– Pan zwariowal! – krzyknal drugi pilot.

– Wrecz przeciwnie. Wlasnie mam zamiar wrocic do normalnego swiata. Gdzie macie sprzet ratunkowy? Zwazywszy na to, w jaki sposob produkujecie rozne rzeczy, nie moge sobie wyobrazic, zebyscie bez tego latali.

– O co panu chodzi?

– Tratwy ratunkowe, urzadzenia sygnalizacyjne… spadochrony.

– Wielkie duchy!

– Gdzie?

– W przedziale z tylu samolotu, drzwi na prawo od kuchenki.

– Wszystko dla funkcjonariuszy panstwowych – dodal kwasno drugi pilot. – W razie jakichs klopotow caly sprzet przeznaczony jest wylacznie dla nich.

– To rozsadne – stwierdzil Bourne. – W przeciwnym wypadku, jaka mielibyscie motywacje?

– Szalenstwo!

– Ide na tyl, panowie, ale moj pistolet bedzie wciaz skierowany w te strone. Niech pan trzyma kurs, kapitanie. Jestem bardzo doswiadczony i bardzo wrazliwy. Potrafie wyczuc nawet najdrobniejsza zmiane kursu i jezeli cos takiego zauwaze, jestescie martwi. Zrozumiano?

– Wariat!

– Mow do mnie jeszcze. – Jason wyszedl z kabiny i ruszyl w glab kadluba. Przestapil swojego zwiazanego, rozkrzyzowanego wieznia, ktory zrezygnowal juz z prob uwolnienia sie. Warstwa zaschnietej krwi pokrywala rane na jego skroni.

– Jak tam, majorze?

– Popelnilem blad. Czego jeszcze chcesz?

– Ciebie. Zywego w Koulunie, nic wiecej.

– Po to zeby jakis sukinsyn postawil mnie przed plutonem egzekucyjnym?

– To juz twoja sprawa, ale poniewaz zaczynam porzadkowac pewne rzeczy, to jakis sukinsyn moze nawet dac ci medal, jezeli tylko rozegrasz swoja partie tak, jak powinienes.

– Jestes cholernie tajemniczy, Bourne. O co ci chodzi?

– Przekonasz sie, jesli dopisze ci szczescie.

– Wielkie dzieki! – krzyknal Anglik.

– Nie masz mi za co dziekowac, stary. To ty mi podsunales ten pomysl, kiedy cie zapytalem, czy podczas swojego szkolenia uczyles sie latac czyms takim. Pamietasz, co mi odpowiedziales?

– Co?

– Powiedziales, ze umiesz tylko z nich skakac.

– O, cholera!

Komandos ze spadochronem przypietym na plecach lezal wyprostowany miedzy dwoma fotelami. Nogi i rece mial zwiazane, a do prawej dloni Jason przymocowal mu linke wyzwalajaca.

– Wygladasz jak ukrzyzowany, majorze, z ta tylko roznica, ze powinienes miec rozlozone ramiona.

– Na litosc boska, czy mozesz gadac z sensem?

– Prosze mi wybaczyc. To moje drugie ja usiluje sie wypowiedziec. Nie zrob zadnego glupstwa, sukinsynu, bo wylecisz z tego luku! Slyszysz mnie? Rozumiesz?

– Rozumiem.

Jason wrocil do kabiny pilotow, usiadl na pokladzie, wzial mape i odezwal sie do drugiego pilota.

– Jaki namiar? – zapytal.

– Za szesc minut Hongkong, jezeli w cos nie „trzepniemy”.

– W pelni panu ufam, ale niestety, panska ucieczka na strone wroga nie dojdzie do skutku. Nie mozemy ladowac na Kai Tak. Prosze leciec na polnoc w strone Nowych Terytoriow.

– Aiya! – wrzasnal pilot. – Znajdziemy sie w zasiegu radaru! Ci zwariowani Gurkhowie strzelaja do wszystkiego, co ma jakikolwiek zwiazek z kontynentem!

– Nie zrobia tego, jezeli pana nie namierza, kapitanie. Lecac ku granicy, niech pan zejdzie ponizej dwustu metrow, a potem przeskoczy nad gorami w Luowu. Tam pan moze nawiazac kontakt radiowy z Shenzhen.

– I coz ja im, na duchy przodkow, powiem?

– Ze zostaliscie porwani. Widzi pan, nie moge dopuscic, zeby pan zagral w mojej sztuce. Nie mozemy ladowac w kolonii. Moglby pan przyciagnac uwage wyjatkowo niesmialego czlowieka – i jego towarzysza.

Spadochrony otworzyly sie z trzaskiem nad ich glowami. Osiemnastometrowa lina laczaca obu skoczkow naprezyla sie pod naporem wiatru. Samolot z pelna szybkoscia odlecial w kierunku Shenzhen.

Vodowali w stawie hodowlanym na poludnie od Lok Ma Chau. Bourne zwijal line przyciagajac do siebie zwiazanego zabojce, podczas gdy wlasciciele fermy rybnej wrzeszczeli na niego z brzegow prostokatnego stawu. Jason wyciagnal pieniadze – wiecej pieniedzy, niz to malzenstwo moglo zarobic w ciagu roku.

– Jestesmy uciekinierami! – zawolal. – Bogatymi uciekinierami! Kogo to obchodzi?

Nikogo to nie obchodzilo, a juz najmniej wlascicieli stawu. I kiedy Bourne wyciagal morderce z wody, powtarzali tylko: – Mgoi! Mgoi ssaai! – dziekujac dziwnym, rozowym istotom, ktore spadly z nieba.

Ody zdjeli juz chinska odziez i Bourne skrepowal bylemu komandosowi rece na plecach, wyszli na droge biegnaca na poludnie do Koulunu. Ich przemoczone ubrania szybko wysychaly w palacym sloncu, ale ich wyglad nie zwracal uwagi kierowcow nielicznych pojazdow. A juz na pewno zaden z nich nie mialby ochoty zabierac takich autostopowiczow. Byl to problem, ktory wymagal rozwiazania. I to rozwiazania szybkiego, dokladnego. Jason byl u kresu sil, z trudnoscia mogl isc i chwilami zaczynal tracic swiadomosc. Jeden falszywy ruch i moze przegrac – ale przeciez nie mogl przegrac wlasnie teraz!

Chlopki, najczesciej stare kobiety, dreptaly poboczem drogi. Ich wielkie, szerokie kapelusze oslanialy pomarszczone twarze przed sloncem, a na wspartych na ich leciwych ramionach nosidlach wisialy koszyki z produktami. Kilka z nich spojrzalo z zaciekawieniem na Europejczykow w wymietych ubraniach, ale tylko przez moment. Ich swiat nie lubil niespodzianek. Trzeba bylo jedynie starac sie przezyc, ich wspomnienia wciaz byly zywe.

Wspomnienia. Obserwuj wszystko. Znajdziesz cos, co ci sie przyda.

– Kladz sie – powiedzial Jason do Anglika. – Przy drodze.

– Co? Dlaczego?

– Bo jezeli tego nie zrobisz, bedziesz ogladal ten swiat jeszcze tylko przez trzy sekundy.

– Myslalem, ze chcesz mnie dostarczyc zywego do Koulunu!

– Jezeli bede musial, zadowole sie zwlokami. Kladz sie! Na plecach! Mozesz krzyczec, ile wlezie, i tak nikt cie nie zrozumie. W ten sposob moglbys mi nawet pomoc.

– Chryste, jak?

– Jestes po wypadku.

– Co?

– Kladz sie! Juz!

Zabojca polozyl sie na jezdni i obrocil na plecy. Patrzyl w jasne swiatlo slonca, a jego tors unosil sie i opadal w rytm oddechu.

– Slyszalem, co mowil pilot – powiedzial. – Ty rzeczywiscie jestes pieprzonym wariatem!

– Kazdy ma prawo do wlasnej interpretacji, majorze. – Jason odwrocil sie w strone drogi i zaczal wolac do chlopek: – Jiuming! – krzyczal. – Qing bangmang!- Blagal te stare, doswiadczone przez los kobiety, aby pomogly jego rannemu towarzyszowi, ktory ma zlamane zebra albo uszkodzony kregoslup. Siegnal do plecaka i wyjal pieniadze, tlumaczac, ze liczy sie tu kazda minuta i ze ranny jak najszybciej powinien sie znalezc pod opieka lekarska. Jesli mu pomoga, zaplaci im bardzo hojnie.

Wszystkie chlopki rzucily sie naraz do przodu. Ich oczy wpatrzone byly nie w poszkodowanego, lecz w pieniadze. Kapelusze fruwaly w powietrzu, nosidla lezaly porzucone na poboczu.

– Na gunzi lai! – zawolal, proszac o tyczki albo kawalki drewna, ktorymi mozna by unieruchomic rannego.

Kobiety pobiegly w pole i wrocily z dlugimi bambusowymi kijami. Wyciely z nich kawalki, ktore przywiazane we wlasciwych miejscach mogly przyniesc ulge obolalemu nieszczesnikowi. Wszystko to dzialo sie przy akompaniamecie okrzykow wspolczucia i w koncu, nie zwazajac na protesty mowiacego po angielsku pacjenta, kobiety przyjely od Bourne'a pieniadze i ruszyly dalej.

Вы читаете Krucjata Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату