kobiety byly zwiazane w konski ogon skorzanym paskiem. Miala na sobie workowata suknie z surowej bialej bawelny i sandaly. Jej twarz byla sympatyczna, choc nieco wyblakla, pozbawiona makijazu i jakichkolwiek ozdob. Mimo zaawansowanego wieku kobieta skojarzyla mi sie z dobrze wychowana uczennica. Dlonie polozyla na kolanach i usmiechala sie dobrotliwie.

– Dzien dobry, szeryfie.

– Witaj, Mario. Chcialbym sie zobaczyc z Matthiasem.

Wstala z wdziekiem. Suknia siegala jej za kolana.

– Czeka na panow.

Poprowadzila nas dlugim korytarzem ozdobionym jedynie ustawionymi co trzy metry palmami w donicach. Gdy dotarla do drzwi na koncu korytarza, otworzyla je i przytrzymala, dopoki nie weszlismy.

W pomieszczeniu panowal polmrok. Jego trzy sciany zajmowaly polki z ksiazkami. Podloge wylozono rozowymi deskami. Zapach kadzidla byl tu jeszcze silniejszy. Spodziewalem sie biurka, ale w pokoju znajdowaly sie tylko trzy drewniane krzesla, tak ustawione, ze tworzyly trojkat rownoramienny. U szczytu trojkata siedzial mezczyzna.

Byl wysoki, chudy, z ostrymi rysami. Pod tunika mial spodnie z tej samej surowej bawelny co sukienka Marii. Jego stopy byly bose, a para sandalow stala na podlodze przy krzesle. Przyciete krotko wlosy mezczyzny mialy odcien bursztynu, charakterystyczny dla siwiejacych osob, ktore w dziecinstwie byly jasnymi blondynami. Broda – o ton ciemniejsza, czyli jeszcze bardziej bursztynowa – siegala mu az do piersi, a on od czasu do czasu gladzil ja niczym ulubionego zwierzaka.

Jego czolo bylo wysokie i sklepione, tuz pod linia wlosow dostrzeglem blizne dlugosci kciuka. W glebokich oczodolach tonely podobne do moich szaroblekitne oczy. Mialem jednak nadzieje, ze w moich jest wiecej ciepla.

– Prosze, siadajcie – odezwal sie guru silnym metalicznym glosem.

– Matthiasie, prosze poznac doktora Delaware. Doktorze, to jest Szlachetny Matthias.

Co za pretensjonalny tytul! Zerknalem na szeryfa, szukajac ironicznego usmieszku, ale jego twarz pozostala smiertelnie powazna.

Przywodca sekty ciagle gladzil brode. Siedzial nieruchomo w pozie odpowiedniej do medytacji. Najwyrazniej milczenie go nie krepowalo.

– Dzieki za wspolprace – ciagnal Houten. – Mam nadzieje, ze szybko zdolamy wyjasnic cale to zamieszanie i uwolnimy was od naszej obecnosci.

Guru pokiwal broda.

– Zrobimy wszystko, co moze pomoc.

– Doktor Delaware chcialby zadac ci kilka pytan, a potem przejdziemy sie wokol budynkow.

Matthias nie zareagowal. Szeryf odwrocil sie do mnie.

– Prosze mowic, to pan ma sprawe.

– Panie Matthias… – zaczalem.

– Wystarczy Matthiasie. Staramy sie unikac tytulow.

– Matthiasie, nie jestem tutaj, aby niepokoic ciebie ani twoich…

Przerwal mi machnieciem reki.

– Jestem w pelni swiadom celu twojej wizyty. Pytaj, o co chcesz.

– Dziekuje. Doktor Melendez-Lynch sadzi, ze twoja sekta ma cos wspolnego z porwaniem Woody’ego Swope’a ze szpitala i z pozniejszym zniknieciem calej rodziny.

– Cywilizacyjne szalenstwo – mruknal guru. – Szalenstwo. – Powtorzyl to slowo, jakby sprawdzal, czy bedzie sie nadawalo na mantre.

– Chetnie wyslucham twojej hipotezy na ten temat.

Matthias zrobil gleboki wdech, zamknal oczy, po czym otworzyl je i przemowil.

– Nie moge ci pomoc. Swope’owie byli bardzo skrytymi ludzmi. Podobnie zreszta jak my. Ledwie ich znalismy. Owszem, dochodzilo czasem do krotkich spotkan… Na przyklad, gdy mijalismy sie na drodze, wymienialismy grzecznosciowe usmiechy. Kilka razy kupilismy od nich nasiona. Pierwszego roku latem ich dziewczyna pracowala u nas jako pomywaczka.

– Sezonowa praca?

– Wlasnie. Na poczatku nie bylismy jeszcze samowystarczalni i zatrudnialismy do pomocy kilkanascie mlodych osob sposrod lokalnej spolecznosci. Dziewczyna, o ile sobie dobrze przypominam, uslugiwala w kuchni. Sprzatala, zmywala naczynia, szorowala garnki, przygotowywala piec do uzytku.

– Jakim byla pracownikiem?

Usmiech pojawil sie na jego twarzy z broda przypominajaca wate cukrowa.

– Jestesmy raczej ascetami, jak na wspolczesne standardy. Wiekszosci mlodych ludzi nie pociagaloby takie zycie.

– Nona byla… to znaczy jest – wtracil szeryf – dziewczyna bardzo zywa.

Podtekst tych slow byl dla mnie jasny – zdaniem Houtena Nona sprawiala problemy. Przypomnialem sobie opowiesc Carmichaela o wieczorze kawalerskim. Tak spontaniczna dziewczyna mogla niezle namieszac w srodowisku, ktore preferowalo dyscypline i purytanizm, chocby tylko pozorny. Podejrzewalem, ze prowokowala mezczyzn, choc oczywiscie zaden z nich otwarcie tego nie przyzna.

– Co jeszcze moglby pan mi o nich powiedziec? Kazdy drobiazg moze pomoc.

Zmierzyl mnie lodowatym spojrzeniem, tak intensywnym, ze odwrocilem oczy.

– Obawiam sie, ze nic.

Houten poruszyl sie niespokojnie na krzesle. Zapewne mial wielka ochote zapalic. Jego reka powedrowala do paczki papierosow, lecz sie zatrzymala.

– Chce zaczerpnac swiezego powietrza – oswiadczyl nagle i wyszedl.

Matthias nie zareagowal, jakby nie zauwazyl jego znikniecia.

– Zatem… nie znales dobrze tej rodziny – podjalem. – A jednak dwoje sposrod twoich ludzi odwiedzilo rodzicow chlopca w szpitalu. Nie podwazamy tego, co powiedziales, lecz prosilbym o szczegolowe wyjasnienie tej wizyty.

Westchnal.

– Mielismy do zalatwienia pewna sprawe w Los Angeles. Do wykonania zadania wyznaczylem Barona i Delilah. Uznalismy, ze dobrze by bylo zlozyc Swope’om wizyte, wiec zawiezli im swieze owoce z naszego sadu.

– Ach tak – usmiechnalem sie prowokacyjnie – zapewne do celow leczniczych.

– Nie. Do zjedzenia dla przyjemnosci.

– Zatem byla to wizyta towarzyska.

– W pewnym sensie.

– To znaczy?

– Nie jestesmy towarzyscy. Nie tracimy czasu na prozne pogawedki. Szpitalne odwiedziny to akt dobrej woli ze strony moich ludzi, nie zas czesc jakiegos nikczemnego spisku czy potajemnego planu. Nikt nie probowal sie wtracac w sposob leczenia dziecka. Poprosilem Barona i Delilah, aby przylaczyli sie do nas na chwile, totez bedziesz mial okazje uzyskac informacje bezposrednio od nich.

– Doceniam to.

Na samym srodku blizny na jego czole pulsowala zyla. Patrzyl na mnie z roztargniona mina, ktora cos mi przypomniala. Owo skojarzenie nasunelo mi kolejne pytanie.

– Woody’ego leczyl doktor August Valcroix. Powiedzial, ze byl u was. Pamietasz?

Guru zakrecil na palcu koniuszek brody.

– Kilka razy do roku organizujemy seminaria na temat naturalnego ogrodnictwa i medytacji. Nie pragniemy nikogo nawracac. Chcemy raczej oswiecac. Byc moze twoj znajomy uczestniczyl w ktoryms z nich. Nie pamietam go.

Podalem mu rysopis Valcroix, co jednak w niczym mu nie pomoglo.

– W takim razie to wszystko. Doceniam twoja pomoc.

Siedzial bez ruchu. W skapym swietle pokoju jego zrenice mocno sie rozszerzyly. Widac bylo jedynie cienki pasek bladej teczowki. Prawdziwie hipnotyzujace oczy – podstawowy warunek charyzmy.

– Jesli masz jeszcze jakies pytania, zadaj je.

– Nie mam juz pytan dotyczacych Swope’ow, ale chcialbym uslyszec nieco wiecej szczegolow dotyczacych waszej filozofii.

Skinal glowa.

– Jestesmy uchodzcami z poprzedniego zycia. Wybralismy nowy zywot, ktory kladzie nacisk na duchowe oczyszczenie i pracowitosc. Unikamy zatrutego srodowiska i staramy sie osiagnac samowystarczalnosc. Wierzymy, ze przez korzystna zmiane samych siebie pomnazamy pozytywna energie we wszechswiecie.

Typowe bzdury. Niczym credo New Age.

– Nie jestesmy zabojcami – dodal.

Zanim zdolalem cos powiedziec, do pokoju weszla zapowiedziana para.

Matthias wstal i wyszedl, nawet nie kiwnawszy glowa, ani swoim nowo przybylym wyznawcom, ani mnie. Mezczyzna i kobieta zajeli dwa puste miejsca. Wszystko odbylo sie automatycznie – jakby ci ludzie byli czesciami zamiennymi w jakiejs gladko funkcjonujacej machinie.

Siedzieli z rekoma na kolanach – niczym dwoje przykladnych uczniow – z nieobecnym usmiechem osob „odrodzonych” lub po lobotomii.

Ich widok nie poprawil mi nastroju, szczegolnie ze rozpoznalem oboje.

Sredniego wzrostu, szczuply mezczyzna, ktory nazywal siebie Baronem, mial – podobnie jak Matthias – krotko przyciete wlosy i zaniedbana brode, ale w jego przypadku efekt byl zdecydowanie mniej korzystny. Jego wlosy byly jasno-kasztanowe i rzadkie, pod kedziorkami baczkow przeswitywala skora, policzki natomiast pokrywal miekki puch, totez twarz na pierwszy rzut oka sprawiala wrazenie brudnej.

Na studiach znalem go jako Barry’ego Graffiusa. Choc starszy ode mnie (teraz mial pewnie nieco po czterdziestce), byl jedynie o rok wyzej; pozno zaczal. Zdecydowal sie zostac: psychologiem dopiero wowczas, gdy sprawdzil juz niemal wszystkie inne mozliwosci.

Pochodzil z bardzo majetnej rodziny, doskonale znanej w przemyslowym swiatku naszego miasta, i nalezal do tego typu bogatych dzieciakow, ktore nie potrafia znalezc sensu wlasnej egzystencji i pograzaja sie w bezladnej szamotaninie; brakuje im ambicji i bodzcow do zmiany stylu zycia, poniewaz nigdy im niczego nie brakowalo. Ludzie twierdzili, ze Barry’ego zniszczyly pieniadze, lecz byc moze mowili tak z zawisci. Faktem jest, ze Graffius byl najbardziej nielubiana osoba na wydziale.

Zawsze staralem sie byc wyrozumialy dla innych, jednak Barrym jednoznacznie pogardzalem. Byl krzykliwym, klotliwym natretem. Staral sie na kazdym seminarium zrobic wrazenie na wykladowcach, totez zarzucal wszystkich niemajacymi nic wspolnego z tematem cytatami i statystykami. Obrazal innych studentow, tyranizowal potulnych, gral adwokata diabla z nieodmiennie zlosliwa satysfakcja.

I chwalil sie swoim bogactwem.

Вы читаете Test krwi
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату