· Pojedziesz ze mna na posterunek i pomoge ci wszystko zalatwic.
· Facetka, wypchaj sie. Jestem w polowie powtorki
Popatrzylam na lyzeczke, ktora trzymal w rece. Pewnie w ogole mial tylko jedna lyzeczka.
· Dziekuje za zaproszenie – powiedzialam – ale obiecalam mamie, ze zjem z nia lunch. – To w zyciu zwie sie malym niewinnym klamstwem.
· O, to naprawde mile. Zjesc lunch z mama. Fajowo.
· Poszlabym teraz na ten lunch, a mniej wiecej za godzine przyjde po ciebie. Co ty na to?
· Byloby swietnie. Ksiezycowi naprawde by sie podobalo, facetka.
Kiedy blizej sie nad tym zastanowilam, doszlam do wniosku, ze pojscie na lunch do mamy nie byloby wcale takie glupie. Oprocz zjedzenia darmowego posilku poznalabym wszystkie plotki na temat pozaru, ktore kraza po Burg.
Zostawilam Ksiezyca z jego powtorka i chwycilam za klamke od drzwi mojego samochodu, kiedy zatrzymal sie kolo mnie czarny lincoln.
Szyba po stronie pasazera zjechala w dol i wyjrzal z niej jakis mezczyzna.
· Jestes Stephanie Plum?
· Tak.
· Chcielibysmy uciac sobie z toba mala pogawedke.
Jasne, juz wsiadam do mafijnego auta z dwoma facetami w srodku, z ktorych jeden jest Pakistanczykiem i ma kaliber 38 wetkniety w spodnie, czesciowo zakryty miekkim walkiem brzucha, a drugi wyglada jak Hulk Hogan.
· Mama zawsze mi powtarzala, zebym nigdy nie wsiadala do obcych aut.
· Nie jestesmy tacy znowu obcy – powiedzial Hulk. -Jestesmy dwoma przecietnymi facetami. Prawda, Habib?
·
· Czego chcecie? – zapytalam.
Facet, ktory siedzial na miejscu pasazera, westchnal gleboko.
· Nie masz zamiaru wsiasc do samochodu, prawda?
· Owszem.
· W porzadku, sprawa jest taka. Szukamy twojego przyjaciela. A moze on juz nie jest przyjacielem? Moze ty tez go szukasz?
· Aha.
· Pomyslelismy sobie, ze moglibysmy pracowac razem. Wiesz, jako zespol.
· Nie sadze.
· Dobrze, w takim razie bedziemy musieli deptac ci po pietach. Pomyslelismy, ze powinnas o tym wiedziec, zebys nie czula sie zaniepokojona, kiedy zobaczysz, ze siedzimy ci na ogonie.
· Kim jestescie?
· Ten za kierownica to Habib. A ja jestem Mitchell.
· Nie. Mam na mysli to, kim naprawde jestescie? Dla kogo pracujecie?
Bylam niemal pewna, ze juz znam odpowiedz, ale pomyslalam, ze nie zaszkodzi zapytac.
· Wolelibysmy nie ujawniac nazwiska naszego chlebodawcy – oswiadczyl Mitchell. – I tak nie ma to dla ciebie znaczenia. Zapamietaj sobie tylko to, ze nie powinnas niczego odrzucac, poniewaz bedziemy sie zloscic.
· Tak, a to bardzo niedobrze, kiedy jestesmy zli – dodal Habib, grozac palcem. – Nas nie mozna lekcewazyc. Czyz nie tak? – zapytal, szukajac potwierdzenia u Mitchella. – Tak naprawde, jesli nas zdenerwujesz, to rozrzucimy twoje wnetrznosci po calym parkingu przy „7-Eleven”, ktore nalezy do mojego kuzyna Muham-mada.
· Stukniety jestes? – powiedzial Mitchell. – Nie ma rozrzucania zadnych cholernych wnetrznosci. A jesli nawet, to nie przed „7-Eleven”. Kupuje tam gazete w niedziele.
