kapeluszach a la mis Yoggie zagladali do kazdego pojazdu. Wiekszosci szybko pozwalali jechac dalej, lecz kilka poddano dokladnej kontroli. Dzialali metodycznie, z rytualna dokladnoscia, choc moim zdaniem zatamowanie fali Latynosow marzacych o dostatnim zyciu w amerykanskim raju bylo rownie prawdopodobne, jak schwytanie calego deszczu w naparstek.

Kilka kilometrow za blokada skierowalem sie na wschod autostrada stanowa, ktora biegla wsrod szpaleru fastfoodowych budek i benzynowych stacji samoobslugowych; potem zjechalem z autostrady i skrecilem w dwupasmowke.

Droga piela sie ku gorom przeslonietym mgla. Po dwudziestu minutach od skrzyzowania nigdzie w zasiegu wzroku nie dostrzegalem innych pojazdow. Minalem kamieniolom, gdzie maszyny o wygladzie modliszek drazyly ziemie, wydobywajac na powierzchnie stosy skal i blota, a potem ranczo oraz lake z pasacymi sie konmi. Dalej nic juz nie bylo.

Z zakurzonych tablic wynikalo, ze powstaja tu „luksusowe osiedla”, jednak poza jedna niedokonczona budowa – zbiorowiskiem pozbawionych dachow malych domow wcisnietych w prazony sloncem wawoz – okolica byla kompletnym pustkowiem.

Im wyzej wjezdzalem, tym bujniejsza roslinnosc dostrzegalem wokol siebie. Wjazd do La Visty poprzedzaly hektary ocienionych eukaliptusami cytrusowych gajow i dwa kilometry gaju awokadowego. Miasteczko lezalo w dolinie u stop gor, otoczone lasem. Latwo mozna je bylo przeoczyc.

Glowna ulice stanowila Orange Avenue, ktorej spora czesc zmieniono w pokryty zwirem plac zastawiony mlockarniami, kombajnami, traktorami i innymi maszynami rolniczymi. Z boku znajdowal sie dlugi, niski, oszklony ginach; zniszczony drewniany szyld nad jego wejsciem oznajmial: „Sprzedaz, wynajem i naprawa wyposazenia farm oraz narzedzi recznych z napedem mechanicznym”.

Uliczki osady byly spokojne, poprzecinane ukosnymi liniami parkingowymi. Kilka miejsc zajmowaly polciezarowki i wysluzone sedany. Limit predkosci wynosil tu dwadziescia piec kilometrow na godzine, wiec zwolnilem. Przejechalem obok pasmanterii, supermarketu, gabinetu kregarza leczacego za osiem dolarow „bez wczesniejszych zapisow”, fryzjera oraz pozbawionej okien tawerny o nazwie U Erny.

Ratusz – dwupietrowy czworobok z rozowej cegly – stal posrodku miasteczka. Betonowy pasaz biegnacy wsrod wysokich palm daktylowych posadzonych na ladnie utrzymanym trawniku konczyl sie przy otwartych podwojnych mosieznych drzwiach. Przed wejsciem na splowialych od slonca mosieznych masztach powiewaly flagi Stanow Zjednoczonych i Kalifornii.

Zaparkowalem seville’a przed budynkiem, wysiadlem i w suchym upalnym powietrzu ruszylem do drzwi. Obok wejscia na wysokosci oczu dostrzeglem plyte z 1947 roku, poswiecona poleglym w II wojnie swiatowej mieszkancom La Visty. Wszedlem do holu, w ktorym stalo jedynie kilka debowych law z listewkowymi siedzeniami. Rozejrzalem sie za recepcjonistka. Ani zywej duszy. W tej samej chwili uslyszalem odglosy pisania na maszynie i skierowalem sie ku nim. W pustym korytarzu dzwieki moich krokow odbijaly sie echem.

W dusznym pokoju wypelnionym debowymi szafkami na akta sekretarka pisala na maszynie marki Royal. Zarowno ona sama, jak i maszyna byly dosc wiekowe. Na jednej z szafek szumial wentylator, ktory rozwiewal wlosy kobiety.

Odchrzaknalem. Spojrzala na mnie zaskoczona, potem usmiechnela sie, a ja spytalem, gdzie moge znalezc biuro szeryfa. Skierowala mnie do tylnej klatki schodowej prowadzacej na pietro.

Na szczycie schodow znajdowala sie sala rozpraw, ktora wygladala na nieuzywana od niepamietnych czasow. Na zoltozielonym tynku wymalowano polyskujaca czarna farba slowo „Szeryf”. Pod nim zauwazylem strzalke w prawo.

Siedzibe stroza prawa w La Viscie stanowil niewielki ciemny pokoj z dwoma drewnianymi biurkami, automatyczna centralka telefoniczna i milczacym teleksem. Na jednej ze scian wisiala mapa hrabstwa. Wnetrze uzupelnialy listy poszukiwanych i dobrze zaopatrzona szafka z bronia. Na srodku tylnej sciany znajdowaly sie zaryglowane metalowe drzwi z okratowanym okienkiem.

Siedzacy przy jednym z biurek mezczyzna w bezowym mundurze wygladal zbyt mlodo na szeryfa (mial niemowleco rozowe policzki i szczere orzechowe oczy pod brazowa grzywka), lecz byl jedyna osoba w pokoju. Przyjrzalem sie plakietce przypietej do kieszonki na piersi. „Zastepca szeryfa, W. Bragdon”. Policjant czytal dziennik dla farmerow, a kiedy wszedlem, podniosl wzrok i spojrzal na mnie w sposob typowy dla policjanta: bacznie, podejrzliwie.

– Jestem doktor Delaware, przyjechalem odebrac aresztowanego Melendeza-Lyncha.

W. Bragdon wstal, przypial kabure i zniknal za metalowymi drzwiami. Wrocil z mezczyzna po piecdziesiatce, ktory przypominal postac z plocien Frederica Remingtona.

Byl niski i krzywonogi, ale mocno zbudowany. W oczy rzucaly sie jego szerokie ramiona i nieco rozkolysany chod. Nosil zaprasowane w ostry kant spodnie uszyte z identycznego materialu co mundur zastepcy oraz zielona koszule w kratke, zapinana na perlowe guziki. Wielki stetson z szerokim rondem tkwil na szczycie wrzecionowatej glowy. Sadzac po wyszczuplajacym kroju koszuli i spodni, szeryf byl prawdopodobnie czlowiekiem proznym.

Wlosy pod kapeluszem mial ciemnobrazowe i przyciete tuz przy skroniach. Pod wydatnym zakrzywionym niczym dziob nosem mial gesty, siwy, zakrecony was.

Moja uwage przyciagnely rece mezczyzny – niezwykle grube i wielkie. Jedna spoczywala na kolbie kolta kaliber 45, rewolweru o dlugiej lufie, ktory tkwil w recznie wykonanej kaburze, druga wyciagnal w moja strone. Uscisnelismy sobie dlonie.

– Witam, doktorze – odezwal sie glebokim aksamitnym glosem. – Jestem szeryf Raymond Houten. – Jego uscisk byl zdecydowany, lecz nie przesadnie mocny. Nie szukal sztucznego potwierdzenia wlasnej sily, z ktorej swietnie zdawal sobie sprawe. – Prosze wejsc dalej.

Za drzwiami z krata znajdowal sie trzymetrowej dlugosci korytarz. Po lewej byly kolejne zaryglowane metalowe drzwi, po prawej biuro szeryfa – o wysokim suficie, oswietlone sloncem i intensywnie cuchnace tytoniem.

Houten usiadl za wiekowym biurkiem i wskazal mi fotel z podniszczonej skory. Zdjawszy kapelusz, rzucil go na stojak stylizowany na losie rogi.

Wyciagnal paczke chesterfieldow, zaproponowal mi papierosa, a kiedy odmowilem, zapalil, odchylil sie w tyl i wyjrzal przez wielkie okno wykuszowe, ktore wychodzilo na Orange Avenue. Jego oczy przez chwile sledzily przejazd duzej ciezarowki z ladunkiem plodow rolnych. Zanim sie odezwal, poczekal, az huczacy pojazd zniknie z pola widzenia.

– Jest pan psychiatra?

– Psychologiem.

Trzymal papierosa miedzy kciukiem i palcem wskazujacym. Zaciagnal sie.

– I przyjechal pan do nas raczej jako przyjaciel doktora Lyncha, nie zas z racji swojego zawodu?

Z jego tonu wywnioskowalem, ze bardziej stosowna bylaby ta druga mozliwosc.

– Zgadza sie.

– Zaraz pana do niego zaprowadze. Chce jednak najpierw pana przygotowac. Doktor wyglada tak, jakby przejechal po nim kombajn. Chce podkreslic, ze to nie nasza wina. Obchodzilismy sie z nim jak z jajkiem.

– Rozumiem. Detektyw Sturgis uprzedzil mnie, ze doktor Melendez-Lynch wszczal bojke z czlonkami sekty Dotkniecie, ktorzy w obronie wlasnej troche go poturbowali.

Szeryf skrzywil sie w usmiechu.

– Mozna tak to ujac. Z tego, co slyszalem, doktor Lynch jest slawnym czlowiekiem – zauwazyl sceptycznie.

– Tak, jest ekspertem o miedzynarodowej slawie w sprawach dzieciecych nowotworow.

Houten rzucil kolejne spojrzenie za okno. Na scianie za biurkiem zauwazylem wiszacy dyplom. Na jednym ze stanowych college’ow szeryf uzyskal licencjat z kryminologii.

– Rak. – Wymowil to slowo bardzo cicho. – Moja zona miala raka. Dziesiec lat temu. Zzeral ja niczym dzikie zwierze, a potem zabil. Lekarze nic nam nie powiedzieli. Do konca ukrywali sie za swoim zargonem.

Jego usmiech mnie przerazil.

– A jednak – ciagnal – nie przypominam sobie wsrod nich nikogo takiego jak doktor Lynch.

– Jest jedyny w swoim rodzaju, szeryfie.

– Chyba ma zbyt wielki temperament. Skad pochodzi, z Gwatemali?

– Z Kuby.

– Wszystko jedno. Latynoski temperament!

– Niech mi pan wierzy, ze takie zachowanie jest dla niego zupelnie nietypowe. Z tego, co wiem, nigdy nie mial klopotow z prawem.

– Zgadza sie, doktorze. Przejrzelismy jego akta w komputerze. Oto jeden z powodow, dla ktorych chce go potraktowac lagodnie. Zaplaci grzywne i go wypuszcze. Jestem wyrozumialy, choc moglbym go przez jakis czas przetrzymac. Sporo na niego mam: wkroczenie na teren prywatny, napasc, zniszczenie mienia, stawianie oporu policji. Nawet nie wspomne o uszkodzeniu bramy, w ktora wjechal samochodem. Jednakze sad okregowy nie dziala az do zimy, wiec musielibysmy odstawic gagatka do San Diego. To zbyt skomplikowane.

– Doceniam panska wyrozumialosc i jestem gotow wypisac czek za wyrzadzone szkody.

Pokiwal glowa, wyjal papierosa i podszedl do telefonu.

– Walt, wypisz grzywne dla doktora Lyncha. Dolacz kwote za uszkodzenie bramy… Nie ma potrzeby, doktor Delaware przyjdzie i zaplaci. – Rzucil okiem w moim kierunku. – Przyjmij czek, facet wyglada na uczciwego. Wyjdzie niezla sumka – oswiadczyl, gdy odwiesil sluchawke. – Panski przyjaciel narobil nam sporo klopotow.

– Prawdopodobnie byl w szoku, kiedy dowiedzial sie o morderstwie Swope’ow.

– Wszyscy bylismy w szoku, doktorze. W tym miasteczku mieszka tysiac dziewiecset siedem osob, nie liczac imigrantow. Wszyscy sie znaja. Wczoraj na znak zaloby opuscilismy flage do polowy masztu. Choroba malego Woody’ego byla prawdziwym ciosem dla nas wszystkich. A teraz cos takiego…

Slonce przesunelo sie i zalalo swoim blaskiem biuro. Houten spogladal przez zmruzone oczy. Pod krzaczastymi brwiami pozostaly jedynie szparki.

– Doktor Lynch najwyrazniej wbil sobie do glowy, ze dzieci przebywaja tutaj, w Ustroniu – powiedzial to takim tonem, jakby mnie sprawdzal. Nie dalem sie sprowokowac.

– A pan uwaza, ze to wykluczone – odparowalem.

– Oczywiscie, ze tak! Ludzie z Dotkniecia sa… no, sa jacys dziwni, ale to nie przestepcy. Kiedy nasi mieszkancy dowiedzieli sie, kto kupil stary klasztor, zrobila sie niezla wrzawa. – Usmiechnal sie sennie. – Farmerzy bywaja konserwatywni, wiec musialem ich troche doksztalcic. Tego dnia, gdy sekta przybyla do miasta, nasi ludzie po prostu stali, gapili sie i wskazywali ich palcami. Jakby przyjechal cyrk. Od razu poszedlem porozmawiac z panem Matthiasem. Poprosilem go o wyrozumialosc i polecilem, zeby popieral lokalne biznesy i od czasu do czasu dal jakis datek na kosciol.

Ta strategia skojarzyla mi sie z opisana przez Setha Fiacre’a.

– Sa tutaj juz trzy lata i nigdy nie bylo zadnych problemow. Ludzie przyzwyczaili sie do nich. Wpadam czasami do klasztoru, aby nasi mieszkancy wiedzieli, ze za jego brama nie sa odprawiane zadne czary. Przybysze pozostali rownie dziwni jak pierwszego dnia, ale to wszystko. Dziwacy, lecz z pewnoscia nie kryminalisci. Gdyby doszlo do przestepstwa, wiedzialbym o tym.

– Nie ma najmniejszej nadziei, ze Woody i Nona moga gdzies tutaj przebywac?

Zapalil kolejnego papierosa i zmierzyl mnie chlodnym spojrzeniem.

– Te dzieci dorastaly tutaj. Bawily sie na naszych lakach, biegaly po blotnistych drogach i nigdy nic sie im nie stalo.

A wystarczyla jedna wycieczka do duzego miasta i sytuacja diametralnie sie zmienila. Male miasteczko jest jak rodzina, doktorze. Nie mordujemy sie nawzajem ani nie porywamy sobie dzieci.

Doswiadczenie i studia powinny byly go nauczyc, ze rodzina jest kotlem, w ktorym kipi przemoc. Tak pomyslalem, ale sie nie odezwalem.

– Chce panu powiedziec jeszcze jedna rzecz. Prosze mnie dokladnie wysluchac i przekazac moje slowa doktorowi Lynchowi. – Wstal i stanal przed oknem. – Oto wielki ekran, na ktorym wyswietla sie program pod tytulem La Vista. Czasem mam do czynienia z mydlana opera, w inne dni z komedia. Raz na jakis czas jest to przygodowy film akcji. Niezaleznie od rodzaju zdarzen, obserwuje je z uwaga. Kazdego dnia.

– Rozumiem.

– Bylem przekonany, ze mnie pan zrozumie, doktorze. Wzial kapelusz z wieszaka i wlozyl go.

– Zobaczmy, co slychac u eksperta o miedzynarodowej slawie.

Вы читаете Test krwi
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату