– Rozumiem. – Jason rzeczywiscie zaczynal powoli wszystko rozumiec i dlatego ogarnial go coraz wiekszy strach. – Saint Jay wspomnial mi kiedys, ze za kaplica jest jakas sciezka. Podobno moze byc zarosnieta, ale na pewno tam jest.

– Zgadza sie – potwierdzil pierwszy komandos. – Ludzie z obslugi schodza tamtedy nad wode.

– Ile ma dlugosci?

– Jakies trzydziesci piec, moze czterdziesci metrow. Prowadzi do urwiska, w ktorym sa wykute schody.

– Ktory z was jest szybszy? – zapytal Bourne, wyjmujac z kieszeni zwoj zylki.

– Ja!

– Ja!

– Wole ciebie. – Jason wskazal ruchem glowy na nizszego i wreczyl mu zylke. – Zejdz do tej sciezki i przeciagnij w poprzek zylke. Przywiaz ja do pni albo grubych galezi. Nikt nie moze cie zobaczyc, wiec musisz bardzo uwazac.

– Moze pan sie nie obawiac, mon!

– Masz noz?

– A czy mam oczy?

– Dobra. Daj mi swoj pistolet. Pospiesz sie!

Niski komandos zniknal w wypelnionej gestwina ciemnosci.

– Ja jestem duzo szybszy, prosze pana, bo mam dluzsze nogi – zauwazyl drugi.

– Wlasnie dlatego poslalem jego, nie ciebie, i ty chyba o tym dobrze wiesz. Tutaj dlugie nogi nie pomagaja, tylko przeszkadzaja – o tym z kolei ja wiem. Poza tym, on jest nizszy, wiec trudniej go zauwazyc.

– Mniejsi zawsze dostaja lepsze przydzialy. Na defiladzie ida z przodu, przed nami, kaza nam walczyc na ringu wedlug przepisow, ktorych nie rozumiemy, ale na froncie to im trafiaja sie zarowy.

– Zarowy…? Latwiejsze zadania?

– Eee…

– Trudniejsze? – Tak, mon!

– Wiec masz sie z czego cieszyc, dryblasie.

– Co teraz zrobimy, sir?

Bourne zerknal w gore, na mur i wydobywajaca sie zza niego kolorowa poswiate.

– Po prostu zaczekamy. Nie spiewa sie wtedy piesni, tylko sie nienawidzi tych, ktorzy musza zginac, zebys ty zyl. Poza tym nie robi sie dokladnie nic. Mozna tylko myslec o tym, co robi lub czego nie robi przeciwnik i czy przypadkiem nie wpadl na pomysl, ktorego ty nie wziales pod uwage. Jak to ktos kiedys powiedzial: wolalbym teraz byc w Filadelfii.

– Gdzie, mon?

– Niewazne, bo to i tak nieprawda.

Nagle wieczorna cisze rozdarl przerazliwy krzyk, a zaraz potem rozpaczliwe slowa:

– Non, non! Vous etes monstrueux…! Arretez, arretez…!

– Teraz! – ryknal Jason i przelozywszy sobie przez ramie pas podtrzymujacy pistolet maszynowy, skoczyl na mur, podciagajac sie na jego szczyt raptownym ruchem ramion, czujac, jak krew rozlewa mu sie goracym strumieniem po karku. Utknal! Nie mial sily przejsc na druga strone! W nastepnej chwili pociagnely go czyjes mocne rece i spadl ciezko na ziemie.

– Swiatla! – krzyknal. – Strzelaj do swiatel!

Uzi zaterkotal donosnie i szkla zainstalowanych wzdluz sciezki reflektorow rozprysly sie w drobny mak. Znowu silne, czarne rece pomogly Jasonowi wstac na nogi i pchnely go w nieprzenikniona ciemnosc. W nastepnym ulamku sekundy rozcial ja poruszajacy sie szybko we wszystkie strony zolty stozek swiatla mocnej latarki, trzymanej przez komandosa w lewej rece. Na sciezce lezala skurczona postac ubranego w brazowy garnitur starca z rozcietym szeroko gardlem.

– Stojcie! – dobiegl z wnetrza kaplicy glos Fontaine'a. – Na litosc boska, zostancie tam, gdzie jestescie!

Przez uchylone drzwi widac bylo migoczace elektryczne swiece. Zblizali sie ostroznie do wejscia z pistoletami gotowymi do otwarcia ognia… Ale okazali sie zupelnie nie przygotowani na widok, jaki ujrzeli. Bourne zamknal na chwile oczy, nie mogac go zniesc. Stary Fontaine, tak jak niedawno mlody Izmael, wisial na balustradzie pod pustym otworem okiennym po wypchnietym sila podmuchu witrazu. Z glebokich ran na jego twarzy saczyla sie powoli krew, cialo zas bylo omotane cienkimi kablami prowadzacymi do stojacych po obu stronach kaplicy czarnych skrzyn.

– Odejdzcie! – krzyknal Fontaine. – Uciekajcie, glupcy! Materialy wybuchowe…

– O, Boze!

– Niech pan po mnie nie rozpacza, monsieur le cameleon. Z radoscia dolacze do mojej zony. Ten swiat jest zbyt okropny nawet dla mnie. Juz mnie nie bawi. Uciekajcie! Wszystko zaraz wybuchnie, obserwuja nas!

– Szybko! – ryknal komandos i rzucil sie w bok, chwytajac Bourne'a za marynarke. Obaj potoczyli sie miedzy rosnace przy sciezce krzewy.

Eksplozja, ktora nastapila w ulamek sekundy potem, byla potezna, przerazliwie glosna i towarzyszyl jej oslepiajacy plomien. Mozna bylo odniesc wrazenie, iz w niewielka wyspe uderzyl pocisk z glowica termojadrowa. Ogien buchnal wysoko w nocne niebo, lecz zaraz przygasl, pozostawiajac po sobie rozzarzone pogorzelisko.

– Sciezka! – wycharczal Jason, unoszac sie z trudem na nogi. – Musimy dotrzec do sciezki!

– Jest pan w marnej formie, mon…

– Ty zajmij sie soba, a ja soba!

– Zdaje sie, ze przed chwila zajalem sie nami obydwoma.

– Wiec dostaniesz pieprzony medal, a ja dorzuce ci kupe forsy, ale teraz prowadz do sciezki!

Przedzierajac sie przez tropikalna gestwine, dwaj mezczyzni dotarli wreszcie do zarosnietej drozki zaczynajacej sie nie dalej niz dziesiec metrow za dymiacymi ruinami kaplicy. Ukryli sie na jej skraju, a po nie wiecej niz kilku sekundach znalazl ich tu nizszy komandos.

– Sa przy poludniowym skraju palmowego zagajnika – szepnal. – Czekaja, az dym sie rozrzedzi, zeby sprawdzic, czy ktos ocalal, ale nie moga czekac zbyt dlugo.

– Byles tutaj? – zapytal ze zdumieniem Jason. – Z nimi?

– Juz panu mowilem, mon. Dla mnie to zaden problem.

– Co tu sie wlasciwie dzialo? Ilu ich jest?

– Bylo czterech, sir Jednego zabilem i zajalem jego miejsce. Byl czarny, Wiec w ciemnosci nikt nie zauwazyl roznicy. Poderznalem mu po cichu gardlo.

– Kto zostal?

– Ten policjant z Montserrat i jeszcze dwoch…

– Opisz ich!

– Nie widzialem zbyt dokladnie, ale wydaje mi sie, ze jeden tez jest czarny, wysoki i prawie zupelnie lysy. Drugi caly czas mial na sobie jakies dziwne ubranie z zaslona na glowe, cos w rodzaju woalki albo damskiego kapelusza…

– Kobieta?

– Mozliwe, sir.

– Kobieta…?Musza sie stad jakos wydostac… On musi sie stad wydostac!

– Na pewno lada chwila wbiegna na sciezke i popedza na plaze, a tam schowaja sie na skraju lasu i zaczekaja na lodz, ktora po nich przyplynie. Nie maja wyboru. Nie moga wrocic do pensjonatu, bo natychmiast zostana zauwazeni, a poza tym na pewno uslyszano tam eksplozje.

– Posluchaj! – szepnal chrapliwym glosem Bourne. – Wsrod tych ludzi jest jeden, ktorego musze dostac w swoje rece, wiec nie strzelaj, bo na pewno uda mi sie go rozpoznac, kiedy go zobacze. Tamci dwaj nic mnie nie obchodza. Mozna ich wylapac pozniej.

Niespodziewanie w tropikalnym lesie rozlegl sie gwaltowny terkot broni maszynowej, ktoremu towarzyszyly krzyki dobiegajace z jeszcze niedawno rzesiscie oswietlonej sciezki prowadzacej do kaplicy, a zaraz potem na zarosnieta drozke wypadly jedna po drugiej trzy postaci. Pierwszy potknal sie o przeciagnieta miedzy drzewami zylke szef wydzialu narkotykow z Montserrat. Biegnacy jako drugi wysoki, ciemnoskory mezczyzna o niemal zupelnie pozbawionej wlosow glowie wyladowal na nim, ale natychmiast zerwal sie na nogi i poslal wzdluz sciezki gesta serie z pistoletu maszynowego, przecinajac rozpiete w poprzek kawalki zylki. Dopiero wtedy pojawila sie trzecia postac, jednak nie byla to kobieta, tylko mezczyzna w sutannie. Ksiadz. To on! Szakal!

Вы читаете Ultimatum Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату