skonczylo.

On tez znal w szczegolach tragiczny przypadek Rosalind Franklin. Jak mogl nie znac. Przeciez to jego genetyczno-biochemiczne poletko.

Rosalind Franklin, absolwentka slynnego Cambridge, uzywajac wte­dy, na poczatku lat piecdziesiatych, bardzo nowej techniki krystalografii rentgenowskiej odkryla, ze DNA to podwojna spirala przypominajaca drabine i ze ramiona tej drabiny to fosforany. Dyrektor jej instytutu, John Randall, zaprezentowal wyniki badan, a takze nieopublikowane jeszcze przemyslenia swojej mlodej wspolpracowniczki na malym kole­zenskim seminarium, w ktorym uczestniczyly trzy osoby, w tym James Watson i Francis Crick. Krotko po tym, w marcu 1953 roku Watson i Crick opublikowali slynny artykul, opisujacy poprawnie strukture po­dwojnej helisy DNA.

Tamtego marca rozpoczela sie wspolczesna genetyka. Swiat onie­mial z zachwytu. Ale nie caly. Gdy Watson i Crick udzielali wywia­dow, przechodzili z duma do historii i rezerwowali sobie miejsce w en­cyklopediach, Rosalind Franklin cierpiala w milczeniu. Nigdy nie zaprotestowala i nigdy tez nikomu publicznie nie opowiedziala o tym, co czuje.

W 1958 roku, zawsze zdrowa, bez zadnych genetycznych predys­pozycji, Franklin zachorowala na raka i po kilku tygodniach umarla.

Miala trzydziesci siedem lat.

W 1962 roku Watson i Crick odebrali w Sztokholmie Nagrode Nobla.

Molekuly emocji? Peptydowe receptory smutku otworzyly droge do mutacji komorek rakowych? Wedlug Pert, a teraz juz takze i wedlug wiekszosci immunologow, smutek i bol moga zabic tak samo jak wirusy.

Candace Pert nie przeszla wiec nad rabunkiem jej dorobku do po­rzadku dziennego. Zaprotestowala. Utytulowany profesor nie dostal Nagrody Nobla i popadl w zapomnienie. Ona zas stala sie autorytetem.

Myslal o tym, sluchajac wykladu Jandy, i zastanawial sie, czy Janda wie, ze bez Candace Pert nie byloby go tutaj, przed ta wypelniona po brzegi sala.

Oprocz ucieczki na wyklad o szczepionce przeciwko kokainie zrobil rzecz znacznie gorsza w tym ostatnim dniu kongresu w Nowym Orle­anie: zrezygnowal, wykrecajac sie choroba, z oficjalnego rautu koncza­cego kongres. Nie mial ochoty po raz kolejny sluchac wszystkich tych samych od lat przemowien o tym, kto sie zasluzyl i kto to docenia lub jak «owocne bylo to spotkanie» i, «jakie nowe wyzwania stoja przed na­mi». Swiatowy kongres genetykow w Nowym Orleanie nie roznil sie pod tym wzgledem od gminnego zjazdu kolek rolniczych w Nowej Wsi. Nie chcial tez spedzic wieczoru, dotrzymujac towarzystwa szacow­nym i bezgranicznie znudzonym zonom profesorow, ktorzy podobnie jak ich zony juz dawno nie maja nic do powiedzenia i jedynie jezdza z kongresu na kongres, obcinajac w ten sposob kupony od swojej daw­no juz pozolklej swietnosci i slawy.

Chcial pozegnac Nowy Orlean na swoj sposob. Kolacje zjadl w ma­lej restauracji o nazwie Evelyn's Place na rogu Charters Street i Iberville. Dla bywalcow w tym miescie prawdziwy rarytas miejscowej lo­kalnej kuchni. Znany tylko wtajemniczonym. Poza tym jest tam caly czas Happy Hour. Zamawiajac jedna tequille, dostaje sie trzy, nie pla­cac za dwie pozostale. Doskonale wplywa to na atmosfere tego raczej obskurnego wnetrza. Po pierwszej kolejce przestaje sie to zauwazac. Po drugiej zaczyna byc pieknie. Czasami w Evelyn's Place zdarzalo sie cos, co nie zdarzalo sie nigdzie indziej w Nowym Orleanie. Evelyn sciagala – przewaznie przed Mardi Gras – swoja mlodsza siostre, ktora jako jedyna, jak mowi Evelyn, «wyrwala sie z getta, bo ma mozg i nie lubi kuchni». Studentka konserwatorium muzycznego w Detroit, stu­diujaca w klasie skrzypiec, niezwykle zdolna, nagradzana w roznych konkursach w obu Amerykach. Gdy przyjezdzala do zadymionego klu­bu swojej siostry, zapominala o salach koncertowych i Detroit. Plotla warkocze jak rastamanka i grala jazz i bluesa. Na skrzypcach! Slucha­jac, mialo sie wrazenie, jak gdyby Marvin Gaye spiewal bluesa.

Evelyn zreszta, do ktorej nalezy to miejsce, to tez zjawisko. Potezna Murzynka o usmiechu aniola, grajaca «po godzinach» na perkusji w jazzowym zespole dixielandowym. «W godzinach» musiala gotowac dla swoich gosci. «Musiala» to zle slowo. Evelyn uwazala bowiem – wie to, gdyz przysluchiwal sie rozmowom Jima i Evelyn, gdy przycho­dzili tu razem przed laty – ze od sztuki gotowania lepszy jest tylko «dobry jazz i dlugi seks». Poza tym Evelyn za kazdym razem powtarzala, ze swiat nabral sensu, odkad zaistnial jazz, i przezyl trzy rewolucje: kopernikanska, einsteinowska oraz wynalezienie gumbos, pikantnej kreolskiej zupy roslinnej z egzotycznego warzywa o nazwie okra, serwowa­nej do czerwonej fasoli z przyprawami cajun. Nigdzie nie przyrzadzaja w Nowym Orleanie takich gumbos i takiej czerwonej fasoli jak w Evelyn's Place wlasnie. Pod wieczor, gdy restauracja pulsuje zyciem i wi­bruje smiechem, mozna czasami namowic Evelyn na solo na bebnach. Zaklada wtedy biale rekawiczki do lokci, poprawia makijaz, siada na obrotowym krzesle przy wejsciu do kuchni i gra. Tak dlugo, az ktos za­cznie ja blagac, aby przestala. Czesto, gdy Evelyn grala, Jim wychodzil na podworze za restauracja. Nie przepadal za jazzem. Pamieta, jak go kiedys rozbawil, mowiac, ze «jazz to zemsta Murzynow na bialych za niewolnictwo». Mimo to regularnie przychodzili w to miejsce.

Od tamtych dni nic specjalnie sie tutaj nie zmienilo poza tym, ze Evelyn jest teraz jakies 15 kg grubsza.

ONA: Obudzil ja szmer w okolicach drzwi. Przez otwarte okno do­chodzily glosy dzieci bawiacych sie w ogrodzie. Byl sloneczny dzien. Drzala z zimna. Zauwazyla, ze spala nago, niczym nie przykryta, podczas gdy klimatyzacja pracowala cala noc. Koldra lezala na podlo­dze przy oknie. Wstala i podeszla do drzwi. W szczelinie pod nimi tkwila oliwkowa koperta. Schylila sie i podniosla. Usmiechnela sie, przytulila koperte do siebie i szybko wrocila do lozka. Wydobywala kartke z wydrukowanym e-mailem od niego, gdy zadzwonil telefon. Asia.

– Jak cie znam, to lezysz jeszcze w lozku. Oczywiscie nie zapo­mnialas, ze dzisiaj jest dzien Renoira, prawda? – zapytala dziwnie zmienionym glosem.

Oczywiscie, ze zapomniala. Ale nie zdradzila sie i sluchala Asi w milczeniu.

– Teraz wstan, idz do stacji Ecole Militaire i pojedz do Solferino; przesiadke masz na Concorde. Gdy wysiadziesz i wyjdziesz na gore, zobaczysz przed soba hale starego dworca. Tam jest Muzeum d'0rsay. Zapamietalas? Stacja Solferino. Stoje tutaj w kolejce po bilety od piatej rano. Poznalam w tym czasie faceta z Wenezueli, dziewczyne z Birmy i czterech Czechow, ktorzy stoja zaraz za mna. Czesi przyszli ze skrzynka piwa. Zaczeli otwierac butelki okolo siodmej rano. Najpierw nie moglam na to patrzec. Brr... Piwo przed sniadaniem. Ale tak od okolo osmej, bez sniadania, pije razem z nimi. Pewnie poznalas to po moim glosie? O Boze, jak cudownie. Renoir w calej hali dworca w Pa­ryzu, a ja po pieciu piwach o dziewiatej rano. Chcialabym utrwalic ten stan. Ale nie bierz aparatu. I tak nie wolno fotografowac. Tylko przy­jedz koniecznie, chcialabym to widziec takze twoimi oczami. Bedzie­my mialy co wspominac do konca wieku. Probowalam zlapac Alicje. Kilka razy dzwonilam do jej pokoju. Dopiero ten recepcjonista Polak zdradzil mi, ze jej nie ma. Od wczoraj po kolacji. Przystanek Solferino, pamietaj. Musisz natychmiast przyjechac. Teraz wracam do Czechow. – Zanim odlozyla sluchawke, powiedziala jeszcze: – I prosze cie. Nie zatrzymuj sie pod zadnym pozorem w tej Internet Cafe przy Militaire. Ostatnio pobieglas tam na piec minut, a zostalas dwie godziny. Napi­szesz do niego, ktokolwiek to jest, pozniej, gdy wrocimy z tej wystawy. Obiecujesz? Prosze!

Pomyslala, po raz kolejny, ze Asia jest wyjatkowa. W zasadzie nie chcialaby, aby Jakub poznal Asie. W jakims stopniu niebezpiecznie pa­sowali do siebie.

Pobiegla do lazienki. Szybko wziela prysznic. Wlozyla krotkie, bia­le, obcisle spodnie i czerwony podkoszulek odkrywajacy brzuch. Nie wlozyla stanika. Zapowiadal sie upal nie mniejszy niz poprzedniego dnia. Do torebki wrzucila po prostu zawartosc kosmetyczki.

Makijaz zrobie, jadac metrem – pomyslala.

Recepcjonista nie mogl oderwac wzroku od jej piersi, gdy zbiegala, z mokrymi jeszcze wlosami, po schodach do restauracji na sniadanie. Opuscil recepcje i przyszedl za nia do sali restauracyjnej. W takim ma­lym hotelu jak ten recepcjonista byl takze kelnerem. Przynajmniej w trakcie sniadan.

Stal z olowkiem i papierowym bloczkiem w reku i przyjmowal od niej zamowienie. Zamowila kawe i croissainta z miodem. Gdy odszedl, zostawila wszystko i pobiegla na gore do pokoju. Zabrala ze stolika nocnego swoj przenosny odtwarzacz plyt kompaktowych, znalazla w walizce ostatnia plyte Van Morrisona i wrocila do stolika w restaura­cji. Kawa czekala juz na nia. Obok filizanki z kawa lezalo najswiezsze wydanie «International Herald Tribune».

Recepcjonisty nie bylo. Odsunela pospiesznie gazete, aby nie wi­dziec nawet naglowkow.

Nie zepsuje sobie nastroju informacjami o swiecie – pomyslala.

Zalozyla sluchawki. Wybrala «Have I told lately that I love You», swoj ulubiony kawalek Morrisona.

Вы читаете S@motnosc w sieci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату