szatynem ubranym w sportowy bialy podkoszulek odslania­jacy imponujace miesnie i niebiesko-czerwony tatuaz na prawym ra­mieniu. Trzymali sie za rece, szeptali cos sobie do ucha i co rusz wybu­chali smiechem. Wygladali na Europejczykow; widac bylo, ze ta czworka jest razem.

Dziewczyna na parkiecie zaczela powoli sie poruszac. Miala za­mkniete oczy i caly czas trzymala szklanke.

«Rock me baby, rock me all night long...»

Blues stawal sie coraz bardziej rytmiczny. Nagle podeszla do Jaku­ba, spojrzala mu w oczy, usmiechnela sie i nie pytajac o przyzwolenie, postawila swoja szklanke obok jego szklanki, lekko przy tym dotykajac palcami nadgarstka jego lewej reki. Wrocila na parkiet.

«Rock me baby, and I want you to rock me slow, I want you to rock me baby till I want no more...»

Jej biodra unosily sie, opadaly, krazyly i falowaly. Czasami wzmac­niala ich ruchy, opuszczajac na nie dlonie i wypychajac do przodu. Otwierala przy tym lekko usta i wysuwala delikatnie jezyk.

«Rock me baby, like you roli the wagon wheel, I want you to rock me, baby, you don't know how it makes me feel...»

Znow zblizyla sie do jego stolika, stanela dokladnie naprzeciwko. Nie ruszajac sie z miejsca, rytmicznie poruszala tylko biodrami. Prawa dlon polozyla na swojej lewej piersi, tak jak amerykanscy marines, gdy sluchaja hymnu, a palce lewej podniosla do warg. Widzial wyraznie, jak serdeczny palec powoli wsuwa sie i wysuwa z ust.

Nagle poczul sie zawstydzony i odruchowo uciekl wzrokiem w bok. Zauwazyl, ze blondynka przesiadla sie na kolana wytatuowanego part­nera; oboje poruszali sie w takt muzyki. Ona rozlozyla dlugie nogi, opuscila je wzdluz jego i tarla go posladkami, tanczac z nim na siedza­co bluesa. On obejmowal ja na wysokosci, gdzie konczyl sie krotki podkoszulek, dotykajac krawedziami dloni jej nagich piersi, wystaja­cych wyraznie spod podkoszulka. Tylko mezczyzna w szarym garnitu­rze nie zwracal na nikogo innego uwagi, zajety rozmowa.

«Want you to rock me baby till I want no more...»

Patrzyl na te tanczaca dziewczyne zafascynowany. Nie przypuszczal, ze mozna tak pieknie zatanczyc bluesa. Rozejrzal sie dookola. Wszyscy patrzyli na nia. Z rowna ciekawoscia i podziwem kobiety i mezczyzni.

Kobiety z reguly nienawidza tych, ktore tania i prostacka seksualno­scia przyciagaja uwage mezczyzn. Sadza, ze ta taniosc i prostactwo prowadza do inflacji tego wspolnego dla wszystkich kobiet argumentu w relacjach z mezczyznami. Z drugiej strony sa niezwykle zgodne w podziwie, gdy ta seksualnosc osiaga prawdziwy kunszt. Tej tanczacej z taka fantazja dziewczynie nie mozna bylo tego kunsztu odmowic. Na­wet gdy sie jej zazdroscilo tej uwagi i tych fantazji, ktore wzbudzala, mozna ja bylo tylko podziwiac.

Przypuszczal, ze mezczyzni obecni na patio nie mysleli o tym, czy ja podziwiac, czy nie. Przypuszczal, ze nie mysleli w ogole. Co najwy­zej fantazjowali. I to glownie na jeden temat.

Nagle i on zaczal myslec o seksie.

Z jednym jedynym wyjatkiem – gdy «uwodzil» ja wirtualnie w noc­nym barze tego hotelu w Warszawie – rozmowy z nia nigdy nie doty­czyly bezposrednio seksu. Byla mezatka – dlatego nie potrafil poruszyc tego tematu bez poczucia winy i wewnetrznego niepokoju. Nie chcial wpasc w pulapke banalnego malzenskiego trojkata. W Internecie, gdzie nie doswiadczal takich pokus bliskosci, jak zapach perfum, cieplo dloni czy wibracja glosu, bylo to o wiele latwiejsze do zrealizowania. Latwiej bylo utrzymac znajomosc na poziomie przepelnionej sympatia przyjaz­ni z elementami dwuznacznego flirtu. Ona nie musiala nic deklarowac, zachowujac, przynajmniej formalnie, status wirtualnej przyjaciolki, «nie robiacej przeciez nic zlego». On nie mial formalnie powodu byc rozcza­rowanym brakiem wylacznosci, gdy opowiadajac o zdarzeniach ze swo­jego zycia, uzywala liczby mnogiej. Trwali w ukladzie skonstruowanym tak, aby moc demonstrowac gotowosc do deklaracji, ale zadnych nie czynic. Dla spokoju sumienia.

Jednak fizycznosc ich zwiazku przejawiala sie w prawie kazdej roz­mowie na ICQ i w prawie kazdym e- mailu. W dwuznacznych opisach zdarzen lub sytuacji przemycali swoje bardzo jednoznaczne pragnienia i tesknoty. Byl pewien, ze w trakcie ich spotkan na Internecie bylo wie­cej czulych dotkniec niz podczas spotkan wielu tzw. normalnych par w majowe wieczory na lawce w parku. Opowiadali o seksie, nie nazy­wajac go nigdy po imieniu.

Teraz w Paryzu mialo to wszystko przejsc – wreszcie – do historii. Z jednej strony mysl o spotkaniu, do ktorego mialo dojsc, byla elektry­zujaca jak poczatek erotycznego snu, z drugiej rodzila u niego uczucie napiecia i niepokoju. W Paryzu za brama lotniska fantazja mogla minac sie z rzeczywistoscia. To, co bylo miedzy nimi, wyroslo na gruncie fa­scynacji slowem i wyrazona tekstem mysla. Dlatego bylo pewnie tak sil­ne, intensywne i caly czas: przez brak szansy prawdziwego spelnienia.

Odczuwal jej atrakcyjnosc, nie widzac jej. Byl niejednokrotnie pod­niecony do erekcji, czytajac jej teksty. Erotyka to zawsze twor wyobraz­ni, jednak dla wiekszosci ludzi wyobrazni zainspirowanej jakas ciele­snoscia. W jego wypadku jej zmyslowosc byla troche jak erotyczne wiersze z tomiku poezji. Na dodatek ten tomik ciagle jeszcze ktos pisal.

Zawsze lubil erotyki. Lubil je takze umiec na pamiec. Do kilkudzie­sieciu polskich, ktore umial recytowac od czasow szkoly sredniej, dolo­zyl kilka Rilkego. Po niemiecku! Ale to dopiero ostatnio, gdy zaczal «czuc» niemiecki, a nawet snic po niemiecku. Przedtem wydawalo mu sie, ze niemiecki o wiele bardziej nadaje sie do koszar niz do poezji. To pewnie taki polski historyczny balast.

Myslal o tym, pijac kolejne szklaneczki whisky i patrzac na te tan­czaca dziewczyne na patio w Dauphine Hotel w Nowym Orleanie. Tro­che mylila mu sie erotyka z seksem. To pewnie przez ten alkohol, te dziewczyne i muzyke.

– Tak, to glownie przez te muzyke! – pomyslal. Od kilkunastu lat muzyka, niekoniecznie blues, kojarzyla mu sie z seksem. Nauczyla go tego pewna kobieta bardzo dawno temu.

To bylo jeszcze nawet przed Nowym Orleanem. Dostal stypendium ministerialne na badania w ramach wspolnego projektu jego wroclaw­skiej uczelni z uniwersytetem w Dublinie w Irlandii.

Byla szara, deszczowa i zimna wiosna w Dublinie, gdy przyjechal. Pracowal w laboratorium komputerowym Wydzialu Genetyki we wschodniej czesci campusu, rozlokowanego prawie w samym centrum Dublina. Mieszkal w goscinnym pokoju na terenie campusu, ktory przy­pominal mu monstrualny labirynt polaczonych z soba budynkow z czer­wonej cegly. Mowiono mu, ze z jego pokoju mozna przejsc korytarzami do laboratorium komputerowego, nie wychodzac na zewnatrz. Kiedys wieczorem probowal to zrobic, ale gdy wyladowal w smierdzacym wil­gocia i naftalina, zastawionym metalowymi stolami z nagimi zwlokami prosektorium wydzialu medycznego, postanowil dac sobie spokoj.

Przez pierwszy miesiac pracowal bez wytchnienia. Wpadl w eufo­ryczny trans. Na trzy miesiace dzieki pieniadzom ONZ zostawil to swo­je «muzeum» w Polsce, gdzie o dostep do kserografu trzeba bylo pisac podanie do dziekana, i dostal sie do swiata, w ktorym kserografy staly w holu uniwersyteckiej stolowki. Czy mozna bylo nie wpasc w euforie?

Przemieszczal sie w zasadzie ustalona trasa, prowadzaca od jego biura w centrum komputerowym, przez stolowke, w ktorej w pospie­chu zjadal lunch, do jego pokoju, gdzie okolo 2 w nocy kladl sie, wy­czerpany i podniecony minionym dniem, aby wstac juz przed 7 rano. Dopiero po miesiacu zauwazyl, ze zdarzaja mu sie coraz czesciej chwi­le, gdy odczuwa dokuczliwa samotnosc. Potrzebowal wyjsc z tego zamknietego i totalnie zdominowanego praca cyklu zycia w Dublinie.

Ktoregos przedluzonego weekendu wybral sie pociagiem na poludniowo-zachodnie wybrzeze wyspy, do niewielkiego miasta Limerick, lezacego nad wrzynajaca sie gleboko w lad zatoka przypominajaca sze­roki norweski fiord. Spedzil caly dzien, wedrujac wybrzezem, zatrzy­mywal sie tylko w malych irlandzkich pubach, wypijal guinnessa i przysluchiwal sie rozmowom miejscowych, probujac cos zrozumiec. Z reguly nie rozumial nic i nawet kolejne szklanki guinnessa nie mogly tego zmienic. Irlandczycy nie tylko mowia inaczej. Irlandczycy sa po prostu inni. Goscinni, uparci, skrywajacy swoja wrazliwosc pod maska usmiechu. W swym sposobie postrzegania swiata bardzo polscy.

Podroz zaplanowal tak, aby zachod slonca obserwowac, siedzac na najdalej wysunietym punkcie u podnoza slynnych Cliffs of Moher. Po­strzepionej, pokrytej plamami zielonej trawy ponaddwustumetrowej sciany skalnej, opadajacej pionowo w dol. Slonce zachodzilo w takt rozbijajacych sie na skalach fal oceanu. Pamieta, ze nagle zrobilo sie mu wtedy tam, na tej skale, bardzo smutno. Patrzyl na tulace sie pary zapatrzone w klif, na rodzicow trzymajacych za rece swoje dzieci, na grupy przyjaciol popijajacych piwo i glosno wymieniajacych wrazenia i nagle poczul, ze tak naprawde jest bardzo opuszczony i nikomu niepo­trzebny.

Poznym wieczorem wracal pociagiem do Dublina. Oprocz niego w przedziale siedziala elegancko ubrana

Вы читаете S@motnosc w sieci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату