– Tu Nowy Jork – powiedzial.
– A tu Paryz, signor Nowy Jork. To wszystko jest pazzo!
. – Gdzie byles? Pojechales do Londynu czy co? Czekam juz prawie trzy godziny!
– Petalem sie po jakichs nie oswietlonych bocznych drogach, co mi zupelnie stargalo nerwy, a teraz jestem w zupelnie nieprawdopodobnym miejscu.
– To znaczy gdzie?
– Dzwonie ze strozowki przy bramie. Zaplacilem za to ponad sto dolarow, a dozorca, taki francuski buffone, gapi sie na mnie caly czas przez okno. Pewnie pilnuje, zebym mu niczego nie ukradl, na przyklad dziurawego wiadra…
– Jaki dozorca? O czym ty mowisz?
– Jestem na cmentarzu, jakies dwadziescia piec mil od Paryza.
– Na cmentarzu? Dlaczego?
– Dlatego ze twoi dwaj znajomi prosto z lotniska przyjechali wlasnie tutaj, ty ignorante! W tej chwili odbywa sie tu pogrzeb, po ciemku i z pochodniami, a w dodatku zaraz lunie deszcz, wiec jesli tych dwoch typkow przylecialo tu tylko po to, zeby wziac udzial w tej barbarzynskiej ceremonii, to znaczy, ze tam u was w Ameryce powietrze szkodzi rozumowi! Nie bedziemy sie tym dalej zajmowac, Nowy Jork. Mamy wystarczajaco duzo pracy.
– Umowili sie na spotkanie ze swoim kumplem… – mruknal DeFazio bardziej do siebie niz do swego rozmowcy. – Co do pracy, to jesli jeszcze kiedykolwiek chcecie pracowac z nami, Filadelfia, Chicago albo z Los Angeles, to zrobicie dokladnie to, co wam powiem. Zostaniecie hojnie wynagrodzeni.
– Wreszcie zaczynasz gadac do rzeczy.
– Zostan tam i obserwuj ich dyskretnie. Ustal, dokad poszli i z kim sie widzieli. Zjawie sie najszybciej, jak bede mogl, ale to troche potrwa, bo na wszelki wypadek polece przez Kanade albo Meksyk. Powinienem byc na miejscu jutro wieczorem albo pojutrze rano.
– Ciao – powiedzial czlowiek z Paryza.
– Omerta – odparl Louis DeFazio.
Rozdzial 30
Blask migoczacych w nocnej mzawce swiec wydobywal z ciemnosci dwa szeregi zalobnikow, ktory podazali w milczeniu za biala trumna niesiona na ramionach szesciu mezczyzn. Procesji towarzyszyli czterej werblisci, wybijajac powolny rytm marsza zalobnego, nieregularny, bo co chwila ktorys z nich slizgal sie na rozmoklej ziemi i kepach wilgotnej trawy. Morris Panov potrzasnal z niedowierzaniem glowa, obserwujac tajemniczy rytual. W pewnej chwili z ulga dostrzegl miedzy nagrobkami sylwetke utykajacego Aleksa.
– Widziales ich? – zapytal Conklin.
– Niestety, nie – odparl Mo. – Tobie chyba nie poszlo lepiej?
– Nawet gorzej. Trafilem na wariata.
– Jak to?
– W domku dozorcy palilo sie swiatlo, wiec poszedlem tam, zeby sprawdzic, czy David albo Marie nie zostawili dla nas jakiejs wiadomosci. Przy oknie stal jakis kretyn, ktory powiedzial, ze jest tu dozorca, i zapytal, czy nie chcialbym wynajac jego telefonu.
– Telefonu?
– Bredzil cos o specjalnej stawce za dzisiejsza noc i o tym, ze najblizszy automat jest dziesiec kilometrow stad.
– Rzeczywiscie wariat – zgodzil sie Panov.
– Wytlumaczylem mu, ze szukam kobiety i mezczyzny, z ktorymi mialem sie tu spotkac, i zapytalem, czy nie zostawili u niego wiadomosci, a on na to, ze nie ma wiadomosci, ale ma telefon, bardzo dobry, za jedyne dwiescie frankow…
– Wyglada na to, ze mialbym co robic w Paryzu – zauwazyl z usmiechem Panov. – A nie widzial przypadkiem jakiejs pary, ktora petalaby sie po okolicy?
– Powiedzial, ze nawet kilka, i wskazal na te procesje ze swieczkami, a potem zaczal znowu zagladac przez okno.
– Co to wlasciwie za procesja?
– Tez go zapytalem. Jakas sekta czy cos w tym rodzaju. Grzebia swoich zmarlych tylko w nocy Podejrzewa, ze to Cyganie, ale na wszelki wypadek sie przezegnal.
– Zanosi sie na to ze troche zmokna – zauwazyl Panov, stawiajac kolnierz. Mzawka przechodzila stopniowo w deszcz.
– Boze, dlaczego wczesniej o tym nie pomyslalem? – wykrzyknal Conklin, ogladajac sie za siebie.
– O deszczu?
– Nie, o duzym grobowcu na zboczu wzgorza, za domkiem dozorcy. Przeciez tam wszystko sie stalo!
– Tam usilowales… – Mo nie dopowiedzial pytania. Nie musial.
– Mogl mnie tam zabic, ale tego nie zrobil – dokonczyl za niego Aleks. – Chodzmy!
Dwaj Amerykanie cofneli sie na zwirowa sciezke i ruszyli w ciemnosci w gore lagodnego, porosnietego trawa zbocza. Dookola nich lsnily mokre od deszczu biale nagrobki.
– Powoli! – wysapal Panov. – Ty juz sie zdazyles przyzwyczaic do tego, ze nie masz stopy, ale ja jestem ciagle wykonczony po tym, jak nafaszerowali mnie chemikaliami.
– Przepraszam.
– Mo! – rozlegl sie w ciemnosci kobiecy glos. Zaraz potem ujrzeli postac stojaca pod marmurowym, wspartym na kolumnach dachem grobowca tak duzego, ze wygladal jak miniaturowe mauzoleum; pomachala do nich reka.
– Marie! – ryknal Panov i popedzil jak spiety ostroga, wyprzedzajac Aleksa.
– Ladne rzeczy! – warknal Conklin, kustykajac ostroznie po mikrej trawie. – Wystarczy, ze zawola go kobieta, i juz o wszystkim zapomina. Powinienes zglosic sie do psychiatry, ty lgarzu!
W serdecznym powitaniu, jakie nastapilo zaraz potem, nie bylo ni odrobiny falszu; rodzina znowu znalazla sie razem. W chwile pozniej Panov i Marie pograzyli sie w cichej rozmowie, natomiast Bourne odszedl z Conklinem na skraj marmurowej kolumnady. Deszcz lal juz jak z cebra. Kondukt pogrzebowy znacznie sie przerzedzil, swiece zgasly, a przy trumnie pozostala najwyzej polowa zalobnikow.
– Nie chcialem tu przychodzic, Aleks – powiedzial Jason – ale jak zobaczylem te tlumy, nie bylem w stanie wymyslic nic innego.
– Pamietasz domek dozorcy i szeroka sciezke prowadzaca do parkingu? Skonczyla mi sie amunicja… Mogles rozwalic mi leb na kawalki.
– Ile razy mam ci powtarzac, ze nie moglbym tego zrobic? Widzialem twoje oczy, niezbyt dokladnie, ale widzialem. Owszem, byl w nich gniew, ale przede wszystkim niepewnosc i zdziwienie.
– To jeszcze nie powod, zeby oszczedzic kogos, kto probowal cie zabic.
– To jest powod, jesli wczesniej straciles pamiec. Nie masz wspomnien jako takich, ale pozostaly oderwane fragmenty, pojawiajace sie i znikajace obrazy…
Conklin spojrzal na Bourne'a ze smutnym usmiechem.
– Pulsujace obrazy… Mo to wymyslil. Ukradles mu pomysl.
– Calkiem mozliwe – odparl Bourne; obaj mezczyzni jak na komende popatrzyli na Marie i Panova. – Rozmawiaja o mnie, prawda?
– A co w tym dziwnego? Oboje troszcza sie o ciebie.
– Nie chce nawet myslec o tym, ile jeszcze przysporze im zmartwien. Obawiam sie, ze tobie tez.
– Co chcesz przez to powiedziec, Davidzie?
– Wlasnie to. Zapomnij o Davidzie. David Webb nie istnieje, w kazdym razie na pewno nie teraz i nie tutaj. To tylko rola, ktora gram przed jego zona, ale wiem, ze marnie mi to wychodzi. Chce, zeby wrocila do Stanow, do swoich dzieci.
– Jej dzieci? Na pewno tego nie zrobi. Przyleciala tu po to, zeby cie znalezc, i to jej sie udalo. Na pewno cie