komputerowej. Jest! Patrzyla, jak e-mail z jego imieniem i nazwiskiem pojawia sie na ekranie.

I z czego ona sie tak dzisiaj cieszy? Przeciez e-maile od Jakuba przychodza codziennie. Codziennie. Odkad sa w tej «przyjazni», on pi­sze codziennie. Nieprzymuszany, nieproszony i nawet czesto nienagradzany za to jej odpowiedziami. To ja tak porusza. On chyba nawet nie wie, jak bardzo. Te e-maile codziennie rano. Nieraz tylko dwa zdania, a nieraz dwadziescia stron. Ma juz caly folder jego listow. On nazywa je «kartkami», nadaje im numery, datuje je i umiejscawia. Zawsze tez poda jakies slowo kluczowe, takie jak «o zamysleniu» na przyklad, «o genach», «o tesknocie», «o Twoich wlosach» i wiele, wiele innych. Taka slodka perwersja zorganizowanego matematyka. Ale to doskona­ly system. Jesli chce na przyklad przeczytac jego e-mail, a ostatnio bar­dzo chce, o slowie kluczowym «milosc», bardzo latwo go znajduje. Je­sli chce wiedziec, co pisal 18 czerwca, to tez nic prostszego. Tak samo proste, jak przeczytanie tego, co myslal, gdy pisal do niej, bedac w San Diego lub Bostonie.

Ten e-mail tutaj na ekranie – to ja nieco zaskoczylo – nie mial ani daty, ani miejsca, ani zadnego slowa kluczowego. To nie pasuje do Ja­kuba – pomyslala i zaczela czytac.

Siedziala wyprostowana na krzesle, z dlonmi polozonymi na udach. Nie mogla sie poruszyc. Stosy chusteczek higienicznych poplamionych rozmazanym makijazem przykrywaly zawartosc torebki, wysypana na blat stolika, na ktorym stal monitor. Sama torebka lezala na podlodze, przygnieciona noga krzesla, na ktorym siedziala. Czula pieczenie oczu i slonosc lez splywajacych na wargi. Slyszala siebie mowiaca:

– Zaraz sie podniose. Za chwile. Podniose sie z tego krzesla, zbiore te rzeczy do torebki. Odwroce sie i wyjde.

Wstala. Przy drzwiach wyjsciowych ktos ja zatrzymal, chwytajac za ramie.

– Pani zostawila torebke i balagan przy monitorze. Tak sie nie robi. Prosze to natychmiast posprzatac – uslyszala wzburzony glos portierki.

Bez slowa wrocila do monitora. Juz bylo lepiej. Podniosla torebke z podlogi. Otworzyla ja tak szeroko, jak sie dalo, podstawila pod kra­wedz blatu i zgarnela wszystko jednym ruchem ze stolika. Zasunela suwak, przycinajac sklebione chusteczki higieniczne. Gdy zmierzala do drzwi wyjsciowych, portierka patrzyla na nia jak na nacpana narko­manke.

Usiadla na schodach przed budynkiem. Przeszkodzila jakiejs parze, calujacej sie kilka stopni nizej. Spojrzeli na nia przelotnie; chlopak szepnal:

– Patrz, co ta wariatka robi!?

Palce wskazujace obu rak dwa razy pod obojczyk, potem dwa razy w kierunku rozmowcy. To takie proste...

ON: Po dwoch godzinach czytania ogarnelo go poczucie winy; wyda­lo mu sie, ze marnotrawi czas. Zdarzalo mu sie to ostatnio dosc czesto, gdy przez dluzszy czas nie uzywal komputera. Nieslusznie oczywiscie, trudno bowiem nazwac strata czasu analize publikacji, na ktore bedzie sie powolywalo we wlasnych pracach lub z ktorymi bedzie sie polemi­zowalo. Nie wiedzial, skad sie to bralo, ale miewal od pewnego czasu takie stany. Czyzby pierwsze oznaki uzaleznienia od maszyny?

Postanowil wrocic do referatu, ktory przygotowywal na konferen­cje w Genewie. Cieszyl sie na ten wyjazd. Mieli rewelacyjne dane i chcieli zaprezentowac je swiatu. Wiedzial, ze decyzja szefa, aby to wlasnie on wyglosil wyklad w Genewie, byla wyroznieniem.

Projekt byl naprawde wyjatkowy. Od siedmiu lat na jednej z wyse­pek u zachodniego wybrzeza Irlandii badano genetycznie wszystkich, absolutnie wszystkich jej mieszkancow. Poniewaz byla niemal calko­wicie odizolowana od swiata i tak przybycia, jak i ucieczki zdarzaly sie nader rzadko, mozna bylo mowic o prawie niezaburzonej historii ge­now na zamknietym obszarze dla calej populacji. Wyspa byla interesu­jaca takze z innego powodu: w kryptach dwoch tutejszych kosciolow znaleziono sarkofagi z wyjatkowo dobrze zachowanymi zwlokami. Kli­mat wyspy oraz suchosc krypt spowodowaly, ze trumny w sarkofagach byly prawie nienaruszone, a zwloki ulegly samoczynnej mumifikacji. Najstarsze datowano na osiemset lat, najmlodsze – czterysta lat. Mate­rial genetyczny pobrany z mumii mozna bylo porownac z materialem uzyskanym od zyjacych mieszkancow wyspy. Zartowal wprawdzie, ze uogolnianie czegokolwiek na podstawie badan na Irlandczykach jest bardzo ryzykowne, ale wiedzial, ze ten projekt jest sensacja w genety­ce. To jego program analizowal te dane. W Genewie mial przedstawic wyniki pierwszego etapu.

Otworzyl zapis ostatniej wersji referatu i zanim usiadl do pisania, poszedl do kuchni pietro nizej, aby przyniesc z lodowki zaczeta butelke kalifornijskiego chardonnay. Wyjal wino i siegnal do zamrazalnika po kieliszek, ktory tam umiescil kilka godzin wczesniej. Od jakiegos czasu pamietal o tym, zeby trzymac pusty kieliszek w zamrazalniku lodowki. Juz dawno odkryl, ze malo co smakuje tak dobrze jak zimne chardon­nay, najlepiej z Monterey, w skutym lodem kieliszku. Poza tym – to tez zastanawiajaca ostatnio prawidlowosc – naprawde dobre teksty pisal po winie. A tekst do Genewy musi byc wyjatkowo dobry...

Nic dziwnego, ze Steinbeck pisal tak dobrze. Wszyscy wiedza, ze pil i do tego mieszkal w Monterey – pomyslal.

Wrocil winda na swoje pietro i wszedl do biura. Instytut byl o tej porze juz calkowicie opustoszaly. W jego biurze, oswietlonym jedynie przez lampe stojaca obok monitora oklejonego zoltymi karteczkami przypominajacymi, co powinien, a czego zrobic i tak z pewnoscia zapo­mni, slychac bylo jedynie uspokajajacy szum wentylatora w jego kom­puterze. Bylo przytulnie i dobrze; mial wino, mial komputer i mial po­mysl na referat.

Biuro, to tez zauwazyl ostatnio, stawalo sie powoli czyms wiecej niz tylko miejscem pracy. Znosil tutaj wszystko, co inni ludzie z reguly trzymaja w domu: ksiazki, radio z odtwarzaczem plyt kompaktowych, kieliszki, zelazko, przyprawy do potraw, komplet recznikow, pled, po­duszke, sportowe buty (na wszelki wypadek, gdyby zechcial biegac w pobliskim parku – jak dotad nie zechcial), garnitur, dwa krawaty, ob­razy, a takze doniczki z kwiatami stojace wszedzie, gdzie bylo jeszcze miejsce niepokryte ksiazkami, notatkami lub dyskietkami. To biuro sta­walo sie jego domem.

Ona tez tutaj byla obecna, w tym «domu». Gdzie zreszta miala byc? To tutaj «zapukala» przeciez po raz pierwszy. Tutaj byly nawet jej rzeczy! Przysylala mu je. Co rusz znajdowal male paczuszki w swojej skrzynce pocztowej. Nie trzeba miec szczoteczki do zebow w lazience, aby czuc obecnosc kobiety w swoim domu. Mozna miec cos zupelnie innego.

Mozna miec zielone swiece, pachnace, rzezbione, proste, wysokie i niskie, ale zawsze zielone. Bo przeciez on lubi zielen.

Mozna miec ksiazki. W calym biurze lezaly ksiazki od niej. Prze­czytane przez nia. Z uwagami napisanymi dlugopisem na marginesie lub bezposrednio w tekscie. Kupowane w dwoch egzemplarzach. Ten przeczytany zawsze dla niego. Ten drugi dla niej. Aby miec go pod re­ka, gdy beda o tym rozmawiac.

Mozna miec kartki pocztowe lub widokowki. Z kazdego miasta, w kto­rym bywala, a w ktorym nie miala dostepu do Internetu, wysylala mu kart­ki pocztowe. Kiedys przyslala osiemnascie pocztowek z Krakowa.

Dopiero na 18 zmiescilam to, co powiedzialabym Ci w pierwszej go­dzinie na ICQ. Brakowalo mi tego. Tak bardzo. Niektore pocztowki sie powtarzaja. Wybacz. Pani kioskarka miala tylko 12 roznych – pisala.

Mozna miec jej stanik. Kiedys zapytal ja o kolor bielizny, ktora ma tego dnia na sobie. To byl wieczor. Wypil zbyt duzo wina. Byla muzy­ka. I tak jakos wyszlo. Najpierw zignorowala to pytanie. Po godzinie wrocila do niego. Tez za duzo wina. I tez muzyka. Jej tez chyba tak ja­kos wyszlo, bo napisala:

Nie umiem opisac Ci tego koloru. Jest na pograniczu oliwkowej zie­leni i turkusu. Wlasnie zdjelam stanik i wlozylam do koperty. Sam zoba­czysz, jaki to kolor.

Cztery dni pozniej znalazl mala paczuszke w skrzynce pocztowej. Pa­mieta doskonale, ze ciagle czul zapach perfum, gdy dotknal jej oliwko-woturkusowego stanika ustami. Pamieta tez, jak bardzo byl podniecony.

Tak, to biuro juz bylo jego drugim domem. Poza tym to tutaj najcze­sciej bywala ona. Chociaz nie tylko tutaj. Ale jedynie w biurze mial uczucie, gdy byli razem w Internecie, ze zaprosil ja do siebie do domu. Przy czym «bywac», znaczy rozmawiac z nia na ICQ, otwierac z nia chat, a takze pisac do niej lub otrzymywac od niej e- maile. Jej obec­nosc w jego zyciu zwiazana byla z komputerem. Umial polaczyc kon­kretny komputer z konkretnymi wspomnieniami. Na tym laptopie z za­pchanym do granic mozliwosci dyskiem, podlaczonym do Internetu w pokoju hotelowym w Zurychu, napisala po raz pierwszy: Tesknilam za Toba i nie moglam doczekac sie poniedzialku. Z tego kolorowego Macintosha w Internet Cafe w Berlinie dowiedzial sie, ze ona najbar­dziej ostatnio boi sie slow «nigdy» i «zawsze», a zaraz potem «nic» i «nikt»,

Вы читаете S@motnosc w sieci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату