oprawek, a etui na nie tkwilo w kieszonce na piersi.
Pomyslalem, ze chyba nigdy sie nie poci. Wstalem. Omiotl mnie taksujacym spojrzeniem, ale uczynil to niezwykle taktownie.
– Ezro – odezwal sie Houten – oto doktor Delaware, psycholog z Los Angeles. Przejechal taki szmat drogi, zeby zabrac od nas tego typka, o ktorym ci opowiadalem. Doktorze, to jest Ezra Maimon, najlepszy prawnik w miescie.
Ezra rozesmial sie cicho.
– Hm… Szeryf posluzyl sie swego rodzaju hiperbola – oswiadczyl i wyciagnal szczupla twarda dlon. – Jestem jedynym prawnikiem w La Viscie i zazwyczaj mam pod swoja piecza wylacznie drzewa.
– Ezra posiada jedyny w swoim rodzaju sad owocowy tuz za miastem – wyjasnil Houten. – Twierdzi, ze przeszedl juz na emeryture, ale od czasu do czasu udaje nam sie go namowic, by zajal sie prawem.
– Sprawy spadkowe i ustalanie prawa wlasnosci to nic trudnego – zauwazyl Maimon. – Jesli jednak trzeba bedzie bronic przestepcy, musicie zatrudnic fachowca.
– Jasne. – Szeryf podkrecil wasa. – Ale to nie jest sprawa kryminalna. Przynajmniej do tej pory. Po prostu mamy maly problem… Mowilem ci przez telefon.
Maimon skinal glowa.
– Podaj mi kilka szczegolow – powiedzial.
Sluchal w milczeniu i beznamietnie. Jedynie raz czy dwa odwrocil sie do mnie i usmiechnal. Kiedy Houten skonczyl, prawnik zapatrzyl sie w sufit, jakby dokonywal w myslach jakichs obliczen. A potem oznajmil:
– Chcialbym sie teraz spotkac z moim klientem.
Spedzil w celi pol godziny. Probowalem zabic czas, czytajac magazyn dla patrolujacych autostrady policjantow, szybko jednak odkrylem, ze pisemko specjalizuje sie w fotoreportazach z miejsc smiertelnych wypadkow drogowych.
Zdjeciom doszczetnie rozbitych wrakow towarzyszyly szczegolowe opisy obrazen ofiar. Okropnosc. Nie potrafilem sobie wyobrazic, co atrakcyjnego mogly znalezc w tych zdjeciach osoby bedace bardzo czesto (z racji codziennych obowiazkow zawodowych) naocznymi swiadkami takiej masakry. Moze magazyn uczyl dystansu do rzeczywistosci. Odlozylem pismo i obserwowalem W. Bragdona, ktory czytal o uprawie roslin, jednoczesnie dlubiac przy paznokciach. W koncu rozlegl sie brzeczyk.
– Idz go wyciagnac, Walt – polecil Houten.
Bragdon mruknal „tak jest, szefie”, wyszedl i wrocil z Maimonem.
– Sadze – stwierdzil prawnik – ze chyba udalo nam sie osiagnac kompromis.
– Stresc mi wasza rozmowe, Ezro.
W trojke usiedlismy wokol jednego z biurek.
– Doktor Melendez-Lynch jest bardzo inteligentnym czlowiekiem – zaczal Maimon. – Moze troche za bardzo upartym, lecz… wedlug mojej opinii, bynajmniej nie zlosliwym.
– Mnie sie ten facet wydaje rownie upierdliwy, jak gwozdz w bucie.
– Jest tylko nieco nadgorliwy w spelnianiu swoich lekarskich obowiazkow. Jednakze, jak wszyscy wiemy, Woody Swope jest smiertelnie chory. Doktor Melendez-Lynch uwaza, ze jego kuracja moze wyleczyc dziecko, malo tego… sadzi, ze probuje ocalic chlopcu zycie.
Maimon mowil cicho stanowczym tonem. Mogl wziac strone Houtena, ale wolal zachowac sie jak prawdziwy adwokat. Naprawde bylem pod wrazeniem.
Twarz szeryfa pociemniala z gniewu.
– Tego dziecka tutaj nie ma. Wiesz o tym rownie dobrze, jak ja.
– Moj klient nie uwierzy, dopoki sie osobiscie nie przekona.
– Nie ma mowy, aby sie zblizyl do Ustronia!
