– Z twoich slow wynika, ze rodzina nie jest dla chlopca oparciem.
– Hm, jest jeszcze matka. Chyba nigdy nie spotkalam bardziej potulnej kobiety… Garland Swope jest w tej rodzinie krolem. Jednakze jego zona naprawde okazuje sporo uczuc swojemu synkowi. To dobra matka. Opiekuje sie dzieckiem, czesto je przytula i caluje, bez wahania wchodzi do modulu. Sam wiesz, ze skafander kosmiczny przeraza niektorych rodzicow. Jednak ona natychmiast sie do niego przyzwyczaila. Pielegniarki widuja ja, jak placze, gdy sadzi, ze nikt jej nie widzi, natomiast w towarzystwie meza zawsze sie uprzejmie usmiecha i przytakuje wszystkim. Biedna kobieta.
– Dlaczego twoim zdaniem chca zabrac dziecko ze szpitala? – spytalem.
– Wiem, co mysli Raoul. Obarcza wina czlonkow sekty Dotkniecie. Ma obsesje na punkcie holistow… Nie wiem jednak, skad jest tego taki pewien. Moze w rzeczywistosci to jego nalezaloby obarczyc choc czesciowo odpowiedzialnoscia za zmiane decyzji rodzicow. Nie potrafi sie z tymi ludzmi porozumiec. Nie tylko z nimi zreszta. Bywa zbyt brutalny, gdy wyjasnia zasady kuracji. Zniecheca w ten sposob wiele osob…
– Raoul twierdzi, ze lekarz chlopca cos zaniedbal.
– Augie Valcroix? Augie zyje na swoj sposob, ale to dobry czlowiek. Jeden z tych nielicznych lekarzy, ktorzy rzeczywiscie poswiecaja czas rodzinom pacjentow. Siada z nimi i bezposrednio rozmawia. Bardzo sie z Raoulem nie lubia. Ich wzajemna niechec jest calkiem zrozumiala dla kazdego, kto zna ich obu. Augie uwaza Melendeza-Lyncha za faszyste, Raoul zas wyzywa Augiego od wywrotowcow. Niezle sie bawie, pracujac na tym oddziale.
– Powiesz mi cos wiecej o tej sekcie?
Wzruszyla ramionami.
– Coz moge dodac? Kolejna grupka zblakanych duszyczek. Niewiele o nich wiem… Tyle jest tu roznych skrajnych ugrupowan, ze trudno ja zliczyc. Dwoje przedstawicieli Dotkniecia pojawilo sie u nas pare dni temu. Facet wygladal na nauczyciela: slabeusz, okularki, kozia brodka, brazowe trampki. Jego towarzyszka byla znacznie starsza, pewnie pod piecdziesiatke. Chyba kiedys byla przystojna, ale niewiele juz pozostalo z jej urody. Oboje mieli… szkliste spojrzenie. Spojrzenie, ktore mowi: „Znam sekrety wszechswiata, ale wam ich nie zdradze”. Jak ludzie w transie… Jak przedstawiciele Kosciola Zjednoczenia Moona, scjentolodzy, krisznowcy, jak czlonkowie wiekszosci sekt… Wlasnie tak patrzyli.
– Nie sadzisz, ze to oni przekonali Swope’ow, by nie leczyli chlopca?
– Moze w jakims stopniu. Nie obarczalabym ich jednakze calkowita wina. Raoul szuka po prostu kozla ofiarnego i latwych odpowiedzi. To jego styl. Wiekszosc lekarzy postepuje w ten sposob. Chce jak najszybciej rozwiazac skomplikowane problemy.
Odwrocila wzrok i skrzyzowala rece na piersi.
– Naprawde meczy mnie ta sytuacja – powiedziala cicho.
Skierowalem rozmowe z powrotem na Swope’ow.
– Raoul zastanawial sie, czy rodzice, ze wzgledu na swoj wiek… maja wyrzuty sumienia. Moze chlopiec byl dzieckiem niechcianym?
– Nie zblizylam sie do tych ludzi wystarczajaco, by wysnuwac takie wnioski. Ojciec chlopca usmiechal sie, zwracal sie do mnie per „moja droga”, ale nigdy nie pozwolil mi zostac sam na sam ze swoja zona. Nie udalo mi sie z nia dluzej porozmawiac. Wszyscy czlonkowie tej rodziny sa dziwnie skryci. Moze maja sekrety, ktorych ujawnienia sobie nie zycza.
Pomyslalem, ze nie jest to wykluczone. Rownie dobrze jednak moglo ich po prostu przerazac nowe nieznane srodowisko, pobyt z dala od domu, powazny stan ich dziecka.
Moze nie chcieli okazywac uczuc przed obcymi. Moze nie przepadaja za pracownikami opieki spolecznej. Moze sa z natury skryci. Zbyt wiele tych mozliwosci…
– Co z Woodym?
– Bystry malec. Trafil tu jednak w ciezkim stanie, wiec trudno mi dokladnie okreslic jego charakter. Wydaje sie grzeczny, mily… a jak wiesz, ludzie cierpiacy nie zawsze sa uprzejmi. – Wyjela chusteczke higieniczna i wydmuchala nos. – Nie znosze tutejszego powietrza. Woody jest sympatycznym chlopcem, ktory potulnie na wszystko sie zgadza. Chce byc lubiany. Troche bierny. Plakal podczas punkcji, bo go to bolalo, ale zazwyczaj jest spokojny i nie sprawia wiekszych problemow – zamilkla na moment, powstrzymujac lzy. – Przerwanie tej kuracji bedzie potworna zbrodnia. Nie lubie Melendeza-Lyncha, niech go szlag, ale tym razem ma racje! Jesli rodzice zabiora chlopca do domu, zabija go. Mysl, ze pewnie cos zepsulismy, doprowadza mnie do szalu.
Uderzyla piescia w biurko, potem wyprostowala sie i zaczela chodzic po pokoju. Zauwazylem, ze drzy jej dolna warga.
Wstalem, podszedlem do Beverly i otoczylem ja ramionami. Wtulila twarz w kolnierz mojej marynarki.
– Czuje sie jak idiotka!
– Nie jestes idiotka. – Uscisnalem ja mocniej. – Nic nie zawinilas.
Odsunela sie ode mnie i wytarla oczy. Kiedy uznalem, ze sie opanowala, powiedzialem:
– Chcialbym teraz poznac Woody’ego.
Skinela glowa i zaprowadzila mnie na pododdzial modulow sterylnych.
Cztery moduly staly obok siebie niczym przedzialy kolejowe. Oddzielaly je ruchome scianki, ktore mozna bylo rozsuwac i zasuwac za pomoca przyciskow znajdujacych sie w kazdym pomieszczeniu. Sciany modulow wykonano z przezroczystego plastiku, totez kazdy przypominal kostke lodu o boku wielkosci trzy na trzy metry.
W trzech z tych kostek przebywaly dzieci, czwarta wypelnialo dodatkowe wyposazenie: zabawki, lozeczka, torby z ubraniami. Na wewnetrznej stronie kazdej ruchomej scianki znajdowala sie perforowana szara plyta – filtr, przez ktory glosno przeplywalo powietrze. Drzwi modulow podzielono na dwie czesci: dolna byla metalowa, zamknieta, gorna – plastikowa, uchylona. Mikroby nie mialy tu dostepu dzieki bardzo szybkiej wymianie powietrza. Po obu stronach modulow biegly rownolegle korytarze; tylne przeznaczone byly dla odwiedzajacych, przednie zas dla personelu medycznego.
Pol metra przed wejsciem do kazdego modulu znajdowala sie strefa ochronna, odgrodzona od reszty pomieszczenia czerwona tasma na winylowej podlodze. Stanalem tuz przed tasma przy wejsciu do modulu numer 2 i przez chwile patrzylem na Woody’ego Swope’a.
