przystrzyzona trawa, czesciowo zielona od dzisiejszej wilgoci, a czesciowo wypalona do brazu wczorajszym upalnym sloncem. Limuzyna typu Szanghaj znajdowala sie z dala od prowadzacej na lotnisko drogi w takiej odleglosci, na jaka morderca mogl od niej odjechac, i znowu ukryta byla pod galeziami. Sobowtor znowu byl unieruchomiony, tym razem dzieki zwiazanym kciukom. Jason przylozyl mu lufe do skroni i polecil zabojcy odwinac drut ze szpulek, sporzadzic dwie petle zaciskowe i zalozyc je na kciuki. Potem odcial szpule, przeciagnal drut z powrotem i dokladnie okrecil oba konce wokol jego przegubow. Komandos przekonal sie natychmiast, ze najmniejszy ruch, proba rozsuniecia rak albo zmiany ich polozenia wzgledem siebie, powoduje coraz mocniejsze wpijanie sie drutu w cialo.

– Na twoim miejscu – rzekl Bourne – bylbym ostrozny. Wyobrazasz sobie, jak przykro jest zyc bez kciukow? Albo co bedzie, jezeli przetniesz sobie przeguby?

– Pieprzony technik!

– Mozesz mi wierzyc!

Z drugiej strony pola startowego w parterowym budynku z rzedem niewielkich okien na scianie zapalilo sie swiatlo. Bylo to cos w rodzaju baraku, prostego i funkcjonalnego. Potem zapalily sie nastepne swiatla – gole, rzucajace mdly blask zarowki. Barak. Jason siegnal po zrolowana odziez, ktora mial przymocowana na plecach. Rozpial paski, rozwinal poszczegolne czesci garderoby na trawie i ulozyl je oddzielnie. Byla tu duza bluza w stylu Mao, para wygniecionych, za duzych spodni i plocienna czapka z daszkiem. Wszystko to stanowilo typowe ubranie wiesniaka. Jason wlozyl czapke, zapial kurtke, tak ze nie bylo widac ukrytego pod nia czarnego swetra, wciagnal spodnie na te, ktore mial na sobie. Trzymaly sie na plecionym pasku z materialu. Obciagnal obszerna, ciemna bluze na biodrach i odwrocil sie do obserwujacego go z zaciekawieniem i zdumieniem sobowtora.

– Podejdz do ogrodzenia – polecil Jason schylajac sie i grzebiac w plecaku. – Ukleknij i oprzyj sie o nie – mowil dalej wyciagajac poltorametrowa cienka, nylonowa linke. – Przycisnij twarz do siatki. Patrz przed siebie! Szybko!

Zabojca zrobil, co mu kazano. Jego skrepowane rece znalazly sie miedzy jego cialem a ogrodzeniem, sprawiajac mu bol i niewygode, a twarz mial przycisnieta do siatki. Bourne podszedl do niego, szybko przewlokl linke przez ogrodzenie z prawej strony karku zabojcy i przekladajac palce przez oczka siatki przeciagnal linke przed twarza komandosa i ponownie przewlokl ja na swoja strone. Nastepnie zacisnal mocno i zawiazal przy podstawie czaszki sobowtora. Dzialal tak blyskawicznie i niespodziewanie, ze byly oficer, zanim pojal, co sie dzieje, zdazyl tylko wykrztusic:

– Co, u diabla… O, Chryste!

– Powtorze tylko to, co ten szaleniec powiedzial do d'Anjou, zanim scial mu glowe:,,Nigdzie stad nie odejdziesz, majorze”.

– Masz zamiar mnie tu zostawic? – spytal oszolomiony zabojca.

– Nie badz glupi. Jestesmy jak papuzki nierozlaczki. Gdzie ja pojde, tam i ty. A teraz, prawde mowiac, ty idziesz pierwszy.

– Gdzie?

– Przez ogrodzenie – stwierdzil Jason, wyjmujac z plecaka obcegi do ciecia drutu. Zaczal przecinac siatke wokol torsu mordercy i stwierdzil z ulga, ze druty sa nieporownywalnie ciensze od tych w rezerwacie ptakow. Kiedy skonczyl, cofnal sie o krok, uniosl stope i oparl ja miedzy lopatkami sobowtora. Wyprostowal gwaltownie noge. Zabojca wraz z siatka upadl na trawe po drugiej stronie ogrodzenia.

– Jezu! – wrzasnal z bolu komandos. – Pewnie uwazasz to za cholernie smieszne, co?

– Wcale nie mam ochoty na zarty – odparl Jason. – Kazdy moj ruch jest powazny, nie robie niczego dla zabawy. Wstawaj i mow szeptem.

– Na rany Chrystusa, przeciez jestem przywiazany do tego cholernego ogrodzenia!

– Jest odciete. Wstawaj i odwroc sie. – Zabojca niezgrabnie podniosl sie z ziemi. Bourne przyjrzal sie swemu dzielu. Widok kawalka siatki przymocowanego do gornej polowy ciala mordercy za pomoca przewleczonej linki istotnie byl zabawny. Ale powod, dla ktorego sie tam znajdowal, wcale nie byl smieszny. Tylko wtedy wszelkie ryzyko bylo wyeliminowane, kiedy mial obezwladnionego zabojce bez przerwy na oku. Jason nie byl w stanie kontrolowac tego, czego nie widzial, a to moglo kosztowac go zycie… a co wazniejsze, zycie zony Dawida Webba, a nawet samego Dawida. Odczep sie ode mnie! Nie przeszkadzaj! Jestesmy zbyt blisko!

Bourne podniosl reke, szarpnieciem rozwiazal wezel, lecz nie wypuscil linki z reki. Kawalek siatki upadl na ziemie, ale zanim komandos zdolal zareagowac, Jason okrecil linke wokol jego glowy tak, ze wcisnela sie miedzy jego wargi. Zaciagnal ja mocno, coraz mocniej, rozsuwajac szczeki mordercy do chwili, gdy jego usta przeksztalcily sie w czarna dziure obramowana bialymi zebami, a z gardla komandosa zaczely wydobywac sie nieartykulowane dzwieki.

– Nie moge przypisywac sobie tego patentu – oznajmil Bourne. Zawiazal cienka, nylonowa linke pozostawiajac mniej wiecej siedem-dziesieciopieciocentymetrowa koncowke. – Obserwowalem d'Anjou i innych. Nie mogli mowic, byli w stanie tylko dlawic sie wlasnymi wymiotami. Ty widziales to rowniez i usmiechales sie. A jak teraz sie czujesz, majorze?… Och, zapomnialem, ze nie mozesz mi odpowiedziec, prawda? – Popchnal zabojce do przodu, a potem chwycil go za ramie i skierowal w lewo. – Obejdziemy koniec pasa startowego – powiedzial. – Ruszaj!

Podczas gdy trzymajac sie granicy cienia szli po trawie plyty lotniska, Bourne przygladal sie jego dosc prymitywnym zabudowaniom. Za barakiem znajdowal sie niewielki, okragly i niemal calkowicie przeszklony budynek. Byl zupelnie wygaszony, tylko z niewielkiej, kwadratowej nadbudowki na dachu dochodzil slaby poblask. Byl to dworzec lotniczy w Jinan, a skapo oswietlona nadbudowka na dachu – wieza kontrolna. Z lewej strony baraku, szescdziesiat metrow na zachod, znajdowal sie ciemny, otwarty hangar o wysokim, lukowym dachu. W stojacych przed jego szerokimi drzwiami wielkich drabinach samolotowych na kolkach odbijalo sie swiatlo wczesnego poranka. Lotnisko bylo puste, jego obsluga wciaz jeszcze znajdowala sie w swoich kwaterach. Kolo poludniowej drogi okreznej do kolowania po obu stronach pasa startowego lotniska stalo piec ledwie dostrzegalnych w mroku samolotow. Wszystkie byly z napedem smiglowym i zaden nie wygladal szczegolnie imponujaco. Port lotniczy Jinan byl drugo-, a moze nawet trzeciorzednym lotniskiem, niewatpliwie zmodernizowanym, jak wiele innych portow lotniczych w Chinach, ze wzgledu na zagraniczne inwestycje, ale wciaz jeszcze daleko odbiegajacym standardem od lotniska miedzynarodowego. Niemniej korytarze powietrzne byly swoistymi tunelami na niebie, niezaleznie od wszystkich estetycznych czy technologicznych dziwactw samych portow lotniczych. Wystarczylo po prostu dostac sie do odpowiedniego korytarza i trzymac kurs. Na niebie nie bylo granic, dotyczyly one jedynie ludzi i pojazdow poruszajacych sie po Ziemi. Ale w polaczeniu stanowily odrebny problem.

– Idziemy do hangaru – szepnal Jason, szturchajac komandosa w plecy. – Pamietaj, jezeli zaczniesz halasowac, nie bede musial cie zabijac – oni to zrobia. A ja dzieki tobie bede mial okazje stad uciec. Mozesz byc pewien. Padnij!

Z oddalonych od nich o trzydziesci metrow, przypominajacych wejscie do pieczary wrot hangaru wylonil sie wartownik. Karabin mial przewieszony przez ramie i przeciagal sie, ziewajac. Bourne wiedzial, ze jest to wlasciwy moment do dzialania – lepsza okazja moze sie nie nadarzyc. Morderca lezal plasko przy ziemi, przygniatajac cialem zwiazane drutem rece, z rozwartymi ustami przycisnietymi do ziemi. Jason wzial do reki wolny koniec linki, szarpnal morderce za wlosy, odrywajac jego glowe od ziemi i dwukrotnie okrecil mu sznur wokol gardla.

– Zaczniesz sie wiercic, to sie udusisz – szepnal wstajac. Podbiegl do sciany hangaru, potem szybko zblizyl sie do jego rogu i wyjrzal. Wartownik prawie nie ruszyl sie z miejsca. Jason natychmiast sie zorientowal, ze mezczyzna sika. Calkiem naturalna czynnosc i doskonala okazja. Bourne wypadl zza budynku i rzucil do przodu, wybijajac sie prawa noga jak startujacy sprinter. Lewa stopa trafil zolnierza w plecy, a prawa reka w kark. Wartownik runal nieprzytomny na ziemie. Jason zaciagnal go za rog hangaru, a potem do miejsca, w ktorym nieruchomo lezal morderca.

– Uczysz sie, majorze – rzekl Bourne. Ponownie chwycil komandosa za wlosy i odwinal mu nylonowa linke z szyi. Fakt, ze linka mogla wcale nie udusic sobowtora, podobnie jak okrecony wokol jego szyi luzny sznur do bielizny, byl dla Delty swiadectwem, ze jego wiezien nie ma wyobrazni przestrzennej; stany napiecia zle oddzialywaly na jego umysl, szczegolnie zas grozba smierci. Byla to rzecz, ktora nalezalo zapamietac. – Wstawaj – rozkazal Jason. Morderca wykonal polecenie. Rozdziawionymi ustami lapal powietrze, a jego pelne wscieklosci spojrzenie wyrazalo nienawisc. – Pomysl o Echu – rzekl Bourne patrzac na niego z taka sama odraza. – Przepraszam, mialem na mysli d'Anjou. Czlowieka, ktory stworzyl na nowo twoje zycie – zycie, badz co badz, i to takie, ktore najwyrazniej ci sie spodobalo. Twoj Pigmalion, stary!… A teraz mnie posluchaj, posluchaj uwaznie.

Вы читаете Krucjata Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату