Przekroczyli granice w zupelnych ciemnosciach, urzedowe garnitury i obowiazkowe krawaty zastapily wymiete, nijakie ubrania, ktore nosili poprzednio. Dodatek do ich stroju stanowily dwie skorzane teczki zabezpieczone specjalna tasma ze znakami korpusu dyplomatycznego, ktora wskazywala na to, ze w teczkach znajdowaly sie dokumenty rzadowe nie podlegajace kontroli na przejsciach granicznych. W rzeczywistosci teczki zawieraly bron oraz kilka innych drobiazgow, ktore Bourne zabral dodatkowo z mieszkania d'Anjou po tym, jak McAllisterowi udalo sie zdobyc te zapewniajaca nietykalnosc tasme, respektowana nawet przez Republike Ludowa – respektowana dopoty, dopoki Chinom zalezalo, aby te same wzgledy okazywano rowniez ich wlasnemu personelowi dyplomatycznemu. Na laczniku z Makau, ktory nazywal sie Wong – a przynajmniej takie nazwisko podal – paszporty dyplomatyczne wywarly niemale wrazenie, jednak dla wiekszego bezpieczenstwa – i za dwadziescia tysiecy dolarow amerykanskich, ktore, jak twierdzil, zobowiazywaly go moralnie – zadecydowal, ze zorganizuje przejscie przez granice po swojemu.
– Nie jest to byc moze az tak trudne, jak to poprzednio panu sugerowalem, sir. Dwaj ze straznikow to kuzyni ze strony mojej blogoslawionej matki – niech spoczywa w Chrystusie – a my mamy zwyczaj wzajemnie sobie pomagac. Ja robie jednak dla nich wiecej niz oni dla mnie, ale jestem przeciez w lepszej sytuacji. Sa bardziej syci anizeli wiekszosc mieszkancow w Zhuhai Shi i obaj maja telewizory.
– Jezeli sa twoimi kuzynami – zdziwil sie Bourne – to dlaczego nie podobalo ci sie, kiedy dalem jednemu z nich zegarek? Powiedziales, ze jest za drogi.
– Poniewaz on go sprzeda, sir, poza tym nie chce, zeby go psuto. Bedzie wymagal ode mnie zbyt wiele.
Na takich zasadach, pomyslal Bourne, strzezone sa najbardziej szczelne granice na swiecie. Wong polecil im, aby podeszli do ostatniego przejscia po prawej stronie dokladnie o godzinie 8.55; on przejdzie osobno kilka minut pozniej. Ich paszporty z czerwonym paskiem dokladnie sprawdzono i odeslano do biura, po czym szacownych dyplomatow, zaszczycanych przez kuzyna skapymi usmiechami, szybko przepuszczono przez granice. Niemal jednoczesnie zostali powitam w Chinach przez pania prefekt Obwodu Granicznego Zhuhai Shi-Guangdong, ktora wreczyla im paszporty. Byla to niska, szeroka w ramionach, muskularna kobieta. Jej angielski, choc znieksztalcony silnym akcentem, byl jednak zrozumialy.
– Panowie maja sprawy urzedowe w Zhuhai Shi? – zapytala. Jej usmiech nie przystawal do chmurnego, prawie wrogiego spojrzenia. – A moze w garnizonie w Guangdongu? Moge zorganizowac przejazd samochodem, jezeli panowie sobie zycza.
– Bu yao, xiexie – rzekl podsekretarz stanu, odrzucajac propozycje i przez grzecznosc przechodzac na angielski, by wyrazic w ten sposob uznanie dla pilnosci ich rozmowczyni w nauce jezykow. – To malo wazna konferencja, ktora potrwa tylko pare godzin. Wrocimy do Makau jeszcze dzis w nocy. Nasi gospodarze przyjada po nas tutaj, napijemy sie wiec kawy i poczekamy.
– Moze w moim biurze?
– Dziekuje, ale raczej nie. Mamy sie spotkac w… Kafeidian – w kawiarni.
– To tam, na prawo, a potem w lewo, sir. Na tej ulicy. Jeszcze raz – witajcie w Republice Ludowej.
– Nigdy nie zapomne pani uprzejmosci – sklonil sie McAllister.
– Dziekuje – odparla korpulentna kobieta odwzajemniajac uklon i oddalajac sie zamaszystym krokiem.
– Cytujac twoje slowa, analityku – odezwal sie Bourne – bardzo dobrze ci to poszlo. Mysle jednak, ze ona nie jest po naszej stronie.
– Oczywiscie, ze nie – zgodzil sie podsekretarz. – Z pewnoscia polecono jej zadzwonic do kogos tutaj w garnizonie albo do Pekinu i zawiadomic, ze przekroczylismy granice. Ten ktos polaczy sie z Shengiem, a on bedzie wiedzial, ze to nikt inny tylko my.
– On przyleci helikopterem – rzekl Jason, gdy szli w strone przycmionych swiatel kawiarni znajdujacej sie przy koncu brudnego, betonowego przejscia widocznego na ulicy. – On jest w drodze. Nawiasem mowiac, bedziemy sledzeni, wiesz o tym, prawda?
– Nie, nie wiem – odparl McAllister spogladajac na Bourne^. – Sheng bedzie ostrozny. Podalem mu wystarczajaco duzo alarmujacych informacji. Gdyby przypuszczal, ze istnieje tylko jedno dossier – co zreszta jest prawda – moglby probowac szczescia uwazajac, ze moze je ode mnie kupic, a potem mnie zabic. Ale on mysli, a przynajmniej musi brac to pod uwage, ze istnieje jego kopia w Waszyngtonie. Te wlasnie kopie chce zniszczyc. Nie zrobi wiec niczego, aby mnie zdenerwowac czy wystraszyc i sploszyc. Pamietaj, ze jestem amatorem i nietrudno mnie przerazic. Znam go. Rozmysla teraz nad tym wszystkim i prawdopodobnie wiezie ze soba wiecej pieniedzy, niz moglbym sie spodziewac. Oczywiscie ma nadzieje je odzyskac, kiedy dossier zostanie juz zniszczone, a ja bede trupem. Widzisz wiec, ze mam bardzo wazne powody, aby starac sie nie doznac porazki – lub zeby nie osiagnac sukcesu dzieki porazce.
Czlowiek z „Meduzy” popatrzyl na czlowieka z Waszyngtonu.
– Ty to wszystko przemyslales, prawda?
– Jak najdokladniej – zgodzil sie McAllister patrzac prosto przed siebie. – Kazdy szczegol. Zajelo mi to cale tygodnie. Szczerze mowiac, nie przypuszczalem, ze ty wezmiesz w tym udzial, bo sadzilem, ze nie bedziesz juz zyc, wiedzialem jednak, ze uda mi sie dotrzec do Shenga. Oczywiscie jakas nieoficjalna droga. Kazda bowiem inna droga, jak na przyklad poufna konferencja, wymagalaby protokolu i nawet gdybym zostal z nim sam na sam, bez jego doradcow, to i tak nie moglbym go tknac, bo wygladaloby to na morderstwo popelnione za przyzwoleniem rzadu. Rozwazalem takze mozliwosc bezposredniego spotkania przez pamiec na dawne czasy; uzylbym wowczas argumentow, ktore nie moglyby pozostac bez odpowiedzi – podobnie jak to uczynilem wczorajszej nocy. Tak jak powiedziales Havillandowi, najprostsze sposoby sa zazwyczaj najlepsze. My mamy zwyczaj komplikowac sprawy.
– Czesto trzeba tak dzialac, we wlasnej obronie. Nie mozna dac sie zlapac na goracym uczynku.
– To takie wytarte powiedzenie – powiedzial analityk z ironicznym usmiechem. – Coz to oznacza? Ze cie oszukano czy swiadomie wprowadzono w blad? Polityka nie zajmuje sie klopotami jednostki, a przynajmniej nie powinna. Niezmiennie przerazaja mnie glosy wolajace o uczciwosc, podczas gdy ci, ktorzy do tego nawoluja, nie wiedza, nie maja pojecia o tym, jak my zmuszeni jestesmy postepowac.
– Byc moze ludzie zawsze domagaja sie jasnej odpowiedzi.
– Nie moga takiej uzyskac – stwierdzil McAllister, gdy zblizyli sie do drzwi kawiarni – bo nic by z tego nie zrozumieli. Bourne zatrzymal sie przed drzwiami, ale ich nie otwieral.
– Jestes zaslepiony – powiedzial patrzac McAllisterowi w oczy. – Ja rowniez nie uzyskalem jasnej odpowiedzi ani tym bardziej wyjasnienia. Zbyt dlugo byles w Waszyngtonie. Przydaloby ci sie kilka tygodni w Cleveland, Bangor lub Maine. Rozszerzyloby to twoje horyzonty.
– Prosze mnie nie pouczac, panie Bourne. Jedynie niecale czterdziesci szesc procent naszego spoleczenstwa przejmuje sie tym wszystkim na tyle, aby oddac swoj glos w wyborach – a to ma wplyw na kierunki, jakie obieramy. Wszystko pozostawia sie nam, graczom, zawodowym biurokratom. My jestesmy wszystkim, co posiadacie… Czy moglibysmy wejsc do srodka? Twoj przyjaciel, pan Wong, powiedzial, ze mamy sie tam pokazac tylko na kilka minut – wypic kawe i wyjsc na ulice. Powiedzial, ze spotka sie tam z nami dokladnie za dwadziescia piec minut, z ktorych dwanascie juz minelo.
– Dwanascie? Nie dziesiec, nie pietnascie, tylko akurat dwanascie?
– Wlasnie.
– A co zrobimy, jezeli spozni sie o dwie minuty? Zastrzelimy go?
– Bardzo zabawne – rzekl analityk otwierajac drzwi.
Vyszli z kawiarni i znalezli sie na wyboistym chodniku biegnacym wzdluz nie mniej zrujnowanego placu, ktory usytuowany byl niedaleko punktu kontroli granicznej w Guangdongu. Na przejsciu panowal niewielki ruch; znajdowalo sie tam nie wiecej niz kilkanascie osob, ktore wkrotce zniknely w ciemnosciach po drugiej stronie granicy. Z trzech pobliskich latarni palila sie tylko jedna i to niezbyt jasno. Niewiele wiec mozna bylo zobaczyc. Dwadziescia piec minut minelo, potem pol godziny. Po dalszych dziesieciu minutach oczekiwania Bourne zaczal sie niepokoic.
– Cos jest nie w porzadku. Powinien juz tu byc.
– Dwie minuty i strzelamy? – zaczal McAllister, ale natychmiast przeszla mu ochota do zartow. – Wlasciwie mialem na mysli to, ze musimy po prostu spokojnie czekac.
– Przez dwie minuty, a nie blisko kwadrans – odpowiedzial Jason. – To nie jest normalne – dodal ciszej, jakby do siebie. – Z drugiej strony to moze byc calkiem normalnie anormalne. On chce, zebysmy to my sie z nim skontaktowali.
– Nie rozumiem…