W maszynie bylo sporo miejsc, ktore nadawaly sie na kryjowke, ale zaloga wszystkie je znala. Zostana przetrzasniete nie tylko kabiny, lecz rowniez puste pomieszczenia w dziobie i ogonie Clippera, toalety i oba skrzydla. Kazdy zakamarek, ktory udaloby sie znalezc Harry'emu, byl doskonale znany czlonkom zalogi.
Znalazl sie w pulapce.
A gdyby sprobowac ucieczki? Moglby wyslizgnac sie z samolotu i popedzic przed siebie plaza. Szanse mial niewielkie, ale i tak bylo to lepsze rozwiazanie, niz oddac sie dobrowolnie w rece policji. Jednak dokad mialby pojsc, nawet gdyby udalo mu sie wymknac niepostrzezenie z osady? W miescie na pewno dalby sobie rade, lecz dreczylo go nieprzyjemne przeczucie, ze od najblizszego miasta dzieli go szmat drogi. W otwartym terenie byl bez szans. Potrzebowal tloku, waskich zaulkow, stacji kolejowych i sklepow, natomiast z informacji, jakie mial na temat Kanady, wynikalo jednoznacznie, ze jest to ogromny kraj niemal w calosci porosniety lasem.
Wszystko byloby dobrze, gdyby udalo mu sie dotrzec do Nowego Jorku.
Ale jak tego dokonac?
Uslyszal odglosy swiadczace o tym, ze policjanci wchodza do wnetrza skrzydel. Na wszelki wypadek cofnal sie do luku bagazowego…
I ujrzal przed soba rozwiazanie gnebiacego go problemu.
Odbedzie pozostala czesc podrozy w kufrze lady Oxenford.
Tylko czy uda mu sie wejsc do srodka? Wydawalo mu sie, ze tak. Kufer mial wysokosc okolo poltora metra i glebokosc mniej wiecej szescdziesieciu centymetrow. Gdyby byl pusty, spokojnie zmiesciloby sie w nim nawet dwoch ludzi. Teraz jednak nie byl pusty, wiec nalezalo zrobic w nim miejsce, wyjmujac czesc ubran. Ale co z nimi zrobic? Przeciez nie moga lezec na wierzchu. Doszedl do wniosku, ze upchnie je we wlasnej, prawie pustej walizce.
Musial sie spieszyc.
Wyciagnal z kata swoja walizke, otworzyl ja i wrzucil do srodka czesc sukien lady Oxenford. Musial usiasc na niej, by ja ponownie zamknac.
Teraz mogl juz wejsc do kufra. Okazalo sie, ze nie bedzie zadnych problemow z zamknieciem go od wewnatrz. A co z oddychaniem? Nie zamierzal przebywac w nim zbyt dlugo. Moze zrobi sie troche duszno, ale powinien jakos wytrzymac.
Czy policjanci zwroca uwage na nie zasuniete zatrzaski? Bylo to calkiem prawdopodobne. Czy uda mu sie zamknac je od srodka? Przyjrzal im sie uwaznie i doszedl do wniosku, ze gdyby wywiercil scyzorykiem dziury w poblizu nich, chyba zdolalby przesunac zasuwki jego ostrzem, a dzieki tym otworom mialby czym oddychac.
Wyjal z kieszeni scyzoryk. Kufer wykonano z drewna obitego skora, pokryta wytlaczanym ornamentem przedstawiajacym zlociste kwiaty. Jak wszystkie scyzoryki, jego takze byl wyposazony w ostry szpikulec do wydlubywania kamieni z konskich podkow. Przylozyl czubek do srodka jednego z kwiatkow i naparl calym ciezarem ciala. Skora ustapila bez zadnych problemow, drewno natomiast stawilo wyrazny opor. Pracowal najszybciej, jak potrafil. Scianka miala okolo pol centymetra grubosci, lecz po niespelna dwoch minutach udalo mu sie ja przebic.
Wyciagnal szpikulec. Dzieki skomplikowanemu ornamentowi dziura byla prawie niewidoczna.
Wslizgnal sie do kufra i stwierdzil z ulga, ze moze od srodka zamykac i otwierac zatrzask.
Pozostalo mu ich jeszcze piec. Najpierw zajal sie tymi przy gornej krawedzi, jako ze najbardziej rzucaly sie w oczy. Wlasnie z nimi skonczyl, kiedy ponownie uslyszal kroki.
Wskoczyl do kufra i zamknal go starannie.
Co prawda sprawilo mu to troche klopotow, ale wreszcie uporal sie z zadaniem. Jednak juz po kilku minutach stwierdzil, ze pozycja, w jakiej stoi, jest okropnie niewygodna. Sprobowal ja zmienic, ale niewiele mu to dalo. Musial cierpliwie czekac, az tortury sie skoncza.
Wydawalo mu sie, ze oddycha niezmiernie glosno. Dobiegajace z zewnatrz odglosy byly mocno przytlumione, lecz i tak dobrze slyszal, jak ktos przechodzi korytarzykiem – byc moze dlatego, ze w tej czesci maszyny nie bylo dywanu i dzwiek bez przeszkod rozchodzil sie po metalowym pokladzie. W korytarzu musialo znajdowac sie co najmniej trzech ludzi. Nie uslyszal, jak otworzyly sie drzwi, ale doskonale wiedzial, ze ktos wszedl do luku.
Nagle tuz obok niego rozlegl sie donosny glos:
– Nie rozumiem, w jaki sposob temu draniowi udalo sie nam wymknac!
Boze, spraw, zeby nie spojrzal na boczne zatrzaski – modlil sie w duchu Harry.
Ktos stuknal w wierzch kufra. Harry wstrzymal oddech. Moze tylko oparl sie lokciem… – pomyslal rozpaczliwie.
Ktos zawolal cos z daleka.
– Nie, nie ma go w samolocie – odparl mezczyzna stojacy przy kufrze. – Juz wszedzie sprawdzilismy.
Tamten znowu cos zawolal. Harry nie czul juz kolan. Na litosc boska, idzcie pogadac gdzies indziej! – zaklinal ich w duchu.
– Na pewno go zlapiemy, nie ma obawy. Przeciez nie przejdzie dwustu piecdziesieciu kilometrow do granicy tak, zeby go nikt nie zauwazyl!
Dwiescie piecdziesiat kilometrow! Oznaczalo to co najmniej tydzien marszu. Moze udaloby mu sie poprosic kogos o podwiezienie, ale wtedy zostawilby za soba wyrazny slad.
Przez kilka sekund w pomieszczeniu panowala zupelna cisza, a potem rozlegl sie odglos cichnacych krokow.
Harry odczekal jeszcze chwile, a potem wsunal w otwor szpikulec, by odsunac zatrzask.
Tym razem szlo mu jeszcze trudniej. Kolana bolaly go tak bardzo, ze z trudem mogl utrzymac sie na nogach. Gdyby bylo tu wiecej miejsca, na pewno juz by sie przewrocil. Poruszal scyzorykiem z coraz wieksza niecierpliwoscia, czujac, jak chwyta go za gardlo najpierw przerazenie, a potem najprawdziwsza klaustrofobia. Udusze sie tutaj! – pomyslal ogarniety panika. Z najwyzszym trudem zmusil sie do zachowania spokoju. Wreszcie, za ktoryms razem, zdolal zahaczyc szpikulcem o zasuwke. Pchnal, ale czubek zeslizgnal sie po wypolerowanym metalu. Zacisnal zeby i ponowil probe.
Udalo sie.
Starajac sie nie spieszyc, powtorzyl operacje z drugim zatrzaskiem.
Po pewnym czasie nareszcie mogl pchnac obie pokrywy kufra i wyprostowac sie. Kolana rwaly go tak okropnie, ze o malo nie krzyknal, ale bol szybko minal.
Co teraz?
Nie mogl opuscic tutaj samolotu. Do Nowego Jorku chyba juz nic mu nie grozilo, ale co potem?
Bedzie musial ukryc sie gdzies na pokladzie i uciec po zapadnieciu zmroku.
Powinno mu sie udac. Zreszta nie mial zadnego wyboru. Swiat wkrotce sie dowie, kto ukradl klejnoty lady Oxenford, a wraz ze swiatem Margaret. Nie bedzie go przy niej, zeby jej wszystko wytlumaczyc.
Im dluzej o tym myslal, tym mniej mu sie to podobalo.
Oczywiscie przez caly czas zdawal sobie doskonale sprawe, ze zagarniecie Kompletu Delhijskiego narazi na powazne ryzyko jego stosunki z Margaret, ale do tej pory wyobrazal sobie, ze bedzie przy niej, kiedy dziewczyna dowie sie, co zrobil, i zdola jakos zlagodzic jej gniew. Teraz jednak wszystko wskazywalo na to, ze minie co najmniej kilka dni, zanim ja znow zobaczy, a moze nawet lata, jesli sprawy uloza sie naprawde zle i zostanie aresztowany.
Nie musial specjalnie wysilac wyobrazni, by odgadnac, co bedzie o nim myslala. Zaprzyjaznil sie, kochal sie z nia i obiecal jej pomoc znalezc nowy dom, a potem ukradl bizuterie matki i zniknal, pozostawiajac ja na lodzie. Na pewno uzna, ze od samego poczatku mial na uwadze wylacznie klejnoty. Najpierw bedzie zrozpaczona, a potem znienawidzi go i zacznie nim gardzic.
Na mysl o tym ogarnela go czarna rozpacz.
Az do tej chwili nie zdawal sobie sprawy, jak wiele zaczela dla niego znaczyc Margaret. Jej milosc byla calkowicie szczera, podczas gdy cale jego zycie bylo udawane: akcent, maniery, ubranie, wszystko to stanowilo wylacznie kamuflaz. Jednak Margaret zakochala sie w prawdziwym Harrym – zlodzieju, wychowanym bez ojca chlopaku z klasy robotniczej. Nigdy nie przydarzylo mu sie cos rownie cudownego. Gdyby ja odtracil, jego zycie pozostaloby takie, jakie bylo do tej pory: nieuczciwe i nieprawdziwe. Ona jednak sprawila, ze zaczal pragnac czegos wiecej. Nadal marzyl o wiejskim domu z kortem tenisowym, ale cieszylby sie z jego posiadania tylko wtedy, gdyby ona mogla cieszyc sie wraz z nim.
Westchnal gleboko. Gagatek Harry przestal byc gagatkiem. Niewykluczone, ze stopniowo stawal sie mezczyzna.
