w bramie i nie patrzyli na siebie. Stali ze schylonymi glo­wami jak skazancy i patrzyli w ziemie. Bali sie swoich mysli. Grzechem bylo juz to, ze w ogole tam byli. Grzechem bylo to, ze myslal o niej prawie nieustannie od tego kosciolka pod Czestochowa. Grzechem bylo, ze snila mu sie. Grze­chem bylo, ze wcale nie byla siostra Anastazja. Grzechem bylo, ze we snie mia­la usta, ktorych dotykal palcami.

W pewnym momencie Anastazja cofnela sie do klasztoru. Po chwili wrocila. Wziela go za reke i zaczeli biec. Zatrzymali sie w jakims parku. Stanela za drze­wem i zblizyla usta do jego ust. Rozsunela jego wargi jezykiem i przepychala go przez jego zacisniete w zdumieniu i podnieceniu zeby. Zakonnica w habicie calowala pod drzewem zakonnika w habicie prawie w centrum Lublina!

Ten pocalunek byl jak inicjacja. Potem byt juz tylko grzech. Spotykali sie prawie wszedzie w Polsce. Im dalej od Lublina i Krakowa, tym lepiej. Trzymali sie za rece, tylko gdy byli sami. Publicznie jedynie ukradkiem przelotnie sie do­tykali. Dawali sobie znac, ze sie pragna. Nie rozmawiali o Bogu, chociaz caly czas czuli jego potepienie. Dopiero po pierwszej nocy, rok od pocalunku w par­ku, pierwszej prawdziwej nocy z nagoscia, rozkosza i bezwstydem on powie­dzial jej, ze kocha ja bardziej, niz boi sie kary. Jakiejkolwiek kary.

Przelozona karmelitanek w Lublinie dowiedziala sie o romansie siostry Ana­stazji z anonimu wyslanego przez oficera SB, ktory od dawna inwigilowal brata Andrzeja. Brat Andrzej byl rewelacyjnym obiektem. Wyjazdy do Rzymu, wizyty ekumenicznych wycieczek ze Stanow, kontakty z mlodzieza oazowa. To, ze od­mowil wspolpracy? Takie mlodziencze i romantyczne. Teraz juz mial nie odmo­wic. Teraz juz nie powtorzy sie to, co stalo sie w trakcie tej prowokacji z obozem wojskowym. Skompromitowal ich wtedy zupelnie. Polecialo przez niego kilka glow, i to nawet na Rakowieckiej w Warszawie.

Powolali go na ten oboz wbrew prawu. To byl stan wojenny. Prawa mozna bylo ustanawiac wieczorem i zmieniac rano. Przyslali mu zawiadomienie o let­nim obozie wojskowym dla sluchaczy seminarium duchownego. To byla oczy­wista, szyta grubymi nicmi prowokacja. Jedna z kolejnych szykan, aby go zlamac. Zakonnikow nie wolno przeciez bylo powolywac na zadne wojskowe obozy szkoleniowe.

Takich jak on bylo wiecej. Zebrali ich na poligonie w poblizu Drawska. Caly pluton. Tak samo naiwnych lub niedoinformowanych zakonnikow jak on.

Spedzil w tej jednostce kolo Drawska dokladnie 11 godzin. Na wieczornym apelu pijany kapral kazal im sie modlic. Wykrzykiwal jak komendy musztry zachryplym glosem strofy Ojcze nasz i kazal im chorem powtarzac. On stal tam w szeregu z innymi i milczal, duszac w sobie pogarde dla siebie, ze jeszcze ciagle tam jest. W pewnym momencie kapral krzyknal:

– Amen. Powiedzialem amen, koty. Glosniej, kurwa, amen.

Wyszedl wtedy z szeregu, podszedl do kaprala i z calej sily go spoliczkowal. Przewrocil sie juz po pierwszym uderzeniu w twarz. Skopanego, ze zlama­nym zebrem, rozcieta sprzaczka wojskowego pasa glowa i krwawiacego z no­sa i uszu zaniesli na opatrunek do baraku przy ich namiotach. W nocy zemdlal od krwotoku. Musieli zawiezc go do szpitala. Wydalo sie. Interweniowal episko­pat. Jakis wazny esbek na Rakowieckiej w Warszawie musial na krotko isc na urlop, a brat Andrzej, troche wbrew swojej woli, przeszedl do historii opozycji w Polsce.

Ale to wtedy byla amatorszczyzna prowincjonalnych krakowskich detekty­wow, jak mawialo sie w Warszawie. Teraz podpisze bez jednego ciosu i jednej kropli krwi. Nie beda musieli mu wybijac zadnych zebow. A episkopat? Episko­pat nie kiwnie nawet palcem. Episkopat nie dopusci przeciez do tego, aby wier­ni dowiedzieli sie o tym, ze «brat zakonnik z doktoratem z Watykanu bezkarnie bzyka zakonnice z Lublina».

Przelozona karmelitanek wyslala siostre Anastazje na pol roku do malej wioski w Bieszczady i list do przelozonego dominikanow w Krakowie. Przelozo­ny dominikanow nie zrobil nic, bo listu nie przeczytal. SB przejelo go po dro­dze. Romans mial trwac. Niezaklocony. Glownie ze wzgledow ideologicznych.

I trwal. W opustoszalych chatach pasterzy w Bieszczadach, w hotelu w Rze­szowie, w Krakowie, dokad Anastazja noca przyjechala na dwie godziny auto­stopem. Trwal tez dzieki czytanej poczcie i dzieki podsluchiwanym regularnie telefonom.

Przelozona karmelitanek, zaniepokojona brakiem reakcji z Krakowa, poje­chala tam osobiscie. Tydzien pozniej brat Andrzej zostal przeniesiony do Swi­noujscia. Mialo byc jak najdalej od Bieszczad i mialo to byc ponizajace. Nie mogl odprawiac mszy. Dwa fakultety. Akademia papieska. Najlepsze kazania w Krakowie. Takiego plebana nie bylo dotad w Polsce.

Gdy on trafil do Swinoujscia, ktos, przez przypadek oczywiscie, podrzucil kopie anonimu SB w refektarzu klasztoru w Lublinie. Swiat mial dowiedziec sie o nich. l sie dowiedzial. Siostra Anastazja stala sie balastem. Ideologicznym balastem. Zreszta to byla najczystsza prawda. Nie mozna szantazowac calego zakonu z powodu jednej nimfomanki w habicie, ktora nie potrafi tego zalatwic inaczej.

Nagle nikt z nia nie rozmawial. Nie wolno bylo jej wejsc do kaplicy wieczo­rem, co dotychczas zawsze robila. Dostawala upomnienia za wszystko. Doku­czano jej na kazdym kroku. Ktoregos dnia na stole w refektarzu lezal otwarty list od niego. Pelen czulosci, milosci i wyznan. Gdy usiadla na swoim miejscu, mia­la wrazenie, ze wszyscy patrza na nia z obrzydzeniem.

Ten terror trwal ponad pol roku. Nie wyrzekla sie go. Wrecz przeciwnie. Z kazdym doznanym ponizeniem, z kazda przykroscia od swiata utwierdzala sie, ze warto go kochac.

Jego swiat doswiadczal jeszcze gorzej. Ktoregos dnia podrzucono zuzyta prezerwatywe do konfesjonalu, w ktorym sluchal spowiedzi. Ktos do skrzynki plebani podrzucil otwarta koperte z wycinkami z gazet ze zdjeciami kilkuna­stoletnich dziewczynek wykorzystywanych przez pedofili. «Oburzone» parafian­ki pisaly regularnie do biskupa. W ciagu 6 miesiecy przenoszono go kilkana­scie razy z miejsca na miejsce. Mimo to kochal ja nieustannie tak samo. Czekal. Nie wiedzial na co, ale wierzyl, ze to musi sie skonczyc. Jak czas w czysccu. Ten czas tez sie kiedys konczy i potem jest zbawienie.

Pewnego dnia siostra Anastazja zniknela. Tego samego dnia ktos wyprowa­dzil z garazu klasztoru samochod. Pojechala do Czestochowy. W drodze po­wrotnej, na prostej, suchej jezdni, dwa kilometry od przychodni w Poczesnej, jej samochod zjechal na lewa strone. Prosto pod ogromna dunska chlodziarke. Nie bylo sladow hamowania. Jej samochod wbil sie doslownie pod chlodnice ciezarowki. Zginela na miejscu. Zmasakrowana. Nikt z Lublina nie przyjechal nawet, aby ja zidentyfikowac.

SB postaralo sie, aby wyniki sekcji zwlok staly sie powszechnie znane w okolicy i w Lublinie. Siostra Anastazja miala alkohol i valium we krwi, a w ma­cicy spirale.

Miesiac pozniej byla Wigilia. Po Pasterce, gdy juz wszyscy byli w domach i witali nowo narodzonego Jezusa, do malego kosciola w Bialowiezy przyszedl brat Andrzej. Z kamiennej misy u wejscia do kosciola nabral do butelki po oran­zadzie wody. Zblizyl sie do oltarza, postawil na nim butelke ze swiecona woda, butelke z wodka i maly plastikowy pojemnik z czarnym tuszem. Wysypal garsc tabletek. Z marynarki wyjal igielnik do robienia tatuazu. Czarny tusz z plastiko­wego pojemnika zmieszal z woda swiecona. Oparl sie o stol. Stanal dokladnie naprzeciwko krzyza. Zaczal tatuowac.

Rano kobiety przyszly zapalic swiece przed msza. Poczuly zapach wodki przy oltarzu i znalazly tam brata Andrzeja. Na okrwawionym przedramieniu je­go lewej reki mozna bylo odczytac niewyrazny napis: Boga nie ma...

Pielegniarka przestala opowiadac. Drzwi gabinetu otworzyly sie i sanita­riusz w bialym kitlu wypchnal wozek z mezczyzna. Przez krotka chwile mialem wrazenie, ze usmiechnal sie do mnie, przejezdzajac obok. Pielegniarka zgasi­la niedopalek w ziemi doniczki z pozolkla paprotka. Podeszla do wozka i wy­pchnela go w milczeniu z poczekalni.

Pielegniarz spojrzal na mnie i stojac w drzwiach gabinetu lekarskiego, cze­kal, az wejde. Nie wszedlem.

W tej poczekalni zrozumialem, ze jesli nawet cierpie przez milosc do Nata­lii, to ta milosc byla piekna, spelniona i nikt jej nie potepial. Milosc jest zawsze taka. Tak naucza przeciez Kosciol. Chyba ze nie odpowiada to kurii. Wtedy trzeba ja zniszczyc, podeptac, opluc, sponiewierac, napietnowac, splugawic i po­nizyc. Najlepiej niszczy sie taka milosc w imie milosci do Boga. To juz sie sprawdzilo tyle razy w historii.

Tego samego wieczoru ojciec, poproszony przeze mnie, zabral mnie karet­ka do domu. Moj pokoj czekal na mnie. Moje biurko, moje ksiazki, fotografia matki nad kontaktem, listy od Natalii, przewiazane zielona wstazka, na polce nad biurkiem. Czysta, pachnaca posciel. Poczulem cos, co ludzie normalnie nazywaja radoscia. Przez krotka chwile tylko, ale wiem, ze znowu byla we mnie. Wrocilem. Z jednym postanowieniem: zapchac te czarna dziure w duszy. Zapchac, uszczelnic i tak zyc, aby sie wiecej nie otworzyla.

Bylem inny. Cichy. Malomowny. Zamyslony. Wylekniony. Nie pilem. Czyta­lem. Budzilem sie i

Вы читаете S@motnosc w sieci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату