ONA: Tak uwazaja dwaj Anglicy, o ktorych pierwszy raz slysze. A co Ty o tym myslisz?

ON: Niepokoje sie tym. Nie umiem tego wyjasnic. Kazde cierpienie, ktore nie jest rytualem jakiegos odkupienia, nie stanowi kary za jakies przewinienia, jest dla katolika niepokojace. A Brownie... Brownie jest dowodem, ze niepokoje sie slusznie. Zaparlo mi dech ze wzruszenia, gdy przeczytalem to, co napisalas o Brownie.

Nagle poczula, ze ktos delikatnie dotyka jej ramienia. Asia. Smiejac sie, powiedziala:

– Obudz sie. Mowisz przez sen. Ten facet z rzedu za nami az sie wychylil, zeby zrozumiec, co mowisz.

Musiala sie zdrzemnac. Czesto jej sie to ostatnio zdarzalo. Potrafila przechodzic z mysli w sny, nie zauwazajac roznicy.

– Gdzie jestesmy? – zapytala, przecierajac oczy.

– Mijamy Berlin – odpowiedziala Asia, podajac jej plastikowy ku­bek z goraca kawa z termosu. – Alicja z pewnoscia planuje juz przy­szlosc z tym mlodym ze sluchawkami na uszach. Od Warszawy siedza razem. Zdazyla polozyc glowe na jego ramieniu. Przystojny facet. A propos facetow. Kto to jest Jakub? Co najmniej dwa razy wymowilas to imie przez sen.

ON: Cmentarz City of Dead St. Louis, bo tak sie oficjalnie nazywa – chociaz wszyscy nazywaja go po prostu Dead City – jest jednym z naj­bardziej ponurych przykladow amerykanskiego kiczu. Chociaz w infor­matorach o Nowym Orleanie wymieniany jest jako jedna z wazniejszych atrakcji tego miasta, on uwazal, ze cmentarz «tetniacy zyciem», jak napisal o nim jakis nawiedzony grafoman w jednym z przewodni­kow, mogl powstac tylko w Ameryce.

Cmentarz przypomina miniaturowe miasto. Groby, a w zasadzie grobowce, wznosza sie nad powierzchnia ziemi i nieodparcie kojarza z miniaturowymi domami. Niektore maja fasady z drzwiami, niektore male ogrodki z plotami i bramami, niektore okazale fontanny, a jeszcze inne maja nawet male skrzynki pocztowe zawieszone na wejsciu do domu-grobu lub przy bramie. Przed wiekszoscia grobowcow stoja wy­sokie maszty, na ktorych powiewaja flagi amerykanskie. Chociaz nie tylko amerykanskie. Przy wielu widzial, obok amerykanskiej lub kana­ dyjskiej, wloska, gdzie indziej irlandzka, a takze polska.

Zaobserwowal tez ze zdziwieniem, ze prawie przy zadnym grobow­cu nie bylo swiec ani zniczy. Byly za to halogenowe reflektory wlacza­ne i wylaczane w zaleznosci od pory dnia przez fotokomorki i skiero­wane na frontony grobowcow.

To, co ogladal, przechodzac obok tych grobowcow, nie bylo wcale az takie oryginalne. Egipcjanie wpadli na ten pomysl juz kilka tysiecy lat temu i budowali piramidy, a dopiero bardzo niedawno Amerykanie zrobili z tego piramidalny Disney land. Idac powoli aleja tego cmenta­rza, zastanawial sie, czy za chwile zobaczy charakterystyczny budynek McDonalda lub automaty z coca-cola.

Mijajac kaplice, zwolnil. W cieniu drzewa pomaranczowego, kilka­nascie metrow za kaplica, pomiedzy dwoma ogromnymi grobowcami znajdowala sie mala plyta z czarnego marmuru, do ktorej przymocowa­ny byl, takze marmurowy, wazon.

W wazonie stalo kilkanascie bialych roz.

Na plycie odbijal sie w sloncu pozlacany napis:

Juan («Jim») Alvarez-Vargas

Oprocz nazwiska Jima na marmurowej plycie nie bylo zadnych in­nych informacji.

Nic. Absolutnie nic. Skromnosc tego grobu wsrod ostentacyjnego przepychu nieodparcie przyciagala uwage. Chociaz plyta byla bardzo mala, wokol niej rozciagal sie nieproporcjonalnie duzy, swiezo przy­strzyzony trawnik.

Podszedl do grobu Jima, ukleknal i najpierw dotknal dlonia platkow roz w wazonie. Zaraz potem przeniosl dlon na rozgrzana sloncem czar­na plyte. Odkad zmarli jego rodzice, bywal na cmentarzach bardzo cze­sto. Nie umial tego wyjasnic, ale wydawalo mu sie, ze dotykajac grobu, nawiazuje z nimi kontakt. Gdy rozmawial, a czesto to robil, ze zmarly­mi ojcem lub matka, zawsze kleczal i dotykal plyty ich grobow. Tutaj bylo tak samo.

Jim. Odnalazl go wreszcie.

Jim byl jednym z jego niewielu przyjaciol. Zmienil go, zmienil jego swiat, nauczyl przyjazni, probowal nauczyc, ze najwazniejsze to nic nie udawac. Nigdy nie nauczyl go tego do konca. Glownie dlatego, ze on inaczej niz Jim pojmowal zycie. Zycie wedlug Jima skladalo sie jedynie z tych dni, ktore zawieraly w sobie wzruszenia. Inne sie nie liczyly i by­ly jak czas tracony w poczekalni dentysty, w ktorej nie ma nawet gazet, chocby z przedwczoraj.

Szukal tych wzruszen wszedzie i za wszelka cene: w kobietach, kto­re potrafil najpierw czcic i ubostwiac, a potem bez skrupulow porzu­cac, gdy wzruszenia mijaly, w ksiazkach, ktore potrafil kupowac za ostatnie pieniadze nawet wtedy, gdy wiedzial, ze na papierosy juz mu potem nie wystarczy, w alkoholu, ktorym przeganial swoje leki, i w narkotykach, ktore mialy «wydobyc jego podswiadomosc na po­wierzchnie».

Podswiadomosc byla jego hobby. Wiedzial chyba o niej wiecej niz sam Freud. Podobnie zreszta jak Freud eksperymentowal z nia w naj­rozniejszy sposob. Mial faze, gdy medytowal, pomagajac sobie opium. Mial faze, gdy zadawal sobie z premedytacja bol – podczas fizycznego bolu, paradoksalnie, w elekroencefalogramie mozgu pojawiaja sie ta­kie same fale jak podczas orgazmu – kaleczac sie lub tatuazami pokry­wajac swoje cialo. Do bolu jako narkotyku posuwal sie wtedy, gdy nie mial pieniedzy na nic, co mozna wdychac, polykac lub wstrzykiwac. Glownie jednak «wydobywal» swoja podswiadomosc na powierzchnie za pomoca przeroznych substancji chemicznych. Magicznymi, psycho­delicznymi grzybami «uwalnial swoj umysl», gdy szedl ogladac wysta­wy w galeriach i chcial dojrzec wiecej niz inni. LSD, gdy naczytal sie artykulow o psychoanalizie i chcial koniecznie sam sie «zanalizowac», bez udzialu psychoterapeuty. Amfetamina, gdy «penetrowal swoj we­wnetrzny kosmos, nastrajal sie i odlaczal». Kokaina, gdy nie mogl sobie poradzic z porazkami i musial wydobywac sie z depresji, aby poczuc, ze «ciagle jeszcze warto zmuszac sie do oddychania». Tej substancji potrzebowal najczesciej.

W pewnym momencie, mimo ze zawsze sie tego wypieral, uzaleznil sie calkowicie od tych swoich «substancji». Glownie psychicznie. Kie­dys rozmawiali o kosmologii. Jim byl zafascynowany wszystkim zwiazanym z drazacym pytaniem, co bylo na poczatku. Potrafil godzinami dyskutowac o czarnych dziurach, teorii strun, kurczeniu lub ekspansji wszechswiata, dylatacji czasu i ksiazkach Hawkinga, ktory byl dla nie­go kultowym pisarzem. Wlasnie tak. Pisarzem. Jak Faulkner, Camus i Miller, a nie naukowcem i fizykiem jak Einstein czy Pianek. Ponadto – wedlug Jima – swoje kalectwo i swoja deformacje przy «niezmierzalnej wprost madrosci i inteligencji» byl «najwiekszym zwyciestwem Harvardu nad Hollywood».

– Sluchaj – mowil – niektorzy nie umieja napisac porzadnie instruk­cji obslugi odkurzacza bez uzycia «przetwornika przepiec wtornych», a ten facet umie opisac, jak powstal wszechswiat, bez uzycia jednego rownania matematycznego. Czasami zastanawiam sie, czy Hawking aby nie byl «na chemii», piszac te kawalki o wszechswiatach niemowlecych. Jesli byl, to ja bym bardzo chcial wiedziec, na jakich strukturach.

Sam potrafil wymyslac swoje teorie i zmieniac je po nastepnych kil­ku butelkach piwa. Kiedys, gdy doszli w jednej z rozmow do tego «punktu osobliwego» w czasoprzestrzeni, ktory tak w zasadzie, nie tyl­ko wedlug Hawkinga, pozwala wykluczyc koniecznosc poczatku wszechswiata – po prostu nie musi byc poczatku, aby byl srodek, bo w koncu trudno cokolwiek zakladac – staral sie mu mozolnie i obrazo­wo wyjasniac istote tego punktu, nie wchodzac w zadne matematyczne zawilosci. W pewnym momencie Jim powiedzial:

– Nie tlumacz mi tego, czuje dokladnie, o co ci chodzi. Czasami umiem sie wstrzelic w taki «punkt osobliwy». Jestes w szpagacie mie­dzy przyszloscia i przeszloscia. Jedna noga jest w przeszlosci, a druga w przyszlosci. Jestes jednoczesnie w kilku przestrzeniach lub w jednej przestrzeni o wiecej niz osmiu lub osiemnastu wymiarach. Nie masz uczucia, ze miedzy przeszloscia a przyszloscia jest jakas terazniejszosc. Terazniejszosc jest zbedna. Mozesz rownie dobrze stanac na lewej no­dze w przeszlosci lub prawej w przyszlosci. Rozgladasz sie po prostu po wszechswiecie. Twoja linijka na biurku jest w latach swietlnych, a nie w centymetrach. Caly ten wszechswiat, ale to dopiero na koncu te­go «odlotu» i tez nie zawsze, jest wypelniony muzyka Morrisona, ktora gra orkiestra symfoniczna, i masz wrazenie, ze widzisz kazde zmarsz­czenie na mozgu Hawkinga. Takie punkty osobliwe mam przewaznie po czyms z ziol lub po grzybach. Zadna ciezka chemia.

Po czym dodal, smiejac sie tak szczerze, jak tylko on potrafil:

– Nie wiedzialem tylko, ze Bog tez byl na grzybach, gdy majstro­wal przy wszechswiecie.

Jim narkotykami katalizowal swoja swiadomosc i podswiadomosc i robil to po to, zeby caly czas «czuc». Gdy mu sie to nie udawalo, wpa­dal w faze. Znikajac, oddalal sie od bliskich mu ludzi i nie dajac sobie rady z

Вы читаете S@motnosc w sieci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату