pstryknal zapalniczka i stopil je. – To sie moze przydac. – Podniosl pistolet, przylozyl go do czola mordercy i odwinal drut, ktorym okrecone byly przeguby jenca. – Zdejmij reszte – polecil. – Uwazaj na kciuki, masz na nich rany.
– Moje prawe ramie tez jest w nie najlepszym stanie! – stwierdzil Anglik zsuwajac petle. Gdy oswobodzil rece, potrzasnal nimi, a potem wyssal krew ze skaleczen. – Ma pan swoje magiczne pudelko, panie Bourne? – zapytal.
– Zawsze pod reka, panie Bourne – odparl Jason. – A czego potrzebujesz?
– Plastra. Krwawia mi palce. To rany ciete.
– Jakze jest pan wyksztalcony. – Bourne siegnal po lezacy za nim plecak, przyciagnal go blizej i rzucil komandosowi. Pistolet wciaz trzymal wymierzony w glowe Anglika. – Poszukaj. Gdzies na gorze powinna byc rolka.
– Mam – rzekl morderca. Wyjal plaster i szybko owinal nim kciuki. – Cholernie paskudnie sie ze mna obchodziles – dodal, gdy juz opatrzyl rany.
– Pomysl o d'Anjou – rzekl sucho Jason.
– Przeciez on chcial umrzec, na litosc boska! Co wlasciwie mialem zrobic?
– Nic. Bo jestes niczym.
– No coz, w takim razie jestem na tym samym poziomie co ty, prawda, stary? Przeciez przerobil mnie na ciebie!
– Ale brak ci talentu – stwierdzil Jason Bourne. – Popelniasz bledy. Nie masz wyobrazni przestrzennej.
– O co ci chodzi?
– Zastanow sie. – Delta podniosl sie. – Wstawaj – rozkazal.
– Powiedz – odezwal sie morderca podnoszac sie z ziemi i spogladajac na bron wymierzona w jego glowe. – Dlaczego ja? Dlaczego w ogole wycofales sie z interesu?
– Bo nigdy do niego nie przystepowalem.
Nagle wlaczane jeden po drugim reflektory zaczely rozswietlac plyte lotniska, a wzdluz calego pasa startowego pojawily sie zolte swiatla pozycyjne. Z baraku wybiegli ludzie. Czesc z nich ruszyla w strone hangaru, inni na zaplecze domu, skad po chwili dobiegl gwaltowny ryk silnikow niewidocznych pojazdow. W budynku portu lotniczego zapalily sie swiatla. Cale lotnisko zaczelo nagle kipiec zyciem.
– Zdejmij mu kurtke i czapke – rozkazal Bourne, wskazujac pistoletem nieprzytomnego wartownika. – Wloz je.
– Nie beda pasowac!
– Mozesz oddac je do przerobki na Savile Row. Ruszaj! Sobowtor spelnil polecenie. Ramie sprawialo mu tak powazne klopoty, ze Jason musial przytrzymac mu rekaw. Szturchajac komandosa pistoletem, Bourne podbiegl wraz z nim do sciany hangaru, a nastepnie obaj ostroznie ruszyli w strone konca budynku.
– Zgadzasz sie? – zapytal szeptem Bourne, spogladajac na czlowieka, ktory wygladal dokladnie tak jak on sam przed laty. – Wydostajemy sie albo umieramy.
– Tak jest – odparl komandos. – Ten wrzeszczacy sukinsyn ze swoim cholernym mieczem jest pieprzonym wariatem. Chce sie stad wydostac.
– Nie bardzo to bylo widac po twojej minie.
– Gdyby bylo widac, ten wariat moglby sie dobrac do mnie!
– Kim on jest?
– Nigdy nie dowiedzialem sie jego nazwiska. Dostalem tylko szereg kontaktow, za posrednictwem ktorych mialem do niego dotrzec. Pierwszym byl czlowiek w garnizonie kantonskim. Nazywa sie Su Jiang…
– Slyszalem. Ma ksywke,,Swinia”.
– To chyba trafne okreslenie, nie wiem.
– A co potem?
– Numer pozostawiony przy stoliku piatym w kasynie w…
– Kam Pek, Makau – przerwal mu Jason. – Co dalej?
– Mialem zadzwonic pod ten numer i mowic po francusku. Ten Su Jiang jest jednym z niewielu zoltkow, ktorzy mowia w tym jezyku. On ustala czas spotkania, zawsze w tym samym miejscu. Potem przedostaje sie przez granice i ide na jakies poletko w gorach. Tam przylatuje smiglowiec i ktos podaje mi nazwisko celu. I wrecza polowe forsy za robote… Popatrz! Nadlatuje! Podchodzi do ladowania.
– Trzymam pistolet przy twojej glowie.
– Rozumiem.
– Czy twoje szkolenie obejmowalo rowniez pilotowanie czegos takiego?
– Nie. Tylko z nich skakalem.
– To nam nic nie da.
Nadlatujacy samolot mrugajac swiatlami splynal z rozjasniajacego sie nieba w strone pasa. Wyladowal gladko. Dokolowal do konca asfaltu, skrecil w prawo i potoczyl sie z powrotem w kierunku terminalu.
– Kaiguan qiyou! – rozlegl sie okrzyk od strony hangaru. Stojacy przed nim mezczyzna wskazywal zaparkowane z boku trzy cysterny, wyjasniajac, ktora z nich ma byc uzyta.
– Uzupelniaja paliwo – powiedzial Jason. – Samolot znowu wystartuje. Sprobujmy sie nim wydostac.
Morderca odwrocil sie z blagalnym wyrazem twarzy – tej twarzy. – Na litosc boska, daj mi noz, cokolwiek!
– Nie.
– Moge pomoc!
– To moje przedstawienie, majorze, a nie twoje. Tym nozem moglbys mi rozpruc brzuch. Nie ma mowy, stary.
– Da longxia! – krzyknal ten sam glos sprzed hangaru, okreslajac panstwowych urzednikow mianem wielkich homarow. – Fangsong – wolal do wszystkich, ze moga sie uspokoic, gdyz samolot wkrotce odkoluje od terminalu i na jego spotkanie wyjedzie pierwsza z trzech cystern.
Urzednicy wysiedli. Odrzutowiec zawrocil i ruszyl wzdluz pasa, podczas gdy wieza informowala pilota, w ktorym miejscu ma uzupelniac paliwo. Cysterna podjechala z duza szybkoscia. Obsluga zeskoczyla z samochodu i zaczela wyciagac weze z nisz.