Prefontaine przyjal honorarium w wysokosci dwudziestu tysiecy dolarow za godzine i polecil Randy'emu, zeby poszedl do domu, rzucil sie do stop Edith, blagajac o przebaczenie, i przygotowal sie do opuszczenia Bostonu nazajutrz rano. Brendan slyszal kiedys o jakiejs prywatnej klinice w Minneapolis, gdzie wielu zamoznych ludzi uzyskiwalo pomoc bez potrzeby ujawniania swojej tozsamosci. Rano ustali wszystkie szczegoly i zadzwoni do niego, co oczywiscie bedzie kosztowac kolejne dwadziescia tysiecy. Kiedy tylko roztrzesiony Gates wyszedl z pokoju, Prefontaine zlapal za telefon i zadzwonil do Pensjonatu Spokoju.
– John? Tu sedzia. Nie pytaj jak, ale udalo mi sie zdobyc informacje, ktora moze sie okazac bardzo wazna dla meza twojej siostry. Wiem, ze nie uda mi sie go zlapac, ale on chyba kontaktuje sie z jakims facetem z Waszyngtonu…
– Aleksander Conklin – przerwal mu St. Jacques. – Niech pan chwile zaczeka, Marie zapisala gdzies jego numer… – Rozleglo sie stukniecie odkladanej sluchawki, a w chwile potem nastepne, cichsze, kiedy John podniosl druga w innym aparacie. – Mam go. – Podyktowal szereg cyfr.
– Dziekuje. Pozniej wszystko wytlumacze.
– Ostatnio wszyscy mi to mowia, do cholery! – warknal wsciekle St. Jacques.
Prefontaine wykrecil numer zaczynajacy sie od kierunkowego kodu Wirginii.
– Tak? – odezwal sie niezbyt przyjaznie meski glos.
– Panie Conklin, nazywam sie Prefontaine i dostalem panski numer od Johna St. Jacques. Mam do pana bardzo pilna sprawe.
– To pan jest tym sedzia?
– Bylem, niestety. Bardzo dawno temu.
– O co chodzi?
– Wiem, jak mozna dotrzec do czlowieka, ktorego nazywacie Szakalem.
– Co takiego?
– Prosze mnie posluchac…
Bernardine wpatrywal sie przez chwile w dzwoniacy telefon, zastanawiajac sie, czy go odebrac, czy tez nie. Wszystko wskazywalo na to, ze powinien to zrobic.
– Slucham?
– To ty, Jason? Cholera, moze polaczyli mnie nie z tym pokojem…
– Aleks?
– Francois? Co ty tam robisz? Gdzie jest Jason?
– Wszystko potoczylo sie bardzo szybko. Wiem, ze probowal sie z toba skontaktowac.
– Mialem ciezki dzien. Odzyskalismy Panova.
– To dobra nowina.
– Sa jeszcze inne. Na przyklad numer telefonu, pod ktorym mozna zastac Szakala.
– My tez go mamy! Nie tylko numer, ale i adres.
– Dobry Boze, jak wam sie udalo?
– W bardzo skomplikowany sposob, ktory mogl wymyslic chyba jedynie nasz wspolny znajomy. Ma nieprawdopodobna wyobraznie, to prawdziwy cameleon.
– Lepiej je porownajmy – zaproponowal Conklin. – Jaki jest wasz? Bernardine przeczytal numer zapisany na polecenie Bourne'a. Milczenie, jakie zapadlo w sluchawce, zabrzmialo niczym przerazliwy
krzyk.
– Ja mam inny! – wykrztusil wreszcie Aleks. – Zupelnie inny!
– To pulapka… – wyszeptal stary Francuz. – Dobry Boze, to pulapka!
Rozdzial 26
Bourne dwa razy przeszedl wzdluz szeregu ciemnych, starych, wzniesionych z kamienia budynkow przy bulwarze Lefebvre w betonowym, pograzonym w ciszy i spokoju zakatku XV dzielnicy, po czym zawrocil do rue d'Alesia, gdzie znalazl mala kawiarenke. Przy ustawionych na chodniku stolikach, oswietlonych blaskiem skrytych za szklanymi kloszami swiec, siedzieli glownie studenci z pobliskiej Sorbony i Montparnasse'u. Dochodzila juz dziesiata wieczorem i przepasani fartuchami kelnerzy stawali sie coraz bardziej zirytowani, gdyz wiekszosc gosci nie odznaczala sie specjalna szczodrobliwoscia ani zasobnoscia kieszeni. Jason chcial tylko napic sie mocnej kawy, ale wrogi grymas na twarzy zblizajacego sie garcon upewnil go, ze dostanie filizanke blota, jesli nie zamowi czegos wiecej, totez poprosil dodatkowo o lampke najdrozszej brandy, jaka przyszla mu na mysl.
Kiedy kelner przyjal zamowienie i wrocil do baru, Jason wyciagnal z kieszeni notes i dlugopis, przymknal na chwile oczy, a potem otworzyl je i naszkicowal szereg kamiennych budowli, kolo ktorych niedawno przechodzil. Byly to trzy pary stykajacych sie scianami budynkow, oddzielone od siebie dwoma waskimi zaulkami. Kazdy z domow mial dwa pietra, do kazdego wchodzilo sie po stromych schodach z cegly, a na obydwu koncach krotkiego szeregu znajdowaly sie puste placyki, zasypane gruzem i szczatkami okolicznych rozsypujacych sie budynkow. Adres ustalony przez technika z firmy telefonicznej wskazywal na pierwszy dom z prawej; nie trzeba bylo wielkiej wyobrazni, by domyslic sie, ze Szakal zajmuje takze sasiedni budynek, a byc moze caly szereg.
Carlos mial obsesje na punkcie wlasnego bezpieczenstwa, wiec nalezalo oczekiwac, ze jego kwatera glowna okaze sie prawdziwa forteca, wyposazona we wszystkie najnowoczesniejsze elektroniczne urzadzenia alarmowe, jakie mozna zdobyc za pieniadze lub dzieki lojalnosci podwladnych. Opuszczona, niemal wyludniona czesc XV dzielnicy lepiej nadawala sie na kryjowke niz jakikolwiek ruchliwy rejon miasta. Wlasnie dlatego Bourne najpierw zaplacil podpitemu wloczedze, zeby ten zechcial przespacerowac sie z nim wzdluz kamiennych fasad, druga zas przechadzke odbyl w towarzystwie nieco podstarzalej dziwki, w dalszym ciagu starajac sie nie wychodzic z cienia, ale zmieniwszy nieco sposob, w jaki sie poruszal. Znal teraz teren, choc nie mial pewnosci, czy mu to sie na cokolwiek przyda, i ostateczne rozwiazanie stawalo sie coraz bardziej realne. Przysiagl sobie, ze tego dokona!
Kelner przyniosl kawe i koniak, ale jego wrogie nastawienie zmienilo sie na neutralne dopiero wtedy, gdy Jason polozyl na stole stufrankowy banknot i dal mu znak reka, zeby sie zblizyl.
– Merci – wymamrotal garcon.
– Jest tu gdzies telefon? – zapytal Bourne, wyjmujac z kieszeni jeszcze jeden banknot, tym razem dziesieciofrankowy.
– Na ulicy, jakies piecdziesiat metrow stad – odparl kelner, nie spuszczajac wzroku z pieniedzy.
– Nic blizej? – Jason dolozyl dwadziescia frankow. – To rozmowa miejscowa.
– Chodz pan ze mna. – Kelner zrecznym ruchem zgarnal pieniadze i zaprowadzil Bourne'a w glab, gdzie na wysokim krzesle za lada siedziala kasjerka. Kobieta obrzucila ich nieprzychylnym spojrzeniem, przypuszczajac zapewne, ze bedzie miala do czynienia z niezadowolonym klientem.
– Daj mu zadzwonic – powiedzial kelner.
– Co takiego? – parsknela wiedzma. – Moze do Chin?
– Tu, na miejscu. Zaplaci.
Jason podal kobiecie dziesieciofrankowy banknot, wytrzymujac bez drgniecia powieki jej pelne podejrzliwosci spojrzenie.
– Dobra, bierz pan – warknela wreszcie kasjerka, wyjmujac spod lady aparat i jednoczesnie chowajac pieniadze. – Ma dlugi kabel, wiec moze pan sobie isc pod sciane, jak wszyscy. Ci mezczyzni! Tylko interesy i lozko, o niczym innym nie potrafia myslec!
Jason zadzwonil do hotelu Pont Royal i poprosil o polaczenie ze swoim pokojem, spodziewajac sie, ze Bernardine podniesie sluchawke po pierwszym lub najwyzej drugim dzwonku. Po czwartym sygnale lekko sie zaniepokoil, po osmym niepokoj zamienil sie w strach. Bernardine wyszedl. Czyzby Santos…? Nie, przeciez emerytowany oficer byl uzbrojony i doskonale wiedzial, jak w razie potrzeby zrobic uzytek ze swoich 'srodkow odstraszania'. Skonczyloby sie co najmniej na glosnej strzelaninie, a kto wie, czy nawet nie na wysadzeniu polowy hotelu w powietrze. Bernardine wyszedl z wlasnej woli, ale dlaczego?
Moglo byc kilka powodow, pomyslal Bourne. Oddal aparat kasjerce i wrocil do swego stolika. Pierwszy i najbardziej pozadany to wiadomosci o Marie; stary wyga nie chcial rozbudzac w nim nadziei, informujac o zasiegu i szczegolach akcji poszukiwawczej, ale Jason byl pewien, ze Bernardine robil wszystko, co w jego mocy… Zaden