– Gdzie?

– Przed nami, po lewej stronie drogi. W lesie!

– Nie zauwazylem.

– Bo sie nie rozgladales. Sa ukryci, ale jednak tam sa. Kore drzew momentami rozswietla slaby blask, a potem znowu jest zupelnie ciemno. W nierownych odstepach czasu. Ludzie pala papierosy. Czasami wydaje mi sie, ze mieszkancy Dalekiego Wschodu przedkladaja papierosy nad seks.

– Co zrobimy?

– Dokladnie to, co robimy, tylko glosniej.

– Co?

– Idz dalej i mow, cokolwiek przychodzi ci do glowy. Oni nie zrozumieja. Na pewno znasz „Hajawate” lub „Horacjusza na moscie”, czy jakas inna piesn ze swoich szalonych szkolnych lat. Nie spiewaj, tylko powtarzaj slowa. Odwroci to twoje mysli od innych spraw.

– Ale dlaczego?

– Dlatego, ze to jest to, co przewidziales. Sheng sprawdza, czy nie kontaktujemy sie z nikim, kto moglby stanowic dla niego zagrozenie. Upewnijmy go w tym, zgoda?

– O, moj Boze! A jezeli ktorys z nich zna angielski?

– To wielce nieprawdopodobne. Ale jezeli wolisz, mozemy zaimprowizowac rozmowe.

– Nie, nie jestem w tym dobry. Nienawidze przyjec i proszonych obiadow, nigdy nie wiem, o czym mam mowic.

– Dlatego proponuje jakies rymowanki. Ja bede cos wtracal, gdy ty zapomnisz slow. No, zaczynaj, mow szybko i w miare naturalnie. Niemozliwe, by wsrod nich znajdowali sie chinscy naukowcy mowiacy biegle po angielsku… Zgasili papierosy. Dostrzegli nas. Smialo!

– O, Boze… no dobrze. Och…,,Prawiac o rzeziach pelnych krwi, siedzac na ganku 0'Reilly'ego…”

– To bardzo odpowiednie! – rzekl Jason patrzac z aprobata na swojego ucznia.

– ,,Nagle do glowy przyszlo mi, by sie zabawic z corka starego…”

– Alez, Edwardzie, ty mnie ciagle zadziwiasz.

– To stara studencka piosenka – cicho wyjasnil analityk.

– Co? Nie slysze cie, Edwardzie. Mow glosniej.

– „Dylu-dylu-di-aj-i, dylu-dylu-di-aj-o, dylu-dylu-di-aj-i, balujmy z ojczulkiem Reilly”.

– Kapitalnie – pochwalil Bourne, gdy mijali miejsce, w ktorym ukryci w lesie ludzie palili przed chwila papierosy. – Mysle, ze twoj przyjaciel doceni twoj punkt widzenia. Czy masz jeszcze jakies inne cenne mysli?

– Zapomnialem slow.

– To znaczy mysli. Z pewnoscia sobie przypomnisz.

– Cos o,,starym Reillyrn”… O, tak, pamietam. Dalej szlo tak. „Zabaw sie, zabaw jeszcze raz, baw sie, dopoki jest przyjemnie”, a pozniej wpada stary Reilly…,,i wymachujac groznie dwururka, chce znalezc drania, co niestety pozwalal sobie z jego corka”. Jednak pamietalem.

– Mozna by cie wystawic w muzeum, jezeli cos takiego znajduje sie w twoim rodzinnym Ripley… Ale spojrz na to inaczej, mozna bylo rozwazyc caly ten plan w Makau.

– Jaki plan?… Byla jeszcze jedna, bardzo zabawna. „Sto butelek piwa na polce stalo, sto butelek piwa, jedna spadla na dol i sie rozbila…” O, Boze, to bylo tak dawno temu. Chodzilo o to, ze ciagle ubywa tych butelek…,,dziewiecdziesiat dziewiec butelek piwa na polce stalo…”

– Daj spokoj, juz nie slysza.

– Nie slysza? Dzieki Bogu.

– To, co mowiles, bylo swietne. Jezeli ktorys z tych pajacow cokolwiek z tego zrozumial, to sa pewnie jeszcze bardziej zaklopotani niz ja. Dobra robota, analityku. No, chodzmy teraz szybciej.

McAllister spojrzal na Jasona.

– Zrobiles to celowo, prawda? Zmusiles mnie, abym sobie cos przypominal, wszystko jedno co, wiedzac, ze sie na tym skoncentruje i nie poddam sie panice.

Bourne puscil to mimo uszu i powiedzial:

– Jeszcze trzydziesci metrow i dalej pojdziesz sam.

– Co? Zostawiasz mnie?

– Na dziesiec, moze pietnascie minut. Nie zatrzymujac sie zegnij reke tak, abym mogl oprzec na niej swoja teczke i ja otworzyc.

