ze nie znam wszystkich nowych ludzi, ktorzy ostatnio przyszli do Biura. Macie dokladnie te same problemy w Ameryce, wiec prosze, oszczedz mi wykladu.
– Nawet przez mysl mi nie przeszlo… To przeciez ten dom, Bernardine! Ten, w ktorym byliscie!
– To takze pulapka.
– Co takiego?
– Skontaktowal sie ze mna Aleks. Tez zdobyl numer telefonu, ale zupelnie inny. Domyslam sie, ze nie zadzwoniles do Carlosa, choc kazal ci to zrobic?
– Nie. Mialem adres, wiec chcialem go od razu zgarnac. Zreszta, co za roznica? Przeciez to tutaj!
– Niezupelnie. To tylko miejsce, gdzie mial sie zglosic monsieur Simon i dopiero stad zaprowadzono by go na spotkanie. Gdyby jednak okazalo sie, ze nie jest tym, za kogo sie podaje, zostalby natychmiast zlikwidowany. Jeszcze jeden z tych, ktorym nie udalo sie odszukac Szakala.
Jason potrzasnal glowa.
– Mylisz sie! – zaprzeczyl gwaltownie. – Nawet jesli to nie jest glowna kwatera Carlosa, on na pewno by tu byl. Nie pozwoli nikomu mnie tknac, musi zabic mnie osobiscie. To jego obsesja!
– Dokladnie taka sama jak twoja.
– Owszem. Ja moge stracic rodzine, a on swoja legende. Tyle tylko, ze moja rodzina jest dla mnie czyms rzeczywistym, on zas stanal na krawedzi pustki. Jezeli chce zrobic krok dalej, musi najpierw mnie wyeliminowac, zabic Davida Webba.
– David Webb? A ktoz to taki, na milosc boska?
– To ja – odparl Bourne, opierajac sie o szybe obok Francuza. – Zwariowana historia, prawda?
– Zwariowana? – wykrzyknal byly oficer Deuxieme. – Szalona! Niewiarygodna!
– Lepiej w nia uwierz.
– Masz zone i dzieci i mimo to zajmujesz sie taka robota?
– Aleks o niczym ci nie mowil?
– Nawet jesli cos wspomnial, uznalem to za zaslone dymna. Nie takie rzeczy juz sie slyszalo. – Bernardine potrzasnal glowa i spojrzal z niedowierzaniem na mlodszego mezczyzne. – Naprawde masz rodzine, od ktorej nie chcesz uciec?
– Chcialbym do nich wrocic najszybciej, jak tylko bede mogl. Na nikim wiecej mi nie zalezy.
– Ale przeciez ty jestes Jasonem Bourne'em, kameleonem! Nawet najwieksze slawy przestepczego swiata drza na dzwiek twojego nazwiska!
– No, chyba troche przesadzasz…
– Ani odrobine! Jason Bourne, ustepujacy jedynie Szakalowi…
– Nie! – przerwal mu David Webb. – Jestem od niego lepszy! Zabije go!
– Doskonale, mon ami – odparl uspokajajacym tonem Bernardine, przygladajac sie czlowiekowi, ktorego nie byl w stanie zrozumiec. – Co mam teraz zrobic?
Bourne odwrocil sie od niego i oparl czolo o chlodna szybe; przez kilkanascie sekund oddychal ciezko, az wreszcie ze spowijajacej jego umysl mgly wylonily sie zarysy nowej strategii. Spojrzal na szereg kamiennych budynkow, a szczegolnie na jeden z nich, pierwszy z prawej.
– Policja odjechala… – powiedzial cicho.
– Zauwazylem to.
– A czy zauwazyles rowniez, ze nikt nie wyszedl z zadnego z pozostalych domow, choc w oknach palily sie swiatla?
– Bylem zajety czym innym… Nie, nie zauwazylem. – Nagle Bernardine uniosl brwi, jakby cos sobie przypomnial. – Ale widzialem twarze w oknach, wiele twarzy!
– A jednak nikt nie wyszedl.
– Nic dziwnego. Policja, zamieszanie, ludzie z bronia… Najlepiej zabarykadowac sie we wlasnym domu, nie uwazasz?
– Nawet wtedy, kiedy zamieszanie sie skonczylo, a policja odjechala? Chcesz powiedziec, ze wszyscy usiedli znowu przed telewizorami, jakby nic sie nie stalo? Nikt nie wychylil nosa, zeby porozmawiac z sasiadami? To nie jest normalne zachowanie, Francois. Wszystko zostalo wyrezyserowane.
– Co przez to rozumiesz?
– Jeden czlowiek pokazuje sie policji i sciaga na siebie uwage. Mija minuta lub dwie i o zadnym zaskoczeniu nie moze juz byc mowy. Potem pojawia sie zgorszona zakonnica – nastepne dwie minuty, a dla Carlosa cale godziny. Kiedy wreszcie chlopcy wpadaja do srodka, nic nie znajduja… A kilka chwil pozniej wszystko jakby nigdy nic wraca do normy – nienormalnej normy. Wszystko odbylo sie zgodnie z planem, wiec nie ma tu miejsca na
zwykla ludzka ciekawosc. Nikt nie wyszedl na ulice, nie widac nawet zadnego zamieszania, oburzenia, ktore mogloby sie wydawac jak najbardziej zrozumiale. Ludzie siedza w domach i chichocza, zacierajac triumfalnie rece. Czy naprawde z niczym to ci sie nie kojarzy?
Bernardine skinal glowa.
– Strategia przygotowana przez doswiadczonych profesjonalistow – mruknal.
– Ja tez tak przypuszczam.
– Ty nie przypuszczasz, tylko to zauwazyles, w przeciwienstwie do mnie. Nie staraj sie byc uprzejmy, Jason. Zbyt dlugo stalem na bocznym torze. Jestem juz za stary, za miekki, nie mam wystarczajacej wyobrazni.
– Tak samo jak ja – odparl Bourne. – Tyle tylko, ze mam motywacje, zeby myslec jak czlowiek, o ktorym najchetniej bym zapomnial.
– Czy to mowi monsieur Webb?
– Chyba tak.
– Wracajac do rzeczy: co mamy?
– Przerazonego piekarza, rozwscieczona zakonnice i kilka twarzy w oknach. To niewiele, ale jestem pewien, ze jeszcze przed switem bedzie tego troche wiecej.
– Dlaczego?
– Carlos nie ma innego wyboru, jak tylko szybko zwijac interes. Ktos z jego pretorian zdradzil komus adres kwatery glownej, wiec mozesz postawic cala swoja emeryture, jesli ja jeszcze masz, ze zrobi wszystko, zeby go zdemaskowac…
– Cofnij sie! – syknal Bernardine i wciagnal go w najglebszy cien przy samej witrynie. – Padnij! Plasko na chodnik!
Obaj mezczyzni przywarli do popekanych, skruszalych plyt; Bourne uniosl lekko glowe, by widziec ulice. Z prawej strony nadjechala ciemna furgonetka, nizsza i szersza od policyjnej, bez watpienia wyposazona w znacznie potezniejszy silnik. Jedyne, co upodabnialo ja do tej, ktora przywiozla brygade antyterrorystyczna, to potezny reflektor… dwa reflektory umocowane po obu stronach przedniej szyby, omiatajace snopami swiatla teren dookola samochodu. Jason wyciagnal zza paska pozyczona od Bernardine'a bron, wiedzac, ze Francuz sciska juz w dloni swoj pistolet. Strumien swiatla z lewego reflektora przesunal sie nad ich glowami.
– Dobra robota – szepnal Jason. – Jak ich zauwazyles?
– Odbicia latarn w bocznych szybach – odparl rowniez szeptem Francois. – Przez chwile myslalem, ze to moj byly kolega wraca, zeby spelnic pogrozke, to znaczy wywalic mi flaki na ulice… Moj Boze, popatrz!
Furgonetka minela dwa budynki, po czym nagle zjechala do kraweznika i zatrzymala sie przed trzecim, najbardziej oddalonym od domu, ktorego adres ustalil czlowiek z firmy telefonicznej. Od sklepu, przed ktorym lezeli Jason i Bernardine, dzielilo ja okolo szescdziesieciu metrow. W chwili gdy pojazd znieruchomial, tylne drzwi otworzyly sie na osciez i na jezdnie wyskoczyli czterej mezczyzni z pistoletami maszynowymi w dloniach; dwaj przebiegli na druga strone ulicy, jeden zajal stanowisko pod sciana budynku, a jeden zostal przy samochodzie ze swoim MAC- 10 gotowym do strzalu.
U szczytu ceglanych schodow pojawil sie zoltawy poblask. W drzwiach domu stanal mezczyzna ubrany w czarny plaszcz przeciwdeszczowy i rozejrzal sie uwaznie dookola.
– To on? – zapytal szeptem Francois.
– Nie, chyba ze ma buty na obcasie i peruke – odparl Jason, siegajac do kieszeni marynarki. – Na pewno go poznam, bo te twarz stale mam przed oczami. – Wyjal jeden z granatow otrzymanych od Bernardine'a i sprawdzil, czy zawleczka da sie wyciagnac jednym ruchem.
– Hej, co ty robisz, do cholery? – zapytal weteran Deuxieme.
– Ten czlowiek jest podstawiony – powiedzial Bourne spokojnym, niemal obojetnym tonem. – Za chwile ktos