dzieje.
– Wyglada pan znacznie mlodziej.
– Dobre geny. – Usmiechnal sie. – Tak czy owak, ta sprawa nalezy juz do historii. Nona dala niezly popis, jedzac banana, usmiechnela sie do mnie i oswiadczyla, ze jest pyszny. Oblizala lubieznie palce, po czym wybiegla na droge. Spotkanie to wytracilo mnie z rownowagi, poniewaz niby ze mna flirtowala, a jednak w jej oczach dostrzeglem nienawisc. Dziwna mieszanine seksu i wrogosci. Trudno to wyjasnic. – Przez chwile pil herbate, potem spytal: – Czy ktoras z tych informacji przyda sie panu?
Zanim zdazylem odpowiedziec, wrocila kelnerka z rachunkiem. Maimon uparl sie, ze zostawi napiwek.
Wyszlismy na parking. Noc byla chlodna, pachnaca. Prawnik szedl sprezystym krokiem dwudziestolatka.
Jego pojazd byl duzym pikapem marki Chevrolet. Na zwyklych oponach.
– Moze ma pan ochote – spytal Maimon, wyjmujac kluczyki – obejrzec moj sad? Pokaze panu, co udalo mi sie wyhodowac.
Wyraznie mial ochote na towarzystwo. Prawdopodobnie od dawna nie rozmawial z nikim tak szczerze.
– Bardzo chetnie. Ale… jesli zobacza pana ze mna, nie bedzie pan mial klopotow?
Usmiechnal sie i pokrecil glowa.
– Doktorze, podobno zyjemy w wolnym kraju. Zreszta… mieszkam w odleglosci kilku kilometrow na poludniowy wschod od miasta, na podgorzu, gdzie znajduje sie wiekszosc duzych sadow. Pojedzie pan za mna, a na wypadek, gdybysmy sie rozdzielili, podam panu dokladne wskazowki. Przejedziemy pod autostrada, skrecimy w rownolegla do niej nieoznakowana droge… Zwolnie przedtem, zeby pan jej nie przeoczyl. Przed gorami zjedziemy na stara droge publiczna. Jest zbyt waska dla samochodow dostawczych i co jakis czas zalewaja ja deszcze, jednak o tej porze roku stanowi dogodny skrot.
Nagle zrozumialem, ze kieruje mnie na droge, ktora zauwazylem na mapie szeryfa. Zapamietalem, ze omija ona miasto. Kiedy spytalem o nia Houtena, mruknal, ze zostala zamknieta przez przedsiebiorstwo naftowe. Czyzby klamal?
20
Skret okazal sie calkiem niespodziewany. Ten w zaden sposob nieoznakowany szlak rzeczywiscie trudno bylo uznac za droge. Byl raczej waska, blotnista sciezka, jedna z wielu miedz, przecinajacych rozlegla rownine pol uprawnych. Czlowiek nieobeznany z terenem latwo by go przegapil. Maimon jechal jednak powoli, ja zas podazalem za jego tylnymi swiatlami przez oswietlone ksiezycem truskawkowe pola. Wkrotce odglosy autostrady zostaly daleko za nami. Cicha noc polyskiwala cmami, ktore wzlatywaly ku gwiazdom, pedzac szalenczo i beznadziejnie ku cieplu odleglych galaktyk.
Nad nami wznosily sie gory – surowe, olbrzymie, ocienione masy. Pikap Maimona przechylil sie niebezpiecznie podczas wjazdu na wzniesienie. Trzymalem sie o pare dlugosci samochodu za nim, pograzajac sie w ciemnosc tak gesta, ze niemal namacalna.
Wspinalismy sie tak przez kilka kilometrow, az w koncu dotarlismy na plaskowyz. Droga skrecila ostro w prawo. Po lewej znajdowal sie szeroki kanion otoczony plotem. Nagle wyrosly obok nas wieze w ksztalcie piramid, szkieletowe, nieruchome. Opuszczone pola naftowe. Maimon wspinal sie wyzej, oddalajac sie od nich.
Przez kilka kilometrow z obu stron nieprzerwanie ciagnely sie plantacje drzew o charakterystycznych, zabkowanych lisciach, ktore blyszczaly na tle aksamitnego nieba. Sadzac po aromacie wypelniajacym powietrze, byly to cytrusy. Potem minelismy ciag farm, niezbyt okazalych domostw usytuowanych na malych dzialkach ocienionych przez jawory i deby. Swiecilo sie tylko w nielicznych oknach.
Maimon zasygnalizowal skret na szescdziesiat metrow przed zjazdem w lewo, wprost w otwarta brame. Przeczytalem napis: „Rzadkie owoce i nasiona. Sp. z o. o.” Prawnik zatrzymal sie przed dwupietrowym drewnianym domem z szeroka weranda, na ktorej obok dwoch krzesel siedzial labrador. Podbiegl do swojego pana, radosnie sie z nim witajac. Zupelnie nie byl zainteresowany moja obecnoscia. Gdy Maimon go poglaskal, labrador wrocil na legowisko na werandzie.
Na tylnej scianie domu wisiala elektryczna skrzynka rozdzielcza. Maimon otworzyl ja, przekrecil wlacznik i swiatla zaczely sie zapalac seriami – niczym wyrezyserowana iluminacja.
Swiat, ktory rozpostarl sie przed moimi oczyma, byl tak ozdobny i zielony jak malowidla Rousseau. Arcydzielo pod tytulem: „Wariacje na temat zieleni”.
Wszedzie wokol rosly drzewa i inne krzewy. Wiele z nich kwitlo, wszystkie zas uginaly sie pod listowiem. Wieksze rosly w kontenerach, kilka ukorzenilo sie juz w zyznej ciemnej glebie. Mniejsze rosliny i sadzonki staly w doniczkach z torfem na stolach oslonietych kloszami z drucianej siatki. Poza tym w posiadlosci Maimona znajdowaly sie trzy oranzerie pod szklem.
Prawnik oprowadzil mnie po terenie. Rozpoznawalem wiekszosc gatunkow. Widzialem niezwykle szczepy brzoskwin, nektarynek, moreli, sliwek, cieplolubnych jablek i gruszek. Pod plotem staly donice z drzewkami figowymi. Maimon zerwal dwie figi, podal mi jedna, druga zas wsunal sobie do ust. Nigdy nie przepadalem za surowymi figami, ale ta naprawde mi smakowala.
– Wspaniala – powiedzialem. – Smakuje jak suszona.
Wyraznie sie ucieszyl.
– Odmiana Celeste. Wedlug mnie najsmaczniejsza, chociaz niektorzy wola Pasquale.
Wedrowalismy po sadzie i Maimon z nieukrywana duma pokazywal mi swoje najlepsze krzyzowki, czasami zatrzymujac sie, by zerwac jakis owoc i dac mi do skosztowania. Jego owoce wcale nie przypominaly tych, ktore znajdowalem na sklepowych polkach – byly wieksze, bardziej soczyste i aromatyczne. Nawet kolor mialy intensywniejszy.
W koncu dotarlismy do okazow egzotycznych. Wiele z nich urzekalo podobnymi do orchidei kwiatami, w pieknych odcieniach zolci, rozu, szkarlatu i fiolkowego rozu. Przy kazdej grupce roslin stal drewniany znak wbity w ziemie. Na tablicach umieszczono kolorowe fotografie owocu, kwiatu i liscia. Pod glowna ilustracja widnialy nazwy: botaniczna i pospolita, starannie wykaligrafowane, a ponizej zwiazane z dana odmiana szczegoly geograficzne, ogrodnicze i kulinarne.
Niektore gatunki kiedys juz spotkalem. Rozpoznalem liczi, niezwykle odmiany mango i papai, niespliki japonskie, guajawy i passiflory. Jednak o istnieniu wielu innych nawet nie mialem pojecia. Byly wsrod nich sapoty, saczynce, wisnie acerola, jujuby, jabotykaba, tamaryndy, pomidory drzewne.
Czesc sadu zajmowaly pnacza winogron, kiwi, malin w kolorach od czarnego do zlotego. W innym miejscu, porosnietym rzadkimi cytrusami, zobaczylem pomelo z gatunku Chandler, trzy razy wieksze od grejpfruta i podobno slodkie jak cukier, krwistoczerwone pomarancze moro, sanguinelli i tarocco o miazszu i soku barwy burgunda, olbrzymie mandarynki, limekwaty, slodkie limony i cytryny z gatunku Palec Buddy, przypominajace osmiopalczaste ludzkie dlonie.
Oranzerie zawieraly szczepy najdelikatniejszych roslinek w kolekcji. Maimon otrzymywal je od mlodych podroznikow, ktorzy wyprawiali sie w odlegle regiony swiata w poszukiwaniu nowych gatunkow flory. Przez odpowiednia regulacje swiatla, ciepla i wilgotnosci stworzyl mikroklimat, ktory zapewnial mu sukces. Ozywil sie, opisujac swoja prace, zarzucal mnie specjalistycznymi terminami, ktore cierpliwie tlumaczyl.
Polowe ostatniej oranzerii zajmowaly sterty starannie opisanych pudelek. Na stole lezala pieczatka, nozyczki, tasma i grube koperty.
– Nasiona – wyjasnil. – Podstawa dzialalnosci mojej firmy. Rozsylam je po calym swiecie.
Przytrzymal otwarte drzwi, a pozniej zaprowadzil mnie do kepy malych drzewek.
– Rodzina flaszowcowatych, czyli
Wyciagnalem reke i dotknalem liscia. Spod mial meszkowaty. Poczulem zapach podobny do pomaranczy.
– Cudowny aromat, prawda? – Nadal odgarnial galezie. – O, tak wyglada ten owoc.
Nie przypominal obiektu marzen. Byl wielki, kulisty, w ksztalcie serca, bladozielony, usiany wypuklosciami, ktore przywodzily na mysl zielona szyszke sosnowa. Dotknalem go ostroznie.
– Wejdzmy do srodka. Rozetne jeden z dojrzalych.
Kuchnia Maimona byla duza, stara i wyjatkowo czysta. Lodowka, bialy emaliowany zlew, a na podlodze linoleum wypastowane do polysku. Srodek pomieszczenia zajmowal stol i krzesla z drzewa klonowego. Usiadlem na jednym z nich. Wielki labrador zdazyl juz wczesniej wejsc do srodka i lezal, pochrapujac, przy piecu.
Maimon otworzyl lodowke, wyjal owoc czerymoi i polozyl go na stole wraz z dwiema miskami, lyzeczkami i nozem. Dojrzaly owoc byl pokryty brazowymi cetkami i miekki w dotyku. Prawnik przekroil go na dwie rowne czesci i wlozyl polowki do misek, skorka do dolu. Miazsz byl koloru kremowego i mial konsystencje swiezo zastygnietego budyniu.
– Deser – oswiadczyl Maimon i nabral go na lyzeczke. Poszedlem za jego przykladem. Lyzeczka weszla w owoc, latwo zatopila sie w nim. Wyjalem porcje owocowego kremu i wlozylem do ust.
Smak byl wprost niewiarygodny, przypominal wiele innych owocow, rownoczesnie jednak pozostawal niepowtarzalny: slodki, potem cierpki, znow slodki. Zmienial sie niepostrzezenie na jezyku, a jednak – niczym najprzedniejsze bakalie – nie przestawal zaskakiwac lagodnoscia, wyrafinowaniem i aromatem. Owoc naszpikowany byl nasionami – fasolkowatymi i twardymi jak drewno – ale dostarczal takiej rozkoszy podniebieniu, ze ta jego niedogodnosc wydawala sie niemal zupelnie nieistotna.
Jedlismy w milczeniu. Delektowalem sie smakiem czerymoi i choc wiedzialem, ze zlamala serca Swope’om, mysl ta wcale nie psula mi przyjemnosci jedzenia. W koncu z owocu pozostala jedynie pusta zielona skorupka.
Maimon jadl powoli i skonczyl chwile po mnie.
– Wyborny – ocenilem, kiedy odlozyl lyzeczke. – Gdzie mozna je kupic?
– Ogolnie rzecz biorac, w dwoch miejscach. Na latynoskich rynkach sa stosunkowo tanie, lecz tam dostanie pan egzemplarze male i w gorszym gatunku. Jesli zas uda sie pan do delikatesow, zaplaci pan pietnascie dolarow za dwa spore owoce owiniete w fantazyjna bibulke.
– A zatem hoduje sie je na wieksza skale?
– Tak, ale tylko w Ameryce Poludniowej i Hiszpanii. U nas zajmuje sie tym zaledwie pare osob, glownie na polnocy, w okolicy Carpenterii. Tamtejszego klimatu nie sposob nazwac tropikiem, gdyz jest na to zbyt chlodny… ale jednoczesnie bardziej umiarkowany niz tutejszy.
– Zadnych przymrozkow?
– Do tej pory sie nie zdarzyly.
– Pietnascie dolarow… – powiedzialem glosno.
– Tak. Czerymoja nigdy nie bedzie naprawde popularna… Ma zbyt wiele nasion, jest za bardzo galaretowata. No i ludzie nie lubia jadac owocow lyzeczka. Poza tym na razie nie udalo sie wynalezc sposobu mechanicznego zapylania, wiec uzyskanie owocow jest drogie i bardzo pracochlonne. Niemniej jednak, ten rarytas ma swoich zwolennikow. Tak czy owak, popyt przekracza podaz. Gdyby nie psikus losu, Garland zapewne zdobylby dzieki niemu majatek.
Rece mialem lepkie od owocu, wiec wstalem i poszedlem je umyc w kuchni. Gdy wrocilem do stolu, pies lasil sie u stop Maimona, ktory gladzil jego siersc. Labrador mial zamkniete oczy i mruczal cicho, wyrazajac zadowolenie w typowo psi sposob.
Paradoksalnie, sielskosc tej sceny zwiekszyla moj niepokoj. Mialem do siebie zal, ze tak dlugo zabawilem w sadowniczym raju prawnika, skoro powinienem zrobic tyle innych rzeczy.
– Chcialbym rzucic okiem na farme Swope’ow. Czy mijalismy ja po drodze do panskiej posiadlosci?