– Zgadzam sie z toba. Lepiej nie kusic losu. Na szczescie doktor Melendez-Lynch zgodzil sie, zeby przeszukania siedziby Dotkniecia dokonal doktor Delaware. Obiecal zaplacic grzywne i wyjechac bez dalszych awantur.
Rozwiazanie wydawalo sie niezwykle proste, a jednak ani szeryfowi, ani mnie nie przyszlo ono od glowy. Nic dziwnego. Houtenowi wcale nie zalezalo na poprawie sytuacji, po prostu chcial sie pozbyc niewygodnego aresztanta. Ja zas w wyniku takiego zachowania sie Raoula przestalem myslec logicznie.
Szeryf przemyslal slowa adwokata.
– Nie moge zmusic Matthiasa do otwarcia bram jego posesji.
– Oczywiscie, ze nie. Ma prawo odmowic. A zatem… Jesli sie nie zgodzi na nasza wizyte, zastanowimy sie ponownie nad ta sprawa.
Coz za logika. Bylem pelen podziwu dla tego czlowieka. Houten zwrocil sie do mnie.
– No wiec jak? Zrobi pan to?
– Jasne. Zrobie wszystko, co moze pomoc w tej sytuacji.
Szeryf wszedl do swojego biura i wrocil z informacja, ze Matthias wyrazil zgode na nasza wizyte. Maimon odbyl kolejna rozmowe z Raoulem, a kiedy dal znac, ze skonczyl, Bragdon go wypuscil. Na pozegnanie prawnik powiedzial szeryfowi, zeby zadzwonil do niego, jesli jeszcze bedzie potrzebny. Houten nalozyl kapelusz i roztargnionym gestem dotknal kabury kolta. Zeszlismy po schodach i opuscilismy budynek, udajac sie w kierunku bialego chevroleta el camino z gwiazda szeryfa na drzwiach. Houten zapalil silnik, ktory ryknal niczym wyscigowka. Musial byc podrasowany. Przed ratuszem szeryf skrecil w prawo.
Pol kilometra za miastem droga sie rozgaleziala. Houten znowu skierowal sie na prawo. Jechal szybko i gladko, dodajac gazu na zakretach. Droga stopniowo sie zwezala, widocznosc byla coraz gorsza z powodu rzucajacych cien przydroznych drzew iglastych. Opony wznosily tumany kurzu. Nagle na naszej sciezce pojawil sie wielki krolik. Zamarl na sekunde, a potem w ostatniej chwili zdolal umknac na bok.
Szeryf, nie zwalniajac, wyciagnal chesterfielda i go zapalil. Przejechal jeszcze trzy kilometry, zaciagajac sie dymem i oceniajac okolice bystrym policyjnym spojrzeniem. Na szczycie wzgorza nagle skrecil, przejechal trzydziesci metrow i zatrzymal sie przed pomalowana na czarno lukowata zelazna brama.
Wjazd do Ustronia nie byl oznakowany. Po obu stronach bramy rosly cierniste kopce kaktusow. Pnacze jaskraworozowej bugenwilli oplatalo jeden slupek z niewypalonej cegly, natomiast wokol drugiego rosl wysoki krzew rozany usiany szkarlatnym kwieciem. Houten wylaczyl silnik i zapadla grobowa cisza. Wszedzie wokol rozciagal sie ciemny las.
Szeryf zgasil papierosa, wysiadl z pikapa i podszedl do wejscia. Na srodku zelaznej bramy wisiala wielka klodka, a kiedy Houten pchnal jedno ze skrzydel, klodka zakolysala sie i otworzyla.
– Lubia cisze – wyjasnil. – Do klasztoru pojdziemy na piechote.
Po bokach sciezki znajdowaly sie gladkie brazowe kamienie i skrupulatnie przyciete krzewy. Sciezka piela sie dosc ostro. Szlismy raznym krokiem, tempo narzucal moj towarzysz. Raczej maszerowal, niz szedl. W wojskowym stylu machal rekoma. Zaniepokojone kalifornijskie sojki wydawaly skrzekliwe glosy. Wielkie wlochate trzmiele bzyczaly nad platkami polnych kwiatow. Powietrze pachnialo swieza trawa.
Slonce bezlitosnie prazylo na sciezce. Gardlo mialem wyschniete i pot splywal mi po plecach. Na szeryfie upal nie robil zadnego wrazenia. Po dziesieciominutowym spacerze znalezlismy sie na koncu stromej drogi.
– Jestesmy – oswiadczyl Houten.
Zatrzymal sie, wyciagnal kolejnego papierosa i zapalil go pod oslona zlozonych w miseczke dloni. Otarlem czolo i spojrzalem na lezaca ponizej doline.
Byl to wspanialy widok.
Ustronie – siedziba sekty – ciagle wygladalo jak klasztor dzieki kosciolowi i wysokim murom. Za murami znajdowalo sie wiele mniejszych budynkow, ktore tworzyly labirynt dziedzincow. Na szczycie wiezy koscielnej zauwazylem wielki drewniany krucyfiks z miedzianym ornamentem; na tle lazurowego nieba plonal niczym zagiew. Przed frontowymi witrazami znajdowaly sie drewniane balkony. Dachy i szczyty murow pokrywala czerwona dachowka. Tynk murow mial odcien swiezej wanilii, ktory w miejscach oswietlonych przez slonce przybieral barwe golebiej bieli. Ktos bardzo sie zatroszczyl o konserwacje wymyslnej sztukaterii na scianach.
Bystry strumyk okrazal ogrodzony teren niczym fosa. Ponad nim wznosil sie lukowaty wiadukt, ktory przechodzil w sciezke z czerwonej cegly. Przy sciezce stala kamienna altanka opleciona winorosla. Ciezkie rubinowe kiscie winogron pieknie polyskiwaly wsrod zielonych lisci.
Przed budynkami rozciagal sie trawnik ocieniony przez stare deby karlowate. Powykrzywiane drzewa wygladaly jak czarownice tanczace wokol ogromnej kamiennej urny z fontanna posrodku. Dalej ciagnely sie pola uprawne. Rozpoznalem kukurydze, ogorki, gaje cytrusowe i oliwne, pastwiska i winnice, lecz gatunkow roslin uprawnych z pewnoscia bylo znacznie wiecej. Na polach pracowala grupa bialo ubranych ludzi. W oddali – niczym osy – brzeczaly maszyny rolnicze.
– Sielski obrazek – powiedzial Houten, podejmujac wedrowke.
– Piekny. Zupelnie z innej epoki.
Pokiwal glowa.
– W dziecinstwie czesto wspinalem sie na okoliczne wzgorza i podgladalem mnichow. Niezaleznie od pogody nosili ciezkie brazowe habity. Nigdy nie rozmawiali z miastowymi i w ogole nie chcieli miec z nimi do czynienia. Bramy klasztoru zawsze pozostawaly zamkniete.
– Pewnie dobrze sie tu zylo.
– Niby dlaczego?
Wzruszylem ramionami.
– Rozlegle tereny, swoboda.
– Swoboda? – Na jego twarzy pojawil sie pelen goryczy usmiech. – Uprawa roli to niewolnicza praca.
Zacisnal szczeki i z nagla zloscia kopnal przydrozny kamien. Uznalem, ze chyba trafilem w czuly punkt, wiec szybko zmienilem temat.
– Kiedy mnisi sie wyprowadzili?
Zanim odpowiedzial, zaciagnal sie papierosem.
– Siedem lat temu. Ziemia zmarniala, zamienila sie w ugor. Rosly tu tylko jezyny i dzikie krzewy. Kilka korporacji rozwazalo zakupienie tego terenu, na przyklad z przeznaczeniem na uzdrowisko dla kierownictwa, jednak wszystkie wycofaly sie, tlumaczac, ze budynki nie sa przystosowane do takiego celu: pozbawione ogrzewania, mroczne pokoje zawsze przypominalyby cele, a calosc wygladalaby za bardzo koscielnie. Uznali, ze koszt renowacji bylby zbyt wysoki.
– Miejsce to okazalo sie jednak idealne dla sekty Dotkniecie.
Houten wzruszyl ramionami.
– Kazdy powinien sobie znalezc miejsce na tym swiecie. Frontowe drzwi – lite drewno z szerokimi okuciami – byly zwienczone u gory lukiem. Weszlismy do korytarza o bialych scianach i podlodze wylozonej kostka brukowa. Na srodku znajdowaly sie azurowe schody prowadzace na trzy kondygnacje pod szklana kopula. Witrazowe okna rzucaly na podloge kolorowe plamy. Poczulem ostry aromat kadzidla. Powietrze bylo zimne, niemal lodowate.
Kobieta po szescdziesiatce siedziala przy drewnianym stoliku przed wielkimi drzwiami blizniaczo podobnymi do frontowych. Ponad nimi znajdowal sie drewniany napis: „Sanktuarium”. Wlosy