– Zaloga lodzi chce wejsc do nas na poklad – poinformowal go Ben Thompson.

– Nic z tego – odparl Baker. Pod Eddiem ugiely sie nogi. Przeciez tamci musza znalezc sie na pokladzie Clippera! – To zbyt niebezpieczne – dodal kapitan. – Nie chce miec zadnej lodzi przycumowanej do maszyny. Przy tej fali moglaby uszkodzic nam kadlub. A jesli probowalibysmy ewakuowac ludzi, to jak amen w pacierzu ktos wpadlby do morza. Powiedz im, ze dziekujemy za dobre checi, ale nie mozemy skorzystac z ich pomocy.

Eddie nie spodziewal sie takiego rozwoju sytuacji. Z najwyzszym trudem udalo mu sie zachowac obojetny wyraz twarzy. Do diabla z ewentualnymi uszkodzeniami samolotu, ludzie Luthera musza wejsc na poklad! Ale jesli nikt im nie pomoze, czeka ich piekielnie trudne zadanie.

Nawet z pomoca z wewnatrz dostanie sie do Clippera przez glowne drzwi graniczylo z niemozliwoscia. Fale siegaly niemal do polowy kadluba, zalewajac stabilizatory. Utrzymac sie na nich moglby tylko ktos ubezpieczony mocna lina, a i wtedy zaraz po otwarciu drzwi woda wdarlaby sie do srodka maszyny. Eddie nie pomyslal wczesniej o takim niebezpieczenstwie, gdyz Clipper zawsze wodowal na niemal idealnie gladkiej powierzchni.

W takim razie, jak uporac sie z tym problemem?

Wspolnicy Luthera beda musieli wejsc przez klape w dziobie samolotu.

– Powiedzialem im, ze nie mozemy przyjac ich na poklad, ale oni jakby nic nie slyszeli – zameldowal radiooperator.

Eddie spojrzal w okno; lodz krazyla wokol samolotu.

– Nie zaprzatajmy sobie nimi glowy – zadecydowal kapitan.

Eddie wstal, podszedl do otwartej klapy w podlodze kabiny i zaczal schodzic po drabince.

– A ty dokad sie wybierasz? – warknal Baker.

– Sprawdzic kotwice – baknal Eddie.

– Ten facet jest tu skonczony – uslyszal glos kapitana.

Wiem o tym – pomyslal z ciezkim sercem.

Wyszedl na platforme. Lodz unosila sie na falach jakies dziesiec metrow przed dziobem Clippera. Carol-Ann stala przy relingu. Miala na sobie stara sukienke i rozdeptane pantofle, czyli stroj, w jakim zwykle wykonywala wszystkie prace domowe. Kiedy ja zabierali, zdazyla zarzucic na ramiona swoj najlepszy plaszcz. Wyraznie widzial jej blada, wycienczona twarz. Podsycilo to jego gniew. Zaplacicie mi za to, dranie – pomyslal.

Pokazal zalodze lodzi kabestan, dajac im na migi znaki, zeby rzucili mu line. Minelo sporo czasu, zanim zrozumieli, o co mu chodzi. Nie wygladali na doswiadczonych zeglarzy. W swoich dwurzedowych garniturach i kapeluszach, ktore musieli caly czas przytrzymywac, by wiatr nie zwial im ich do morza, wydawali sie tutaj zupelnie nie na miejscu. Czlowiek stojacy za kolem sterowym, przypuszczalnie kapitan, byl zajety utrzymywaniem lodzi w stalej odleglosci od samolotu. Wreszcie jeden z mezczyzn dal znak, ze juz wie, co ma robic, i wzial do reki line.

Rzucanie rowniez nie szlo mu najlepiej. Eddie zdolal ja zlapac dopiero za czwartym razem.

Naciagnal ja za pomoca kabestanu. Lodz, znacznie lzejsza od Clippera, podskakiwala i opadala na falach jak korek. Przycumowanie jej na stale do samolotu stanowilo trudne i ryzykowne zadanie.

Nagle Eddie uslyszal za plecami glos Mickeya Finna:

– Co ty wyrabiasz, Eddie?

Obejrzal sie. Mickey stal w pomieszczeniu dziobowym, wpatrujac sie w niego z wyrazem zdumienia na swojej szczerej, piegowatej twarzy.

– Nie wtracaj sie do tego, Mickey! – ryknal Eddie. – Ostrzegam cie! Jeden falszywy ruch; a moze ucierpiec wielu ludzi!

– W porzadku, skoro tak mowisz… – Mickey odwrocil sie i wspial po drabince prowadzacej do kabiny nawigacyjnej. Z jego miny mozna bylo wywnioskowac, iz uznal, ze pierwszy inzynier postradal zmysly.

Eddie ponownie utkwil wzrok w lodzi. Byla juz bardzo blisko. Przyjrzal sie trzem mezczyznom. Jeden mial nie wiecej niz osiemnascie lat, drugi, z papierosem tkwiacym w kaciku ust, byl starszy, ale szczuply i niski. Trzeci, ubrany w czarny prazkowany garnitur, wygladal na szefa.

Doszedl do wniosku, ze aby w miare bezpiecznie przycumowac lodz, beda potrzebowali dwoch lin.

– Rzuccie druga line! – krzyknal przylozywszy rece do ust.

Mezczyzna w prazkowanym garniturze wzial do reki line i zaczal nia kolysac, by rzucic Eddiemu; stal jednak w tym samym miejscu co pozostali, czyli na dziobie, a druga cuma powinna unieruchomic rufe lodzi.

– Nie te! – ryknal Eddie. – Z rufy!

Mezczyzna natychmiast zrozumial, o co mu chodzi.

Tym razem Eddie zlapal line bez zadnych klopotow. Wciagnal jej koniec do wnetrza samolotu i uwiazal do wspornika.

Lodz zblizala sie blyskawicznie. Nagle umilkl warkot silnika, z kabiny wyszedl mezczyzna w kombinezonie i zajal sie sciaganiem cum. Ten bez watpienia byl marynarzem.

Ktos zszedl do pomieszczenia w dziobie samolotu. Tym razem byl to kapitan Baker.

– Deakin, postepujesz wbrew mojemu wyraznemu rozkazowi! – powiedzial ostrym tonem.

Eddie zignorowal go, modlac sie w duchu, by dowodca jeszcze choc przez pare chwil wstrzymal sie z interwencja. Lodz zblizyla sie na najmniejsza bezpieczna odleglosc. Sternik zarzucil cumy na pacholki, pozostawiajac tylko tyle luzu, by motorowka mogla swobodnie kolysac sie na falach. Aby przedostac sie do Clippera, nalezalo zaczekac, az poklad lodzi zrowna sie z platforma pod dziobem samolotu, i dac sporego susa. Niknaca we wnetrzu maszyny cuma mogla sluzyc jako cos w rodzaju poreczy.

Jako pierwszy szykowal sie do skoku gangster w prazkowanym garniturze. Eddie poczul, ze kapitan Baker chwycil go od tylu za marynarke. Gangster takze to zauwazyl i siegnal do wewnetrznej kieszeni.

W najgorszym z koszmarow, jakie dreczyly Deakina od poczatku podrozy, ktorys z czlonkow zalogi postanawial zostac bohaterem i ginal przeszyty kulami bandytow. Najchetniej powiedzialby im o lodzi patrolowej, ktora obiecal przyslac Steve Appleby, ale obawial sie, ze wtedy mogliby niechcacy ostrzec gangsterow.

– Niech pan ucieka, kapitanie! – wrzasnal do Bakera. – Ci dranie sa uzbrojeni!

Baker na ulamek sekundy zamarl w bezruchu, wpatrujac sie w gangstera, po czym odwrocil sie i zniknal we wnetrzu samolotu. Mezczyzna w prazkowanym garniturze schowal pistolet do kieszeni. Boze, mam nadzieje, ze nikogo nie zabija… – przemknela Eddiemu rozpaczliwa mysl. – Jesli poleje sie krew, to bedzie wylacznie moja wina.

Lodz wspiela sie na szczyt fali, tak ze jej poklad znalazl sie nieco powyzej platformy. Bandyta chwycil line, zawahal sie, po czym dal poteznego susa. Eddie zlapal go i pomogl mu odzyskac rownowage.

– Ty jestes Eddie? – zapytal gangster.

Eddie natychmiast poznal jego glos; slyszal go przez telefon. Mezczyzna nazywal sie Vincini. Eddie obrzucil go wtedy obelgami; teraz tego zalowal, gdyz zalezalo mu na wspolpracy z tym czlowiekiem.

– Chce ci pomoc, Vincini – powiedzial. – Jesli zalezy ci na tym, zeby wszystko odbylo sie bez problemow, rob to, co ci powiem.

Vincini wpatrywal sie w niego lodowatym spojrzeniem.

– W porzadku – odparl wreszcie. – Ale wystarczy, ze zrobisz jeden falszywy ruch i jestes martwy.

Mowil spokojnym, rzeczowym tonem, w ktorym nie sposob bylo doszukac sie ani sladu urazy. Bez watpienia mial zbyt wiele na glowie, zeby rozpamietywac dawne zale.

– Wejdz do srodka i zaczekaj, az pomoge przedostac sie pozostalym.

– Dobra. – Vincini zwrocil sie do ludzi na pokladzie motorowki. – Joe, ty skacz nastepny, potem Maly. Dziewczyna ostatnia.

Cofnal sie do wnetrza samolotu.

Eddie zajrzal za nim i zobaczyl kapitana Bakera wspinajacego sie po drabince prowadzacej do kabiny nawigacyjnej.

– Hej, ty! – zawolal Vincini, wyciagajac pistolet. – Zostan tutaj.

– Na litosc boska, niech pan robi, co panu kaze, kapitanie – poprosil Eddie. – Ci faceci nie zartuja.

Baker zszedl z drabiny i podniosl rece.

Eddie odwrocil sie. Koscisty mezczyzna o imieniu Joe stal na burcie lodzi, trzymajac sie kurczowo relingu.

– Nie umiem plywac! – jeknal zalosnie.

– Nikt ci nie kaze – odparl Eddie i wyciagnal reke.

Вы читаете Noc Nad Oceanem
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату