– Zniknal.
Wskazal na plastikowe pomieszczenie, gdzie niecale dwadziescia cztery godziny temu gralem w warcaby z chorym dzieckiem. Teraz lozko bylo puste.
– Sprzatneli go sprzed nosa tym tak zwanym profesjonalistom! – Pogardliwie machnal reka.
– Moze porozmawiamy o tym gdzie indziej – zaproponowalem.
Czarny nastolatek w sasiednim module spogladal przez przezroczysta sciane z zaciekawieniem i niepokojem.
Raoul zignorowal moja sugestie.
– Odwazyli sie na to, wyobrazasz sobie?! Szarlatani! Przebrali sie za technikow od rentgena i go porwali. Oczywiscie, gdyby niektorzy z tu obecnych potrafili czytac karte pacjenta i grafik zabiegow, zauwazyliby, ze nikt nie zlecal wykonania zdjec rentgenowskich, a wowczas mogliby zapobiec tej straszliwej zbrodni!
Kierowal teraz swoje slowa do korpulentnej pielegniarki, ktora wyraznie byla bliska lez. Wysoki mezczyzna otrzasnal sie z otepienia i sprobowal ja wybawic z opresji.
– Nie mozesz oczekiwac od pielegniarek, ze beda sie zachowywaly jak policjanci – powiedzial z ledwie wyczuwalnym francuskim akcentem.
Raoul natarl na niego.
– Hola, moj panie! Zachowaj dla siebie te swoje cholerne uwagi! Gdybys mial troche wiecej pojecia o medycynie, uniknelibysmy tego wszystkiego! „Jak policjanci”, tez cos. Jesli to slowo oznacza czujnosc, troske, zapewnienie bezpieczenstwa i ochrone pacjenta przed porwaniem, niech pielegniarki stana sie policjantami! Niech mysla jak gliniarze, ot co! Nie jestes w indianskim rezerwacie, Valcroix! Masz do czynienia z chorobami zagrazajacymi zyciu i z poczynaniami, ktore utrudniaja nam ich leczenie. Tu trzeba uzywac mozgu otrzymanego od Boga, wyciagac wnioski, dedukowac i podejmowac decyzje! Na moim oddziale ludzie musza ze soba wspolpracowac. Tu trzeba miec oczy i uszy otwarte, to nie dworzec autobusowy, gdzie kazdy moze sobie wchodzic i wychodzic kiedy chce!
Kanadyjczyk zareagowal szerokim usmiechem, po czym ponownie zapadl w trans.
Raoul obrzucil go piorunujacym spojrzeniem. Chyba byl gotow rzucic sie na niego z piesciami. Szczuply Murzynek obserwowal te scene ze swojego plastikowego pokoiku szeroko otwartymi z przerazenia oczyma. Matka, ktora odwiedzala dziecko w trzecim module, patrzyla na nich przez chwile, a potem zaciagnela zaslone.
Wzialem Melendeza-Lyncha pod ramie i zaprowadzilem do dyzurki pielegniarek. Filipinka akurat wpisywala dane do kart pacjentow. Gdy nas zobaczyla, chwycila papiery i pospiesznie wyszla.
Raoul wzial z biurka olowek i zlamal go w palcach, po czym rzucil kawalki na podloge i kopnal je w kat pokoju.
– Co za dran! Jakim trzeba byc arogantem, by dyskutowac ze mna w obecnosci personelu pomocniczego. Rozwiaze kontrakt z nim i pozbede sie go raz na zawsze.
Otarl reka czolo. Przez chwile zul wasa i szczypal policzki, az jego smagla cera sie zarozowila.
– Zabrali go – powiedzial. – Tak po prostu zabrali. I juz.
– Co moge w tej sprawie zrobic?
– Wiesz, czego chce? Chcialbym dorwac tych z Dotkniecia. Udusilbym ich golymi rekami…
Podnioslem sluchawke.
– Mam zadzwonic do ochrony?
– To banda starych pijakow, ktorzy nie potrafia znalezc wlasnych latarek…
– Moze na policje? Przeciez mamy do czynienia z uprowadzeniem.
– Nie dzwon! – zawolal szybko. – Nie rusza palcem, a tylko zrobi sie cyrk dla mediow.
Odnalazl karte choroby Woody’ego i ja przejrzal.
– Radiologia… – mruknal. – Po co mialbym zlecac wykonanie zdjecia rentgenowskiego chlopcu, na ktorego kuracje rodzina nie wyrazila zgody?! To bezsensowne. Nikt tu juz nie mysli. Wszyscy pracuja jak roboty!
– Co moge w tej sprawie zrobic? – ponowilem pytanie.
– Nie mam pojecia – przyznal.
Przez chwile siedzielismy w posepnym milczeniu.
– Sa prawdopodobnie w polowie drogi do Tijuany – zauwazyl nagle. – Zmierzaja do jakiejs podejrzanej kliniki, w ktorej szarlatani udaja, ze czynia cuda. Byles kiedys w takim miejscu? Malowidla krabow na obrzydliwie brudnych ceglanych scianach. To ma byc szpital?! Tylko glupcy szukaja tam pomocy!
– Moze jeszcze nie wyjechali? Moze warto sprawdzic?
– Jak?
– Beverly ma numer telefonu do motelu, w ktorym sie zatrzymali. Dowiemy sie, czy sie wymeldowali.
– Zabawa w detektywa? Tak, hm… Czemu nie? Zawolaj zatem nasza spolecznice.
– Badz dla niej mily.
– Dobra, dobra.
Wywolalem Beverly Lucas z narady, ktora odbywala z Valcroix i Ellen Beckwith. Ta ostatnia poslala mi takie spojrzenie, jakbym byl zadzumiony.
Powiedzialem Beverly, czego od niej chcemy. Pokiwala glowa i poszla za mna.
Kiedy znalezlismy sie w biurze, starala sie nie patrzec na Raoula. W milczeniu wystukala numer, zamienila kilka zdan z recepcjonista motelu, po czym odlozyla sluchawke i powiedziala:
– Facet powiedzial, ze nie widzial ich dzisiaj, ale sie nie wymeldowali. Samochod ciagle stoi na parkingu.
– Jesli chcesz – zaoferowalem sie – pojade do tego motelu i sprobuje sie z nimi skontaktowac.
Raoul zajrzal do kalendarza.
– Mam zebranie do trzeciej. Odwolam je. Jedzmy.
– Nie musisz mi towarzyszyc, Raoul.
– Absurd! Oczywiscie, ze musze. Jestem lekarzem, a to jest sprawa medyczna…
– Tylko z nazwy. Pozwol, ze sam ja zalatwie.
Uniosl geste brwi, a w jego oczach o wygladzie ziarenek kawy pojawila sie prawdziwa furia. Zaczal cos mowic, ale mu przerwalem.
– Posluchaj. Powinnismy przynajmniej rozwazyc pewna mozliwosc… – powiedzialem spokojnie. – Moze obecna sytuacja jest wynikiem konfliktu miedzy toba i Swope’ami…
Popatrzyl na mnie, jakby chcac sie przekonac, czy dobrze uslyszal, po czym poczerwienial i uniosl rece z oburzeniem.
– Jak mozesz chocby…
– Nie twierdze, ze tak jest. Uwazam tylko, ze powinnismy brac pod uwage rowniez taka ewentualnosc. Chcemy przeciez wznowic kuracje chlopca. Jesli wezmiemy pod uwage wszystkie mozliwosci, mamy wieksze szanse na sukces.
Byl wsciekly jak cholera, ale po namysle przyznal mi racje.
– Zgoda. Mam wystarczajaco duzo spraw na glowie, jedz zatem sam.
– Chcialbym zabrac ze soba Beverly. Ze wszystkich na oddziale miala chyba najlepszy kontakt z czlonkami tej rodziny.
– Doskonale, doskonale. Wez Beverly. Wez, kogo tylko chcesz.
Poprawil krawat i wygladzil nieistniejace zagniecenia na dlugim bialym fartuchu.
– A teraz wybacz mi, przyjacielu – oswiadczyl, silac sie na serdeczny ton. – Wracam do laboratorium.
Motel Morska Bryza usytuowany byl wsrod tanich domow mieszkalnych, brzydkich sklepow i garazy samochodowych w zachodniej czesci bulwaru Pico, tuz przy granicy Los Angeles i Santa Monica. Front dwupietrowego budynku straszyl popekanym tynkiem w kolorze zoltozielonym i naderwana rozowa balustrada z kutego zelaza. Okolo trzydziestu okien wychodzilo na asfaltowy dziedziniec i basen do polowy wypelniony zielona od wodorostow woda. Jedyna oznaka jakiegokolwiek ruchu powietrza byly snujace sie nad brudnym chodnikiem opary spalin. Zatrzymalismy sie obok samochodu kempingowego z tablicami ze stanu Utah.
– Nie wyglada na pieciogwiazdkowy hotel – mruknalem, wysiadajac z seville’a. – I daleko od szpitala.
Beverly zmarszczyla brwi.
– Gdy zobaczylam adres, probowalam im to powiedziec, lecz Garlanda Swope’a nie sposob bylo przekonac. Odparl, ze chce zamieszkac blisko plazy ze wzgledu na zdrowe powietrze. Nawet palnal mi mowke o tym, ze caly szpital powinien byc tam przeniesiony, gdyz smog jest szkodliwy dla pacjentow. Mowilam ci, ze ten facet to niesamowite indywiduum.
Recepcje stanowila szklana kabina z wypaczonymi drzwiami ze sklejki. Za podniszczonym plastikowym kontuarem siedzial chudy Iranczyk w okularach. W typowym dla nalogowych palaczy opium odretwieniu pochylony byl nad kodeksem drogowym. Znajdowal sie tu tez obrotowy stojak z grzebieniami i tanimi okularami przeciwslonecznymi oraz niski stolik zarzucony turystycznymi folderami.
Iranczyk udawal, ze nas nie zauwaza. Kiedy odchrzaknalem glosno, powoli podniosl wzrok znad ksiazki.
– Tak?
– Ktory domek zajmuje rodzina Swope’ow?
Przypatrzyl sie nam badawczo i uznal chyba za niegroznych, bo odpowiedzial:
– Pietnastke.
I natychmiast powrocil do studiowania znakow drogowych.
Przed domkiem numer 15 stal zakurzony brazowy chevrolet kombi. W samochodzie dostrzeglem jedynie dwie rzeczy – sweter na przednim siedzeniu i puste tekturowe pudelko z tylu.
– To ich woz – wyjasnila Beverly. – Zwykle parkowali go nielegalnie przy frontowym wejsciu. Pewnego dnia straznik zostawil im za wycieraczka kartke z ostrzezeniem. Kiedy Emma pobiegla do niego z krzykiem, ze ma chore dziecko, dal sie przekonac.
Zastukalem do drzwi. Odpowiedzi nie bylo, wiec zalomotalem mocniej. Zadnej reakcji. Domek mial jedno brudne okno, ale widok zaslanialy ceratowe zaslonki. Zastukalem jeszcze raz i wsluchalem sie w cisze. Nic jej nie zaklocalo. Wrocilismy do recepcji.
– Przepraszam pana – odezwalem sie grzecznie. – Nie wie pan przypadkiem, czy Swope’owie sa u siebie?
Ospale pokrecil glowa.
– Mozna do nich od pana zadzwonic? – spytala go Beverly.
Iranczyk podniosl oczy znad ksiazki.
– Kim jestescie? Czego chcecie? – zapytal opryskliwym tonem.
– Jestesmy z Zachodniego Szpitala Pediatrycznego. Leczymy tam ich dziecko. Koniecznie musimy z nimi porozmawiac.
– Nic nie wiem. – Wrocil do kodeksu.
– Ma pan centralke? – nalegala Beverly.