· No – ustapil Habib – to w takim razie moglibysmy zrobic cos zwiazanego z seksem. Moglibysmy dokonac na niej zabawnych aktow perwersji seksualnej… Wiele, wiele razy. Gdyby mieszkala w moim kraju, bylaby zhanbiona na zawsze w calej spolecznosci. Uznana za wyrzutka. Oczywiscie, poniewaz jest cyniczna i rozpustna Amerykanka, w tym kraju na pewno by ja zaakceptowali pomimo tych perwersji. A juz z pewnoscia ona sama bylaby bezgranicznie zadowolona, ze wlasnie my to z nia robimy. Poczekaj, moglibysmy ja okaleczyc, zeby to nie bylo dla niej przyjemne.
· Hej, nie mam nic przeciwko okaleczeniu, ale uwazaj z tym seksem – zwrocil sie Mitchell do Habiba. – Mam rodzine. Jak moja zona cos takiego wyweszy, to jestem ugotowany.
rozdzial 2
Zamachalam rekami.
· Czego wy, u diabla, ode mnie chcecie?
· Chcemy twojego kumpla Komandosa i wiemy, ze go szukasz – powiedzial Mitchell.
· Nie szukam Komandosa. Yinnie dal te sprawe Joyce Barnhardt.
· Nie znam zadnej Joyce Barnhardt – odparl Mitchell. -Znam ciebie. I mowie ci, ze szukasz Komandosa. A jak go znajdziesz, to nam o tym powiesz. A jesli nie potraktujesz serio tego… obowiazku, naprawde pozalujesz.
· O-bo-wia-zek – powiedzial Habib. – Podoba mi sie. Milo brzmi. Misle, ze zapamietam.
· Mysle – poprawil go Mitchell. – Wymawia sie „mysle”.
· Misle.
· Mysle!
· No przeciez mowie. Misle.
· Ten Arabus dopiero co przyjechal – wyjasnil Mitchell. – Pracowal dla naszego szefa w innym charakterze w Pakistanie, ale zjawil sie razem z ostatnia dostawa towaru i nie mozemy sie go pozbyc. Jeszcze niewiele umie.
· Nie jestem Arabusem! – wrzasnal Habib. – Widzisz jakis turban na mojej glowie? Teraz jestem w Ameryce i nie nosze tych rzeczy. I to bardzo nieladnie, ze tak mowisz.
· Arabus – powtorzyl Mitchell. Habib zmruzyl oczy.
· Swinska amerykanska parowa.
· Wielorybie sadlo.
· Syn sluzacego.
· Odwal sie – powiedzial Mitchell.
· Niech ci jaja urwie – zrewanzowal sie Habib. Zdaje sie, ze nie musialam obawiac sie tych dwoch. Pozabijaja sie nawzajem, zanim noc zapadnie.
· Musze juz jechac – oswiadczylam. – Jade do rodzicow na lunch.
· Pewnie za dobrze ci sie nie powodzi – powiedzial Mitchell – skoro musisz wyludzac lunch od rodzicow. Moglibysmy ci pomoc, no wiesz. Dasz nam to, co chcemy, a okazemy sie naprawde hojni.
· Gdybym nawet chciala znalezc Komandosa – a nie chce – nie dalabym rady. Komandos jest nieuchwytny jak dym.
· Tak, ale slyszalem, ze masz wyjatkowe umiejetnosci, jesli wiesz, co mam na mysli. Poza tym jestes lowczynia nagrod… Przyprowadzic go, zywego lub martwego. Zawsze go dorwac.
Otworzylam drzwi hondy i wsunelam sie za kierownice.
· Powiedzcie Alexandrowi Ramosowi, ze musi poszukac kogos innego do scigania Komandosa. Mitchell wygladal tak, jakby polknal zabe.
· Nie pracujemy dla tego skurczybyka. Wybacz moja lacine.
Znieruchomialam na siedzeniu.
· A wiec dla kogo pracujecie?
· Powiedzialem ci juz. Nie wolno nam ujawnic tej informacji. Niech to szlag.
Kiedy przyjechalam, babcia stala w drzwiach. Mieszkala z moimi rodzicami, bo dziadek kupowal teraz losy na loterii bezposrednio od Pana Boga. Miala wlosy koloru stalowoszarego, krotko obciete i skrecone trwala. Jadla jak