– Widocznie naczytal sie plotek rozpowszechnianych przez faszystowska prase. Te haubice w oknach sa tylko po to, zeby przekonac sasiadow o moich przyjaznych zamiarach. Wchodz, duzo o tobie myslalem. Dlaczego do mnie nie zadzwoniles?
– Bo twojego numeru nie ma w ksiazce telefonicznej.
– Widocznie jakies niedopatrzenie. – Stary mezczyzna zamknal drzwi za Bourne'em. – Troche posiwiales, bracie – powiedzial, przypatrujac sie przyjacielowi. – Poza tym prawie sie nie zmieniles. Moze tylko na twarzy przybyto ci pare zmarszczek, ale to dodaje charakteru.
– Mam tez zone i dwoje dzieci, wujku. Chlopca i dziewczynke.
– Wiem. Mo Panov podrzuca mi od czasu do czasu troche informacji, choc nie moze mi powiedziec, gdzie mieszkasz. Zreszta, jesli mam byc szczery, wcale; mnie to nie interesuje.
Bourne zamrugal szybko powiekami i pokrecil glowa.
– Przepraszam, Kaktus. Jeszcze nie pamietam wielu rzeczy. Zapomnialem, ze przyjaznisz sie z Mo.
– A jakze. Doktorek dzwoni co najmniej raz na miesiac i mowi: 'Kaktus, stary osle, wbij sie w garnitur i najlepsze buty, bo idziemy na obiad'. A ja na to: 'Skad taki biedny czarnuch jak ja ma wziac garnitur i dobre buty?'. A on mi odpowiada: 'Zaloze sie, ze jestes wlascicielem supermarketu w najlepszej dzielnicy miasta'. To przesada, Bog mi swiadkiem. Rzeczywiscie, mam tu i owdzie pare nieruchomosci, ale nikt mnie nigdy nie widzial w ich
poblizu.
Obaj mezczyzni wybuchneli szczerym smiechem.
– Jedno pamietam bardzo dobrze – powiedzial cicho Jason, wpatrujac sie w czarna twarz przyjaciela. – Trzynascie lat temu przyszedles do mnie do tego szpitala w Wirginii. Tylko ty, nie liczac Marie i lobuzow przyslanych przez rzad.
– Panov wiedzial, dlaczego to zrobilem, bracie. Powiedzialem mu, ze kiedy sie fotografuje czlowieka, mozna zobaczyc jak na dloni cala jego dusze. Chcialem z toba porozmawiac o tym, czego wtedy w niej nie dostrzeglem, a Mo doszedl do wniosku, ze to chyba niezly pomysl… Dobra, skoro godzine szczerosci mamy juz za soba, to powiem ci, ze bardzo mi milo znow cie widziec, ale wcale mnie to nie cieszy, jesli rozumiesz, co mam na mysli.
– Potrzebuje twojej pomocy, Kaktus.
– Wlasnie to jest przyczyna mojego niepokoju. Duzo juz przeszedles i na pewno nie zjawilbys sie tutaj, gdybys nie szykowal sie na cos nowego, a ja moge z cala stanowczoscia stwierdzic, ze nie wyjdzie ci to na zdrowie.
– Musisz mi pomoc.
– W takim razie lepiej przedstaw mi jakis rzeczywiscie wazny powod, bo szczerze mowiac, nie mam zamiaru babrac sie w czyms, co mogloby jeszcze bardziej zamieszac ci w glowie… W szpitalu widzialem kilka razy twoja rudowlosa pania. Ona jest wspaniala, bracie, i musicie miec znakomite dzieci, a wiec chyba sam rozumiesz, ze nie moge maczac palcow w czyms, co mogloby im zaszkodzic. Wybacz, ze ci to mowie, ale znam twoja przeszlosc i nic nie poradze na to, ze wlasnie tak mysle.
– Dlatego potrzebuje twojej pomocy.
– Moglbys wyrazac sie nieco jasniej?
– Szakal zaatakowal. Trafil na nasz trop w Hongkongu, a teraz zagraza mnie i mojej rodzinie. Blagam cie, Kaktus! Pomoz mi.
Skryte pod zielonym plastikowym daszkiem oczy starego czlowieka rozszerzyly sie, a w czarnych zrenicach zamigotal plomien wscieklosci.
– Czy doktorek wie o tym?
– Bierze osobiscie we wszystkim udzial. Niewykluczone, ze nie popiera tego, co robie, ale jesli chce byc uczciwy, to musi przyznac, ze wszystko sprowadza sie do rozgrywki miedzy mna a Carlosem. Pomoz mi, Kaktus!
Stary Murzyn przez dluzsza chwile spogladal na stojacego przed nim w zacienionym holu mezczyzne.
– W jakiej jestes formie, bracie? – zapytal wreszcie. – Masz jeszcze troche krzepy?
– Codziennie rano biegam szesc mil, dwa razy w tygodniu chodze na uniwersytecka silownie…
– Nie slyszalem tego. Nie chce nic wiedziec o zadnych uniwersytetach ani college'ach.
– W porzadku, nic nie slyszales.
– Musze przyznac, ze trzymasz sie nie najgorzej.
– Robie to z premedytacja- odparl cicho Jason. – Czasem wystarczy, i zeby nagle zadzwonil telefon albo zeby Marie nie wrocila z dziecmi o umowionej porze… Albo jakis czlowiek pyta mnie o droge i wtedy nagle wszystko wraca… On wraca. Szakal. Dopoki istnieje nawet najmniejsze prawdopodobienstwo, ze zyje, musze byc bez przerwy gotowy, bo wiem, ze nigdy nie przestanie mnie szukac. Najbardziej zalosne w tym wszystkim jest to, ze jego motyw moze sie okazac z gruntu falszywy. Szakal obawia sie, ze moglbym go rozpoznac, ja natomiast wcale nie jestem tego pewien. Po prostu jeszcze nie wszystko pamietam.
– Dlaczego go o tym nie poinformowales?
– W jaki sposob? Mialem zamiescic w 'Wall Street Journal' ogloszenie? 'Szanowny Carlosie, mam dla Ciebie wiadomosc…'
– Nie kpij sobie, Jason, bo ci to nie wychodzi. Twoj przyjaciel Aleks na pewno znalazlby jakis sposob. Co prawda kuleje, ale glowe ma w porzadku. Zdaje sie, ze najlepiej okresla go slowo chytry.
– I mozesz byc pewien, ze gdyby taki sposob istnial, na pewno by sprobowal.
– To chyba argument nie do zbicia… Dobrze wiec, bierzmy sie do pracy, bracie. Czego potrzebujesz? – Kaktus poprowadzil go przez obszerny, zagracony starymi meblami pokoj do drzwi znajdujacych sie w przeciwleglej scianie. – Moje atelier nie jest juz tak eleganckie jak kiedys, ale caly sprzet jest na swoim miejscu. Musisz wiedziec, ze w pewnym sensie przeszedlem juz na emeryture. Moi finansisci zapewnili mi dosc dobre warunki i niewielkie obciazenie podatkowe, wiec specjalnie nie narzekam.
– Jestes niesamowity – powiedzial Jason Bourne, krecac z podziwem glowa.
– Zdaje sie, ze juz to od kogos slyszalem. Pytalem, czego konkretnie potrzebujesz.
– Dokumentow, ale nie takich jak w Europie albo w Hongkongu. To mam byc po prostu ja.
– A wiec kameleon przeistacza sie w kolejna postac: samego siebie. Jason przystanal raptownie.
– O tym tez zapomnialem… Wlasnie tak mnie nazywano, prawda?
– Kameleon? Owszem, i mozesz byc pewien, ze nie bez powodu. Gdyby przesluchac szesciu ludzi, ktorzy cie spotkali, podaliby szesc roznych rysopisow, choc ty nie poswieciles nawet minuty na charakteryzacje.
– To wszystko wraca, Kaktus.
– Najbardziej zyczylbym sobie, zeby nie musialo, ale skoro musi, to postaraj sie, zeby wrocilo do konca… Zapraszam do magicznej komnaty.
W trzy godziny i dwadziescia minut pozniej czary dobiegly konca. David Webb, wykladowca orientalistyki i przez trzy lata Jason Bourne, zabojca, dysponowal dwoma dodatkowymi tozsamosciami, poswiadczonymi paszportami, prawami jazdy i kartami wyborczymi. Poniewaz zaden taksowkarz nie zgodzilby sie przyjechac po klienta do tej dzielnicy, utrzymujacy sie z zasilku dla bezrobotnych sasiad Kaktusa, z szyja obwieszona grubymi zlotymi lancuchami, odwiozl Bourne'a do centrum swoim nowiutkim cadillakiem Allante.
Jason zadzwonil do Aleksa z automatu telefonicznego w domu towarowym Garfinkela; podal mu swoje dwa nowe nazwiska i wybral to, pod ktorym zamelduje sie w hotelu Mayflower. Na wypadek, gdyby okazalo sie, ze nie ma miejsc, Conklin postara sie zalatwic mu cos, kontaktujac sie bezposrednio z dyrekcja. Langley uruchomi awaryjny program dzialajacy pod Cztery- Zero i dostarczy Bourne'owi mozliwie najszybciej wszystkie potrzebne materialy. Mialo to jednak zajac nie mniej niz trzy godziny, przy czym Aleks nie mogl zagwarantowac ani dotrzymania terminu, ani autentycznosci informacji. Jason specjalnie sie tym nie zmartwil, przed pojsciem do hotelu potrzebowal bowiem jeszcze co najmniej dwoch godzin na skompletowanie garderoby; kameleon zmienial barwe skory.
Aleks rozmawial przez drugi telefon z Kwatera Glowna CIA.
– Steve DeSole obiecuje, ze natychmiast pusci wszystko w ruch, a nawet siegnie do archiwow armii i wywiadu marynarki – poinformowal Bourne'a, skonczywszy tamta rozmowe. – Peter Holland wszystko zalatwi. Jest przyjacielem prezydenta.
– Przyjacielem? Nie wiedzialem, ze przywiazujesz wage do takich rzeczy.
– Owszem, oddajac roznym ludziom przyjacielskie przyslugi.