– Jesli chodzi o mnie, chcialbym byc blisko ciebie. – Odwrocilem sie do Beverly. – Czy ktos mi moze pomoc sie ubrac? Minelo sporo czasu…
– Jasne.
– Za minute wejde do twojego pokoiku, Woody. – Usmiechnalem sie do chlopca i wyszedlem na korytarz. Z sasiedniego modulu dobiegala glosna muzyka. Zerknalem do srodka i dostrzeglem dlugie brazowe nogi zwisajace z lozka. Zajrzalem. Na poscieli siedzial czarny, mniej wiecej siedemnastoletni chlopiec. Patrzyl w sufit, poruszal cialem w rytm dzwiekow, ktore pochodzily z magnetofonu ustawionego na jego nocnej szafce, nie zwracajac uwagi na igly kroplowek wbite w obie rece.
– Sam widziales – odezwala sie Beverly glosno, usilujac przekrzyczec halas. – Jest taki, jak ci mowilam. Slodki aniolek.
– Mile dziecko – zgodzilem sie.
– Rodzice twierdza, ze jest bardzo inteligentny. Chociaz wysoka goraczka zwala go z nog, i tak doskonale sie z nami komunikuje. Pielegniarki go kochaja… Z tego wzgledu wszystkich nas niepokoi ryzyko przerwania kuracji.
– Zrobie, co bede mogl. Najpierw wprowadz mnie do niego.
Beverly zadzwonila po pomoc i po chwili zjawila sie filigranowa filipinska pielegniarka z paczka owinieta w gruby brazowy papier, na ktorym przeczytalem napis: „Wyjalowiono”.
– Prosze zdjac buty i stanac tam – polecila pielegniarka. Choc malenka, potrafila wymusic posluch. Wskazala na miejsce tuz za czerwona strefa ochronna. Umyla rece betadyna, wlozyla wyjalowione rekawiczki. Nastepnie sprawdzila rekawiczki. Nie mialy skaz, wiec wyjela z brazowego papieru kombinezon i umiescila go wewnatrz czerwonej strefy. W stanie zlozonym kombinezon przywodzil na mysl miech akordeonu. Po chwili mala kobietka znalazla otwory na stopy i kazala mi w nie wsunac nogi. Ostroznie przytrzymala brzegi i podciagnela kombinezon w gore. Gdy bylem odziany, zwiazala sznurki wokol mojej szyi. Byla bardzo niska, musiala wiec wspiac sie na palce, a ja – dla ulatwienia jej pracy – ugialem kolana.
– Dzieki. – Zachichotala. – Prosze niczego nie dotykac, poki nie wloze panu rekawic.
Robila to bardzo szybko i wkrotce dlonie mialem powleczone cienkim plastikiem, usta zas skryte za papierowa maska. Kask – czy tez kaptur wymodelowany z tego samego ciezkiego papieru co kombinezon i wykonczony z przodu plastikowa przezroczysta oslona na twarz – nalozyla mi na glowe i przymocowala do kombinezonu za pomoca rzepow.
– Jak sie pan czuje?
– Da sie wytrzymac. – Kombinezon okazal sie nieprzyjemnie goracy i wiedzialem, ze mimo ciaglego przeplywu chlodnego powietrza w module za kilka minut bede caly mokry od potu.
– Teraz moze pan wejsc. Wolno przebywac w srodku nie dluzej niz pol godziny. Jest tam zegar. Moze bedziemy zbyt zajeci, by pamietac o czasie, wiec prosze na niego zerkac i opuscic modul przed uplywem wyznaczonego terminu.
– Oczywiscie. – Odwrocilem sie do Beverly. – Dziekuje ci za pomoc. Jak sadzisz, kiedy wroca rodzice?
– Vangie, czy panstwo Swope mowili, o ktorej przyjda?
Filipinka pokrecila przeczaco glowa.
– Zwykle przychodza rano… Mniej wiecej o tej porze. Moge zostawic im wiadomosc, by do pana zadzwonili, doktorze…
– Delaware. Powiedz im lepiej, ze bede tutaj jutro o osmej trzydziesci. Niech poczekaja, jesli przyjda wczesniej.
– O osmej trzydziesci powinien ich pan zlapac.
– Czekaj – wtracila Beverly – przeciez zostawili mi numer telefonu. Zatrzymali sie w jakims motelu na zachodniej stronie. Zadzwonie i zostawie im wiadomosc. Jesli zjawia sie dzisiaj, przyjedziesz ponownie?
Zastanowilem sie. Wlasciwie nie mialem zadnych spraw, ktore nie moglyby poczekac do jutra.
– Jasne. Zadzwon do mojej centrali. Telefonistki beda wiedzialy, gdzie mnie znalezc. – Podyktowalem jej numer.
– No dobrze, a teraz wejdz juz do modulu, poki nie ma na tobie zarazkow. Do zobaczenia.
Zarzucila na ramie wielka torebke i wyszla.
Wszedlem do modulu.
Woody usiadl i ciemnymi oczyma mnie obserwowal.
– Wygladam jak kosmonauta, co?
– Wiem, kim pan jest – oswiadczyl powaznie. – Kazdy wyglada inaczej.
– To doskonale. Ja zawsze mam klopoty z rozpoznawaniem ludzi, gdy wloza inne ubranie.
– Musi pan patrzec na nich z bliska.
– Rozumiem. Dziekuje za rade.
Wzialem pudelko z warcabami i rozlozylem plansze na przenosnym stoliczku, umieszczonym w poprzek lozka.
– Jaki kolor wybierasz?
– Nie wiem.
– Chyba czarne zaczynaja. Chcesz zaczynac?
– Tak.
Gral dobrze, jak na swoj wiek, potrafil myslec, planowac i przewidywac moje posuniecia. Bystry dzieciak.
Pare razy probowalem wciagnac go w rozmowe, ale mnie zignorowal. Nie z powodu niesmialosci lub braku dobrych manier. Po prostu cala uwage skupial na planszy i nawet nie slyszal mojego glosu. Kiedy zrobil ruch i opadl na poduszki, spojrzal na mnie z powaga i powiedzial slabym glosikiem:
– Teraz twoja kolej!
Bylismy w polowie partii, pochlonieci gra, gdy nagle Woody chwycil sie kurczowo za brzuch i krzyknal z bolu.
Pomoglem mu sie polozyc i dotknalem jego czola. Bylo zbyt cieple.
– Brzuszek cie boli, tak?
Skinal glowa i potarl oczy grzbietem dloni.
Nacisnalem dzwonek. Vangie natychmiast pojawila sie po drugiej stronie plastikowej scianki.
– Boli go brzuch. I goraczkuje – wyjasnilem.
Zmarszczyla brwi i zniknela. Gdy wrocila, w odzianej w rekawiczke dloni trzymala kubek plynnego acetominofenu.
– Prosze przesunac w moja strone tamten stoliczek. Postawila lekarstwo na plycie z laminatu.
– Niech je pan wezmie i poda chlopcu. Lekarz pojawi sie w ciagu godziny, by go obejrzec.
Wrocilem do lozka chlopca, podparlem mu glowe jedna reka, druga przytrzymalem plyn przy jego ustach.
– Otworz usta, Woody. Po zazyciu lekarstwa przestanie cie bolec.
– Dobrze, panie doktorze.
– Teraz powinienes odpoczac. Przerywamy gre.
Pokiwal glowa.
– Remis?
– Tak sadze. Chociaz pod koniec chyba zaczynales wygrywac. Chetnie wroce i zagram z toba jeszcze raz.
– Dobrze. – Zamknal oczy.
– Na razie odpocznij.
Zanim wyszedlem z oddzialu, zrzucilem fartuch i ponownie zajrzalem do chlopca – spal spokojnie z lekko rozchylonymi ustami.
5
Nastepnego ranka pojechalem na wschod Bulwarem Zachodzacego Slonca pod niebem poprzecinanym strzepiastymi chmurami. Wspominalem sny z ubieglej nocy – nawiedzily mnie te same straszliwe, mroczne omamy, ktore meczyly mnie przed laty podczas pierwszych miesiecy pracy na onkologii. Musial wowczas minac rok, zanim poradzilem sobie z tymi demonami, ale – jak sie teraz okazywalo – wcale nie przegnalem, ich na dobre; po prostu zaczaily sie w mojej podswiadomosci, stale gotowe do ataku.
Czulem do Raoula zal, ze ponownie wciagnal mnie do tego.
Dzieci nie powinny chorowac na raka!
Nikt nie powinien…
Choroby, ktore ogolnie nazywamy nowotworami, to prawdziwy Armagedon. Komorki rakowe atakuja cialo w glodnym obledzie, poniewieraja je, gwalca, trawia, morduja… Potworne, oszalale komorki… naszego wlasnego ciala.
Wsunalem do samochodowego magnetofonu kasete z muzyka Lenny’ego Breaua. Mialem nadzieje, ze genialny wirtuoz gitary pomoze mi zapomniec o plastikowych pokoikach, lysych dzieciach i jednym malym chlopcu z czarnymi kedziorkami i czajacym sie w oczach pytaniem: „Dlaczego wlasnie ja?” Niestety, przed oczami ciagle mialem jego twarz i twarze innych chorych dzieci, ktore wczesniej poznalem. Przesuwaly sie przez moj mozg, blagajac o ratunek…
Bylem w takim stanie umyslu, ze nie draznil mnie nawet widok na wpol nagich prostytutek przy wjezdzie do Hollywood.
Ostatnie dwa kilometry Bulwaru pokonalem w ponurym nastroju, zaparkowalem samochod na parkingu dla lekarzy i wszedlem do szpitala z opuszczona glowa, nie reagujac na pozdrowienia mijanych ludzi.
Wspialem sie schodami na czwarte pietro, gdzie znajdowal sie oddzial onkologiczny, i w polowie korytarza uslyszalem awanture.
Raoul stal plecami do modulu. Z wybaluszonymi oczyma na przemian przeklinal szybko po hiszpansku i krzyczal po angielsku na troje ludzi.
Beverly Lucas przyciskala torebke do piersi niczym tarcze. Drzaly jej rece i wpatrywala sie w jakis daleki punkt za plecami ubranego w bialy fartuch Melendeza-Lyncha, przygryzajac nerwowo warge.
Na twarzy Ellen Beckwith dostrzeglem zaskoczenie. Widac bylo, ze chetnie przyzna sie do kazdej zbrodni, ktorej nie popelnila.
Trzecia osoba byl tu wysoki kudlaty mezczyzna o twarzy przypominajacej pysk ogara i zezowatych oczach lypiacych spod obwislych powiek. Mial bialy fartuch zarzucony niedbale na wytarte dzinsy i zbyt jaskrawa koszule. Pasek z wielka sprzaczka w ksztalcie indianskiego wodza wbijal sie w miekkie brzuszysko. Mezczyzna mial ogromne stopy, a palce nog tak dlugie, ze latwo moglby nimi chwytac rozne przedmioty. Widzialem je dokladnie, poniewaz nosil meksykanskie sandaly zwane
Mezczyzna stal w obojetnej pozie, patrzac beznamietnie zmruzonymi oczyma.
Raoul zauwazyl mnie i przerwal kazanie.