Lezal na lozku, plecami do nas, przykryty kolderka. Na frontowej scianie modulu dostrzeglem zamocowane w otworach dlugie plastikowe rekawice, ktore umozliwialy wlozenie dloni do wolnego od zarazkow srodowiska. Beverly wsunela w nie rece i lagodnie pogladzila chlopca po glowie.
– Dzien dobry, kochanie.
Powoli, jakby z wysilkiem, dziecko odwrocilo sie i popatrzylo na nas.
– Czesc.
Na tydzien przed odlotem Robin do Japonii poszlismy we dwoje na wystawe fotografii Romana Vishniaca. Zdjecia stanowily kronike zydowskich gett Europy Wschodniej tuz przed holocaustem. Bylo tam wiele portretow dzieci. Obiektyw fotografa uchwycil niewinne, niczego nieswiadome twarzyczki; widzial na nich paniczny strach. Zdjecia bardzo nas poruszyly, do tego stopnia, ze kiedy pozniej rozmawialismy o nich, lzy naplywaly nam do oczu.
Teraz wpatrywalem sie w oczy chlopca zamknietego w plastikowym pomieszczeniu i czulem to samo.
Buzie mial mala, szczuplutka. Skora napinala sie na delikatnych kosciach i wydawala sie w swietle modulu przezroczyscie blada. Oczy, podobnie jak siostra, mial czarne i szkliste od goraczki, geste, krecone wlosy byly w kolorze miedzi. Jesli chlopiec zostanie poddany chemioterapii, straci te kedziory. Na szczescie utrata wlosow w trakcie kuracji jest przejsciowa.
Beyerly przestala glaskac dziecko po glowce i wyjela rece z modulu. Woody chwycil rekawice i sie usmiechnal.
– Jak sie dzis czujesz, maly?
– Dobrze – odparl slabiutkim glosikiem, ledwie slyszalnym przez plastik.
– Woody, to doktor Delaware.
Chlopiec wzdrygnal sie i instynktownie przesunal na lozku.
– Doktor Delaware nie daje zastrzykow, tylko rozmawia z dziecmi, tak jak ja.
Chlopiec nadal patrzyl na mnie z obawa.
– Witaj, Woody – powiedzialem. – Moge ci uscisnac dlon na powitanie?
– Dobrze.
Wlozylem reke w rekawiczke, tak jak zrobila to wczesniej Beverly. Rekawica okazala sie goraca i sucha, poniewaz posypywano ja talkiem. Poszukalem dloni chlopca. Przytrzymalem ja przez chwile, po czym puscilem.
– Widze, ze masz u siebie gry. Ktora najbardziej lubisz?
– Warcaby.
– Ja rowniez. Duzo grasz?
– Troche.
– Pewnie jestes bardzo bystry, skoro umiesz grac w warcaby.
– Dosyc. – Na jego twarzy pojawil sie slaby usmiech.
– Zaloze sie, ze czesto wygrywasz.
Usmiech malca sie rozszerzyl. Zeby Woody’ego byly rowne i biale, lecz otaczajace je dziasla – opuchniete i zaczerwienione.
– I zapewne lubisz wygrywac.
– Z mama zawsze wygrywam.
– A z tata?
Zmieszany, zmarszczyl brwi.
– On nie gra w warcaby.
– Rozumiem. Ale gdyby gral, pewnie tez bys z nim wygrywal?
Zastanawial sie przez minute.
– Pewnie tak. On nie bardzo interesuje sie grami.
– Grasz jeszcze z kims innym? Poza mama?
– Gralem z Jaredem… Ale sie wyprowadzil.
– Z kims jeszcze?
– Z Michaelem i Kevinem.
– To koledzy ze szkoly?
– Tak. Skonczylem przedszkole. W nastepnym roku ide do podstawowki.
Byl ozywiony i szybko reagowal, ale wydawal sie bardzo oslabiony. Mowienie go meczylo, piers az falowala mu z wysilku.
– Moze zagram z toba w warcaby?
– Dobra.
– Moge grac dzieki rekawiczkom, stojac tutaj, albo wloze kombinezon i wejde do twojego pokoiku. Co wolisz?
– Nie wiem.