– Dokad sie wybierasz? – zapytal podsekretarz, gdy „dyplomatyczna” teczka spoczela niepewnie na jego ramieniu. Jason otworzyl ja, wyjal noz o dlugim ostrzu, po czym zamknal. – Nie mozesz zostawic mnie samego!

– Nic ci sie nie stanie, nikt nie ma zamiaru ciebie czy mnie zatrzymywac. Gdyby chcieli to zrobic, juz by to zrobili.

– Chcesz przez to powiedziec, ze to mogla byc zasadzka?

– Polegalem na twojej analitycznej ocenie, ze tak nie jest. Wez teczke.

– Ale co masz zamiar…

– Musze sprawdzic, co jest tam w glebi. Nie zatrzymuj sie. W miejscu, gdzie droga zakrecala, czlowiek z „ Meduzy” skrecil w lewo i wszedl do lasu. Biegnac szybko, bezglosnie, instynktownie omijajac splatane zarosla, ktorych ledwie dotykal, posuwal sie w prawo zataczajac szerokie polkole. Pare minut pozniej dostrzegl zarzace sie papierosy i ze zwinnoscia dzikiego kota podczolgal sie na odleglosc okolo trzech metrow od znajdujacej sie tam grupy ludzi. W migotliwym swietle ksiezyca przedzierajacym sie przez korony poteznych drzew mogl ich policzyc. Bylo ich szesciu, wszyscy uzbrojeni w lekkie karabiny maszynowe przewieszone przez ramie. Zauwazyl jeszcze cos, co go zastanowilo. Kazdy z nich mial na sobie zapinany na cztery guziki, szyty na miare mundur wyzszego oficera armii Republiki Ludowej. Z urywkow rozmowy, jakie do niego dotarly, zorientowal sie, ze mowili w dialekcie mandarynskim, a nie kantonskim, ktorego uzywali zolnierze, a nawet oficerowie z garnizonu w Guangdongu. Ci ludzie nie byli z Guangdongu. Sheng sciagnal swoje specjalne oddzialy szturmowe.

Nagle jeden z oficerow pstryknal zapalniczka i spojrzal na zegarek. Bourne dojrzal nad plomieniem jego twarz. Znal te twarz, a jej widok potwierdzil jego przypuszczenia. Byla to twarz czlowieka, ktory tamtej straszliwej nocy probowal podstepnie wyciagnac cos z Echa w ciezarowce udajac wieznia, oficer, ktorego Sheng traktowal do pewnego stopnia z szacunkiem. Rozumny morderca o lagodnym glosie.

– Xianzai – rzekl mezczyzna, oznajmiajac, ze nadszedl wlasciwy moment. Uniosl do gory przenosna radiostacje i zaczal mowic. Dalishi, dalishi – warknal, podajac swemu odbiorcy haslo wywolawcze, ktore brzmialo,,Marmur”. – Sa sami, nie ma z nimi nikogo. Bedziemy postepowac wedlug instrukcji. Przygotujcie sie na sygnal.

Oficerowie wstali z ziemi, poprawili bron i zgasili papierosy rozgniatajac je na ziemi. Ruszyli szybkim krokiem ku lesnej drodze.

Bourne przedzieral sie przez pewien czas na czworakach, po czym wstal na nogi i puscil sie pedem przez las. Musial dobiec do McAllistera, zanim ludzie Shenga zbliza sie do niego na tyle, ze beda mogli w swietle ksiezyca dojrzec, ze podsekretarz jest sam. Z pewnoscia by ich to zaalarmowalo, a wowczas mogliby wyslac inny „sygnal” – konferencja odwolana. Jason dotarl do zakretu i zaczal biec jeszcze szybciej przeskakujac przez lezace galezie, ktorych inni pewnie by nie zauwazyli, przeslizgiwal sie przez pnacza i splatane poszycie, przeszkody, ktorych inni nie byliby w stanie przewidziec. Niespelna dwie minuty pozniej wybiegl bezszelestnie z lasu tuz przy McAllisterze.

– Dobry Boze! – wysapal z trudem podsekretarz stanu.

– Spokojnie!

– Jestes szalencem!

– Wyjasnij dlaczego.

– Trwaloby to kilka godzin. – Drzacymi rekami wreczyl Ja-sonowi teczke. – Dobrze, ze chociaz to nie wybuchlo.

– Powinienem byl cie ostrzec, ze nie mozna tego upuscic ani potrzasac tym zbyt gwaltownie.

– O, Jezu!… Czy nie czas zboczyc z drogi? Wong powiedzial…

– Nie mysl o tym. Mamy byc calkowicie widoczni, dopoki nie dojdziemy do drugiego wzgorza, a wtedy ciebie bedzie widac znacznie lepiej niz mnie. Chodz szybciej. Maja nadac jakis sygnal, co oznacza, ze znowu miales racje. Pilot ma otrzymac znak, ze moze ladowac, lecz nie droga radiowa, a swiatlem.

Вы читаете Krucjata Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату