– Nie mam czasu. Musze juz wracac. O, Chryste! Nie wiem, gdzie to jest i nie znam adresu!
– My wiemy, co to za budynek, madame. Wysoka, przystojna, samotna biala kobieta w Tuen Mun zwraca uwage. Wiesci sie rozchodza. Zawieziemy tam pania natychmiast. – Bankowiec odwrocil sie i szybko powiedzial cos po chinsku w strone na wpol otwartych drzwi. Marie usiadla. Nagle zauwazyla, ze do srodka zaglada caly tlum ludzi. Wstala na nogi – bolace nogi – i przez chwile probowala odzyskac rownowage, przytrzymujac swa podarta bluzke.
Drzwi otworzyly sie na osciez i weszly dwie stare kobiety, niosac jedwabne ubrania o zywych kolorach. Jedno z nich bylo czyms w rodzaju kimona. Kiedy delikatnie wlozono je Marie przez glowe, okazalo sie krotka sukienka, przykrywajaca jej poszarpana bluzke i znaczna czesc wybrudzonych, zielonych spodni. Drugim byla dluga, szeroka szarfa, ktora kobiety rownie delikatnym ruchem owinely wokol jej talii i zawiazaly. Mimo zdenerwowania Marie zauwazyla, ze obie czesci garderoby byly w najlepszym gatunku.
– Prosze, madame – powiedzial bankowiec, dotykajac jej lokcia. – Bede pani towarzyszyl.
Wyszli na hale fabryczna. Marie usmiechala sie i pozdrawiala skinieniem glowy klaniajacy sie jej tlum Chinek i Chinczykow z oczami przepelnionymi smutkiem.
Po powrocie do mieszkania Marie zdjela przepiekna szarfe oraz kimono i polozyla sie na lozku, usilujac na prozno cos z tego wszystkiego zrozumiec. Ukryla twarz w poduszce, probujac wymazac z pamieci okropne poranne wydarzenia, ale ich ohyda sprawiala, ze nie potrafila o nich zapomniec. Cala oblala sie potem, a im mocniej zaciskala powieki, tym przerazliwsze widziala obrazy, na ktore nakladaly sie przerazajace wspomnienia z Guisan Quai w Zurychu, gdzie mezczyzna zwany Jasonem Bourne'em ocalil jej zycie.
Zdusila krzyk w gardle i wyskoczyla z lozka. Przez chwile stala drzaca, a potem poszla do malenkiej kuchenki i odkrecila kran. Podstawila szklanke, ale strumyk wody byl cienki i slaby. Czekala, az szklanka sie napelni, bladzac myslami gdzie indziej.
Bywaja czasy, gdy ludzie musza powstrzymywac sie od myslenia -
Bog tylko wie, ze sam robie to czesciej, niz powinien w miare szanowany psychiatra… Uginamy sie pod naciskiem wydarzen… musimy najpierw pozbierac sie do kupy. Morris Panov, przyjaciel Jasona Bourne'a.
Marie zakrecila kran, napila sie letniej wody i wrocila do ciasnego pokoju. Mogla tam robic tylko trzy rzeczy: spac, siedziec lub chodzic. Stanela w drzwiach i rozejrzala sie, wreszcie zrozumiawszy, co w jej schronieniu wydalo sie tak dziwaczne. To byla cela, nie mniej prawdziwa, niz gdyby stanowila czesc jakiegos wiezienia na odludziu. Co gorsza, byla to autentyczna pojedynka. Znow znajdowala sie w izolacji, sama z wlasnymi myslami, wlasnym przerazeniem. Podeszla do okna, tak jakby to zrobil wiezien, i wyjrzala na zewnatrz. To, co zobaczyla, stanowilo jedynie przedluzenie jej celi: nie wolno jej bylo wyjsc na tloczna ulice, ktora widziala w dole. Nie znala tego swiata, a on jej nie chcial. Niezaleznie od plugawego koszmaru porannych wydarzen na wybrzezu, byla tu intruzem, ktory nic nie rozumial ani nie mogl byc rozumiany. Byla sama, a ta samotnosc doprowadzala ja do szalenstwa.
Marie tepym wzrokiem patrzyla na ulice. Ulica! Tam byla ona! Catherine! Stala kolo szarego samochodu w towarzystwie mezczyzny;
oboje mieli glowy zwrocone w kierunku trzech innych mezczyzn znajdujacych sie dziesiec metrow za nimi, przy drugim aucie. Cala piatka rzucala sie w oczy, bo nie bylo na ulicy innych podobnych do nich ludzi. Byli to biali w morzu Azjatow, obcy w obcym miejscu. Wygladali na wyraznie podnieconych, czyms zaniepokojonych i ciagle kiwali glowami rozgladajac sie dokola, szczegolnie zas spogladajac na druga strone ulicy. Na ten dom. Glowami? Wlosy! Trzech mezczyzn mialo je krotko przyciete… po wojskowemu… zolnierze. Amerykanska piechota morska!
Towarzyszacy Catherine mezczyzna, sadzac po uczesaniu cywil, mowil szybko, bez przerwy pokazujac cos palcem… Marie go rozpoznala! To byl czlowiek z Departamentu Stanu, ten sam, ktory odwiedzil ich w Maine! Podsekretarz stanu z martwymi oczami, ktory nieustannie pocieral sobie skron i prawie nie protestowal, gdy Dawid oswiadczyl, ze mu nie ufa. To byl McAllister! Czlowiek, z ktorym Catherine miala sie spotkac.
Gdy Marie patrzyla na scene rozgrywajaca sie na ulicy, nagle oderwane czesci okropnej lamiglowki ulozyly sie w calosc. Dwaj zolnierze z drugiego wozu przeszli przez jezdnie i rozdzielili sie. Ten, ktory stal kolo Catherine, zamienil pare slow z McAllisterem, a potem pobiegl w prawo, wyciagajac z kieszeni mala radiostacje. Catherine powiedziala cos do podsekretarza, a potem podniosla glowe i spojrzala na dom. Marie odskoczyla od okna.
Przyjade sama. Chce z toba porozmawiac.
Dobrze.
To byla pulapka! Dotarli do Catherine Staples. Nie byla przyjacielem, byla wrogiem! Marie wiedziala, ze musi uciekac. Na litosc boska, uciekaj! Zlapala biala torebke z pieniedzmi i spojrzala przelotnie na jedwabne ubrania z fabryki tekstylnej. Chwycila je i wybiegla z mieszkania.
W domu byly dwa korytarze. Jeden biegl od frontu przez cala dlugosc budynku dochodzac do schodow z prawej strony, ktore wiodly na ulice; drugi przecinal go pod katem prostym, tworzac odwrocone „T”, i prowadzil ku drzwiom na zapleczu. Byly tam drugie schody, uzywane do wynoszenia smieci do pojemnikow stojacych w uliczce na tylach domu. Catherine mimochodem zwrocila jej na to uwage, gdy tu przyjechaly, mowiac, ze istnieje zarzadzenie zakazujace wystawiania smieci na ulice, poniewaz jest to glowna droga przelotowa w Tuen Mun. Marie pomknela prostopadlym korytarzem do tylnych drzwi i otworzyla je. Nagle stracila oddech, natknawszy sie na przygarbionego starca ze slomiana miotla w reku. Zerknal na nia przelotnie, a potem potrzasnal glowa z mina wyrazajaca najwyzsze zaciekawienie. Marie wyszla na ciemny podest, Chinczyk zas wszedl do srodka. Zostawila w drzwiach szparke czekajac, az Catherine pojawi sie na frontowych schodach. Jesli stwierdzi, ze mieszkanie jest puste, zawroci, by pospieszyc do McAllistera i zolnierzy, a wtedy Marie bedzie w stanie wslizgnac sie ponownie do mieszkania i zabrac stamtad spodnice oraz druga bluzke, ktore wczoraj kupily. Ogarnieta panika nie pomyslala o nich, chwytajac tylko jedwabie; nie odwazylaby sie zreszta tracic bezcennych chwil na przeszukiwanie szafy, w ktorej Catherine powiesila je wraz z wieloma innymi ubraniami. Dopiero teraz uzmyslowila sobie, ze nie moze chodzic, a coz dopiero biec ulicami w podartej bluzce i utytlanych spodniach. Cos tu sie nie zgadzalo! Ten starzec! Po prostu stal sobie, zagladajac przez szpare w drzwiach.
– Idz sobie! – szepnela Marie.
Kroki. Stukot wysokich obcasow na metalowych stopniach frontowych schodow. Jesli to byla Catherine, bedzie musiala po drodze do mieszkania przejsc kolo prostopadlego korytarza.
– Deng yideng – wrzasnal stary Chinczyk, nadal stojac nieruchomo z miotla i nadal nie spuszczajac jej z oka. Marie jeszcze bardziej przymknela drzwi, zostawiajac ledwie centymetrowa szpareczke.
Ukazala sie Catherine. Spojrzala przelotnie, z zaciekawieniem na starca, uslyszawszy niewatpliwie jego ostry, wysoki i gniewny glos. Nie zwalniajac, podazyla korytarzem z wylacznym zamiarem dotarcia do mieszkania. Marie czekala; serce bilo jej tak glosno, ze zdawalo sie budzic echo w ciemnej klatce schodowej, A potem uslyszala glos, blagalny, histeryczny krzyk.
– Nie! Marie! Marie, gdzie jestes? – Kroki staly sie szybsze, obcasy zastukaly na betonie. Catherine skrecila, biegnac w strone starego Chinczyka, w jej strone. – Marie, to nie jest to, co myslisz! Na litosc boska, zatrzymaj sie!
Marie Webb obrocila sie i pobiegla w dol ciemnymi schodami. Nagle oswietlil je snop jaskrawozoltego swiatla slonecznego i rownie nagle powrocila ciemnosc. Drzwi na parterze, trzy kondygnacje nizej, zostaly otwarte; szybkim krokiem weszla jakas postac w ciemnym ubraniu. Byl to zolnierz spieszacy na posterunek. Biegl schodami na gore; Marie skulila sie w kacie podestu na drugim pietrze. Gdy zolnierz znalazl sie na ostatnim stopniu przed podestem, przytrzymujac sie reka poreczy, by szybciej zakrecic, Marie wypadla z ukrycia. Jej dlon – dlon trzymajaca zwiniete jedwabie – zderzyla sie z twarza zdumionego zolnierza, pozbawiajac go rownowagi. Uderzyla barkiem w jego klatke piersiowa, zrzucajac go ze schodow. Przebiegla obok wijacego sie ciala, slyszac rownoczesnie dobiegajace z gory krzyki.
– Marie! Marie! Wiem, ze to ty! Na litosc boska, posluchaj mnie! Wypadla na uliczke, a tam rozpoczal sie nastepny koszmar, rozgrywany w oslepiajacym sloncu Tuen Mun. Biegnac przejsciem za szeregiem blokow mieszkalnych, z nogami krwawiacymi w tenisowkach, Marie wciagnela przez glowe kimonowa sukienke i zatrzymala sie przy stojacych rzedem pojemnikach na smieci. Zdjela zielone spodnie i wrzucila do najblizszego. Nastepnie udrapowala szeroka szarfe na glowie przykrywajac wlosy i wbiegla w nastepna droge dojazdowa, prowadzaca do glownej ulicy. Kilka sekund pozniej szla w tlumie ludzi z Hongkongu, przeniesionych ku nowej granicy kolonii. Przeszla przez jezdnie.
– Tam! – krzyknal meski glos. – Ta wysoka!
Rozpoczelo sie polowanie, ale nagle, nieoczekiwanie, zupelnie zmienil sie jego przebieg. Mezczyzna biegnacy
