szy kalafior pierwszego kilometra.

Po pierwszym dniu nienawidzila wszystkie kalafiory we wszech­swiecie i tego, kto je przywiozl do Europy. Po drugim miala granatowa od siniakow cala lewa reke, sciskana przez dziesiec godzin ciasnymi gumkami. W trzecim dniu dostaly wyplate za pierwsze trzy i nienawisc do kalafiorow wyraznie opadla, a i reka juz nie byla taka granatowa.

Tego dnia postanowily odwiedzic olbrzyma w podkoszulku Uni­wersytetu Warszawskiego. Wiedzialy tylko tyle, ze mial na imie An­drzej, ale mimo to nie mialy watpliwosci, ze go odnajda. Przypuszcza­ly, ze raczej rzadko we francuskich winnicach pracuja tak olbrzymi ludzie jak ich Andrzej i jeszcze rzadziej sa przy tym z Polski.

Za zarobione pieniadze kupily kilka puszek piwa i na skroty, przez pola kalafiorowe, poszly do znanej sobie probierni wina. Byly w do­skonalych humorach. W polowie drogi otworzyly piwo i popijajac, zar­towaly i smialy sie rozbawione. Pole kalafiorowe skonczylo sie i z bocznej drogi wyjechal nagle ktos na rowerze. Zapytaly o Andrzeja. Wygladalo na to, ze kazdy go tutaj znal. Dowiedzialy sie, ze pracuje przy budynkach gospodarczych, kilkaset metrow za probiernia. Gdy zblizaly sie do nich, slyszaly glosne ryczenie krow.

Po chwili przechodzily, wstrzymujac oddech z powodu strasznego smrodu, wzdluz dlugiej, otynkowanej na bialo obory. Minawszy ja, z puszkami piwa w dloniach, usmiechniete i rozbawione wyszly na cos w rodzaju podworza gospodarczego.

Tego, co zobaczyly, nie zapomni do konca zycia.

Od wrot obory w kierunku pola prowadzil rodzaj waskiego koryta­rza, wyznaczonego przez konstrukcje z brazowych od rdzy stalowych pretow. W wielu miejscach prety oderwaly sie od spawow i wygiely do wnetrza korytarza. Tuz przy wrotach stal na ulozonym z belek podwyz­szeniu mlody mezczyzna z butelka piwa w jednej dloni i dluga elektroda, podobna do tych, jakich uzywaja spawacze, w drugiej. Wpychajac elektrode pomiedzy pretami ogrodzenia, wbijal ja w karki krow, wyga­nianych przez kogos ze stajni. Przerazone i razone pradem krowy zry­waly sie do panicznej ucieczki, raniac sie dotkliwie o wystajace prety. Na koncu korytarz skrecal gwaltownie, zwezajac sie przy tym wydat­nie. Krowy, aby przecisnac sie przez to zwezenie, musialy zwolnic. Mi­ jaly to zwezenie i wychodzily na wybetonowany okragly placyk. W je­go centrum stal Andrzej, ubrany w znany juz im skorzany fartuch. Na rekach mial dlugie do lokci czarne rekawice. W prawej rece trzymal du­zy mlot, z tych, ktorych uzywa sie do wbijania pali w ziemie lub do roz­bijania gruzu. Gdy krowa wydostawala sie na betonowy placyk za prze­wezeniem, Andrzej jednym poteznym uderzeniem mlota miedzy oczy rozbijal jej czaszke. Krowa wydawala wtedy charczacy odglos i prze­wracala sie na beton. Z uszu, a czasami, gdy Andrzej nie trafil doklad­ nie, takze z rozbitych pustych oczodolow, wyplywala krew zmieszana z plynem i zelatyna ze zmiazdzonych galek ocznych. Na placyk wyjez­dzal wozek akumulatorowy, podobny do tych, ktorych uzywa sie do przewozenia palet, wysuwal ogromne stalowe widly pokryte resztkami przyklejonej krwia siersci, podnosil jeszcze drgajaca w konwulsjach krowe i wiozl do pobliskiego budynku. Na plac wchodzila nastepna krowa.

Pamieta, ze gwaltownie odwrocila glowe, oszolomiona ohyda tego okrucienstwa, i zaczela uciekac. Asi nie bylo juz przy niej; biegnac, ka­tem oka zauwazyla, ze kleczy w wysokiej trawie i wymiotuje. W tamtej chwili bylo jej to zupelnie obojetne. Chciala tylko jak najszybciej zna­lezc sie jak najdalej od tego miejsca. Zatrzymala sie dopiero na polu z kalafiorami. Usiadla w bruzdzie miedzy dwoma rzedami kalafiorow i z obrzydzeniem myslala o nieskonczonym okrucienstwie ludzi.

Z zamyslenia wyrwal ja dopiero krzyk Asi, ktora przestraszyla sie, gdy wracajac, zobaczyla ja siedzaca posrod kalafiorow.

Podeszla i usiadla obok. Milczaly razem przez jakis czas. W pew­nym momencie podniosla sie i otrzepujac piach ze spodni, powiedziala z nienawiscia:

– Jezeli to z reinkarnacja jest prawda, to zycze temu skurwielowi z mlotkiem, zeby w nastepnym zyciu byl krowa. I zeby przyszedl na swiat w okolicy Nimes.

Po tygodniu przyzwyczaily sie do kalafiorow. Spedzaly na polu praktycznie cale dnie. Potem wracaly razem do malego domku gospo­darczego, ktory farmer przerobil na pokoje dla pracownikow. I znowu byly razem. Przygotowywaly kolacje i dalej rozmawialy. Byly jak mal­zenstwo pracujace w jednym biurze. Nie bylo tematu, ktorego nie omo­wily. Obie czuly, ze ich przyjazn poglebia sie z kazdym dniem. Mimo ze w wielu kwestiach roznily sie, szanowaly swoja odrebnosc i wyslu­chiwaly z ciekawoscia, co druga ma do powiedzenia.

Czas szybko mijal. Chodzily po polu i przez osiem, a czasami nawet wiecej godzin przytulaly do siebie te kalafiory. Opowiadaly sobie przy tym niezwykle historie, spiewaly i liczyly pieniadze, ktore zarobily.

To zdarzylo sie dokladnie na tydzien przed planowanym powrotem do Polski.

Byla wyjatkowo upalna sobota i tego dnia na polu stawila sie cala ro­dzina farmera. Kiedy wszyscy dorosli pracowali, czteroletni Fran9ois, ra­dosny blondynek o twarzy dziewczynki, i jego osmioletni brat Theodore – ulubieniec ojca – odpoczywali w cieniu drzewa przy drodze. Dzieci pil­nowala Brownie, golden retriever o zlocistej siersci. Nie odstepowala chlopcow na krok. Asia patrzyla na nia jak oczarowana. Asia, ktora ko­chala wszystkie zwierzeta, od pajakow do koni, uwazala, ze pies to jedy­ny przyjaciel, ktorego mozna sobie kupic, a Brownie byla psem, ktorego kupilaby za «wszystkie pieniadze, ktore ma i jeszcze miec bedzie».

Dzien pracy dobiegal konca. Ustawili skrzynki z kalafiorami na przyczepie starego ciezarowego chevroleta i przygotowywali sie, aby ruszyc do domu. Maly Theodore blagal rodzicow, by pozwolili mu je­chac przed nimi na dziecinnym rowerku.

Ziemia byla wyschnieta, popekana i pokryta jasnobrazowym pylem. Gdy ruszyli, chmura kurzu uniosla sie spod kol i nie bylo nic widac da­lej niz na metr. W pewnym momencie pojawila sie Brownie. Zachowy­wala sie dziwacznie. Szczekala przerazliwie glosno, probowala gryzc przednie opony chevroleta. Nagle doslownie rzucila sie pod prawe przednie kolo samochodu.

Chevrolet przejechal ja i zatrzymal sie.

Kurz opadl. Niecale dwa metry przed samochodem w glebokim dol­ku lezal Theodore i plakal rozpaczliwie, przygnieciony swoim rowe­rem. Dwie sekundy pozniej chevrolet przejechalby po nim.

Asia siedziala z przodu miedzy skrzynkami kalafiorow i widziala wszystko dokladnie. Zeskoczyla z naczepy, wczolgala sie pod chevroleta i wyciagnela Brownie spod samochodu.

Brownie nie zyla.

Theodore wstal i pojechal rowerem dalej, jak gdyby nic sie nie sta­lo. Asia kleczala przy Brownie i glaskala jej pysk. Drzala na mysl, co staloby sie, gdyby nie ona. W ciszy, ktora zapadla, wszyscy musieli o tym myslec. Ojciec Theodore'a takze. To on prowadzil chevroleta. Gdyby nie pies, przejechalby wlasnego syna. Spojrzala na niego. Byl blady jak sciana, probowal trzesacymi sie palcami wyciagnac papiero­sa z pudelka. Jego zona, siedzaca przy nim na miejscu pasazera, doty­kala caly czas rekami swojej twarzy i cos szeptala do siebie.

W pewnym momencie ojciec Theodore'a wysiadl z samochodu. Podszedl do Brownie, podniosl ja z ziemi, dotknal ustami jej karku, przytulil mocno do siebie i niosac na rekach, poszedl przez pole w kie­runku domu. Nikt go nie zatrzymywal.

Nawet teraz, w autobusie do Paryza tyle lat pozniej, gdy przypomi­nala sobie to zdarzenie, zastanawiala sie, czy Asia wtedy tez czula ten wstyd.

Wstyd bycia czlowiekiem.

Ona miala to uczucie. Bohaterstwo zwierzecia i okrucienstwo czlo­wieka spotkaly sie na polu w Nimes niemal oko w oko. Z tego miejsca, w ktorym Brownie rzucila sie pod kola chevroleta, widac bylo wyraznie zabudowania z krowami.

Kiedys rozmawiala na ten temat na ICQ z Jakubem. On najpierw oczywiscie wszystko sprowadzil jak zawsze do genetyki. Mapa gene­tyczna psa rozni sie od mapy czlowieka w bardzo niewielkim, statystycy powiedzieliby, ze w zaniedbywalnym, stopniu. Po prostu pewnej grupie ssakow dwunoznych znanych jako ludzie udalo sie zalapac w cyklu rozwoju na troche wiecej mutacji. U Darwina tez, na jego slyn­nym drzewie, galaz, na ktorej siedza psy, jest niewiele ponizej tej, na ktorej z taka pycha rozlozyli sie obozem ludzie. Patrza z tej swojej naj­wyzszej galezi z pogarda na wszystko tam w dole. Sa tacy cholernie dumni z siebie. Przeciez to oni, a nie jakis inny naczelny gatunek, wyewoluowali tak spektakularnie daleko, ze jako jedyni potrafia mowic.

Wtedy w Nimes – i teraz zreszta tez – jednego byla absolutnie pew­na: gdyby swiat wybral inny scenariusz rozwoju, dajac na przyklad wszystkim te sama liczbe mutacji i gdyby takze psy mogly mowic, to i tak nigdy nie znizylyby sie do tego, aby odezwac sie do ludzi.

W tej rozmowie o ludziach i psach opowiedziala oczywiscie Jaku­bowi historie o Brownie. Ku jej dotkliwemu rozczarowaniu nie podzie­lal ani jej podziwu, ani wzruszenia, ktore w niej to wspomnienie wywo­luje do teraz. Uwazal, ze Brownie zrobila co zrobila nie z milosci ani z przywiazania do malego Theodore'a, ale z «poczucia obowiazku», na dodatek niemajacego nic wspolnego z poczuciem obowiazku odpowie­dzialnych, zdolnych do

Вы читаете S@motnosc w sieci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату