srody. Niech pan przyjdzie w poniedzialek.

– Widzi pan, ja nie moge przyjechac w poniedzialek. Pan musi miec ruble. Ja musze ja odebrac. Do niedzieli.

Odwrocil sie zdziwiony w moja strone i wycedzil podniesionym glosem, wy­pluwajac tluste okruchy bulki na szybe oddzielajaca go ode mnie:

– Ja nic nie musze. Jak panu sie spieszy i chce pan miec ruska na niedzie­le, to niech pan wymieni dolary. One robia to lepiej za dolary.

Smial sie, plujac resztkami bulki i rozgladajac sie triumfujaco, czy kolejka tez sie smieje. Kolejka nie smiala sie, jak gdyby przeczuwajac, co sie za chwile stanie.

Wsunalem sie w szpare miedzy szyba a lada, probujac go chwycic. Cofnal sie gwaltownie, zdziwiony. Potem to nie bytem juz ja. Wydostalem sie spod szy­by. Spokojnie podszedlem do popielniczki. Chwycilem ja za metalowy stojak i z calych sil uderzylem ciezka podstawa w szybe, za ktora siedzial kasjer. Sly­ szalem wrzask za soba. Kasjer dlawil sie bulka, gdy sciskalem z calych sil jego szyje. Tak bardzo chcialem go zabic.

Nie pamietam, co dzialo sie potem. Wiem tylko, ze skuty kajdankami jecha­lem milicyjna nyska i krwawilem na metalowa podloge, tluczony biala palka przez rudego, piegowatego milicjanta.

Wypuscili mnie po 48 godzinach. Oskarzono mnie o wszystko: probe pod­palenia budynku uzytecznosci publicznej, napad na urzednika administracji panstwowej, wlamanie, a takze probe wyludzenia dewiz. Wyrzucono mnie naj­pierw z uniwersytetu, a dwa tygodnie pozniej z politechniki.

Natalia przyleciala tydzien pozniej. Nikt po nia nie pojechal. Jej ojciec lezal nieprzytomny w szpitalu. Nastepnego dnia po tym, gdy powiedzial mi o smier­ci Natalii, szedl pijany torami tramwajowymi do domu. Przy zajezdni zza zakre­tu wyjezdzal pierwszy poranny tramwaj. Motorniczy nie mogl go zauwazyc. Swiadkowie mowili, ze wcale nie uciekal, gdy tramwaj jechal wprost na niego.

Normalnie zwloki przylatuja w specjalnych ocynkowanych trumnach. To jest zapisane nawet w Konwencji Praw Czlowieka ONZ. Natalia przyleciala w otluczonej lodowce, ktorej normalnie linie lotnicze uzywaja do przechowy­wania plastikowych pojemnikow z porcjami zywnosci serwowanymi pasazerom jako kolacja w trakcie wieczornych lotow. Wyjeto dziurkowane metalowe polki i umieszczono tam cialo Natalii. Nie bylo we Lwowie ocynkowanej trumny dla Natalii, a jej ojciec lezal nieprzytomny w szpitalu i nie mogl zadzwonic do kogos waznego, aby byla.

Na cmentarz poszedlem kilka godzin po pogrzebie. Nie bylo juz nikogo. Usy­pany z zoltego piasku grob przykryty byl wiencami i wiazankami kwiatow. Wpatry­walem sie w biala tablice z jej imieniem i nazwiskiem. Nie mialem juz lez. Zastana­wialem sie, jak wytrwac milczenie Boga. Bylem pusty w srodku. Przyszedlem na ten cmentarz bez kwiatow. Bylo mi to obojetne. Oprocz agresji wobec Boga nie czulem nic. Ale tylko tak mi sie wydawalo. W pewnej chwili spojrzalem na grob i wience. Zaraz przy krzyzu lezal najwiekszy. Na czarnym tle szarf odczytalem zlo­cisty napis: «Wiesz przeciez, ze nie odeszlas. Kochajacy Cie Mama i Jakub».

Jest taki moment, kiedy bol jest tak duzy, ze nie mozesz oddychac. To jest taki sprytny mechanizm. Mysle, ze przecwiczony wielokrotnie przez nature. Du­sisz sie, instynktownie ratujesz sie i zapominasz na chwile o bolu. Boisz sie na­wrotu bezdechu i dzieki temu mozesz przezyc. Tam, przy tym grobie, nie mo­glem oddychac. Tam zdarzylo sie to po raz pierwszy.

Brak powietrza to nie jedyny mechanizm. Inny to prawdziwy fizyczny bol. Ale trzeba go sobie samemu zadac. To nie ma byc ten codzienny bol towarzy­szacy rozpaczy. Nie ten zaczynajacy sie zaraz po przebudzeniu, od konca pa­znokcia duzego palca stopy do nasady wlosow. To ma byc inny bol. Ten kon­trolowany i umiejscowiony. Zadany zyletka lub niedopalkiem papierosa, Zamieniasz przy tym swoje wewnetrzne cierpienie na dajacy sie zlokalizowac bol fizyczny. W ten sposob przejmujesz nad nim kontrole.

Potem, przez nastepne miesiace, wydawalo mi sie, ze zyje za kare. Niena­widzilem porankow. Przypominaly, ze noc ma swoj koniec i trzeba znowu ra­dzic sobie z myslami. Ze snami bylo jakos latwiej. Byly tygodnie, ze nie wycho­dzilem z lozka. A jesli juz, to tylko po to, aby sprawdzic, czy ojciec naprawde wyniosl cala wodke z domu. Czasami bylo tak zle, ze ojciec biegl w nocy do ja­kiejs meliny, przynosil butelki i pilismy. Wtedy nie umialem jeszcze tego na­zwac. Teraz wiem, ze wpadlem w straszna, gigantyczna depresje.

Z rozpaczy uczynilem filozofie. Wszystko, co nie bylo tragiczne, beznadziej­ne, rozpaczliwe, bylo absurdalne. Absurdem na przyklad bylo jesc, myc zeby lub wietrzyc pokoj. Moj ojciec robil wszystko, aby mnie z tego dolu wykopac. Najpierw wzial zalegly urlop z dwoch lat. Potem odmowil brania nocnych dyzu­row, aby caly czas byc przy mnie. Robil rzeczy, ktore nie przyszlyby mi do glo­wy. Rozcienczal w tajemnicy wodke woda, abym pil tyle samo, a nie byl tak pi­jany, chodzil do biblioteki i czytal mi godzinami ksiazki, nie pytal o przyszlosc.

Stany bezdechu zaczety sie powtarzac. Mialem astme. Psychosomatycz­na, wyhodowana finezyjnie w mozgu astme. Mialem takze stany lekowe. Naj­pierw balem sie, ze sie udusze. Potem balem sie, ze dusze sie zbyt rzadko i na pewno przyjdzie jakis ostateczny atak dusznosci. Potem balem sie wszystkie­go. Budzilem sie w nocy i balem sie. Nie umialem nawet nazwac, czego. Le­zysz z ogromnymi oczyma i pocisz sie ze strachu, drzysz ze strachu i nie wiesz, czego lub kogo sie boisz. Od pewnego dnia w moim pokoju nigdy nie bylo ciemno. Czasami moglem zasnac tylko, gdy ojciec siedzial przy moim lozku.

Po mniej wiecej pol roku, po jednej z kolejnych nocy, gdy leki antydepresyj­ne popijalem wodka zabarwiona, aby uspokoic ojca, oranzada, obudzilem sie pod respiratorem, przywiazany skorzanymi pasami do lozka. Zawiozl mnie tam moj ojciec, widzac, jak wiedne, zatruwany wszystkim, co chociaz na chwile tlu­milo bol i smutek. Na swoim dyzurze zapakowal nieprzytomnego do karetki i zawiozl do tego szpitala psychiatrycznego.

Wyobrazasz sobie, co on czul, gdy to robil?

Oficjalnie przyjechalem na odtrucie. Maly obskurny barak z zardzewialymi kratami w oknach na dalekich przedmiesciach Wroclawia. Oprocz garsci roz­nokolorowych tabletek rano i wieczorem najbardziej – chce Ci to powiedziec, chociaz mi wstyd – leczyly mnie tragedie i opis cierpienia innych ludzi. Dzieki temu nagle to, co mi sie zdarzylo, znajdowalo swoj uklad odniesienia. Nie wy­pelnialo juz tak szczelnie calej przestrzeni i mojego mozgu. Nagle znowu na zewnatrz wydostaly sie wspolczucie, litosc i sensownosc istnienia. W tym ba­gnie smutku, absurdu, nienawisci i zalu do swiata byly jak lina, za ktora mozna sie kawalek po kawalku podciagac do gory.

Najbardziej odczulem to tego dnia, gdy do poczekalni przy gabinecie, gdzie czekalem na kolejne badania, pielegniarka wepchnela wozek inwalidzki, na ktorym siedzial ksiadz Andrzej. Tak nazywano tam wychudlego do granic mezczyzne siedzacego, odkad tylko sie tam zjawilem, calymi dniami na wozku przy zakratowanym oknie w koncu korytarza, zaraz przy toaletach.

Tutaj, w poczekalni, metr ode mnie wygladal jak ucharakteryzowany aktor z filmow o obozach koncentracyjnych. Ogolony do skory jak rekrut, z kilkucen­tymetrowa gleboka blizna na pofaldowanej czaszce. Ziemista twarz pokryta czarnym zarostem, wystajace kosci zuchwy, ogromne oczy w oczodolach, kto­re nawet przy tych oczach wydawaly sie o dwa numery za duze.

Lewa reka opadla mu poza boczne oparcie wozka i wisiala swoja ciezko­scia w bezruchu. Na przedramieniu, ktore widac bylo spod zbyt krotkiego reka­wa pocerowanej i poplamionej pizamy, mozna bylo odczytac wytatuowany kiedys czarnym, a teraz wyblaklym atramentem napis: «Boga nie ma...». Pismo wygladalo jak niezgrabne linijki tekstu w zeszytach pierwszoklasistow. Bylo nie­rowne i rozwleczone. Skora wokol napisu miala czerwone zgrubienia blizn po wielokrotnych okaleczeniach.

Mezczyzna siedzial na wozku na wprost mnie i szeroko otwartymi oczyma patrzyl na mnie. Uciekalem wzrokiem i gdy po chwili wracalem, on ciagle tak samo patrzyl. Jego powieki zdawaly sie nigdy nie opadac.

– Niech pan nie zwraca na niego uwagi – powiedziala pielegniarka, widzac moje zmieszanie. – On tak patrzy, odkad go do nas przywiezli. W Wigilie bedzie dwa lata. On nawet spi z otwartymi oczami.

Denerwowalo mnie to, ze mowi o nim tak, jak gdyby go tam nie bylo. Za­uwazyla to i uprzedzajac moj komentarz, powiedziala:

– On nie slyszy. Zrobili mu wszystkie testy. On na pewno nie slyszy.

Pielegniarka wstala, przesunela nieznacznie wozek. Mezczyzna wpatrywal sie teraz w sciane

Вы читаете S@motnosc w sieci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату