Rosliny w nastepnej czesci oranzerii wygladaly swiezo i ladnie, lecz byly rownie smiercionosne: szczwol plamisty, czyli cykuta, naparstnica, lulek czarny, wilcza jagoda. Bluszczowata pieknosc nazywala sie sumak jadowity.
Zauwazylem takze drzewka owocowe. Kwaskowato pachnace pomarancze i cytryny, zbyt mocno przyciete i powykrzywiane. Jablonka obciazona groteskowo zdeformowanymi guzami udajacymi owoce. Krzew granatu oslizgly i sluzowato galaretowaty. Sliwki w kolorze cielistym, stanowiace siedlisko calych kolonii klebiacych sie robakow. Sterty owocow gnijace na ziemi.
Krazylem po tej wstretnej, odpychajacej fabryce koszmarow. Potem nagle moje oko przyciagnelo cos innego.
Tuz przy zewnetrznej scianie oranzerii w recznie malowanej glinianej donicy roslo pojedyncze drzewo. Dobrze uksztaltowane, zdrowe i normalne. A poniewaz donica stala na podwyzszeniu ponad zablocona podloga oranzerii, wygladalo jak obiekt kultu.
Cudowne, piekne drzewo o eliptycznych lisciach i owocach przypominajacych zielone szyszki sosnowe.
Kiedy wyszedlem na zewnatrz, odetchnalem z ulga swiezym powietrzem. Za oranzeria ciagnal sie ugor, konczacy sie przy ciemnej scianie lasu. Dobre miejsce na kryjowke. Szedlem wsrod sekwoi i jodel, oswietlajac sobie teren latarka. Lesne podloze bylo miekkie jak gabka. Przede mna czmychaly male zwierzeta. Po dwudziestu minutach poszukiwan nie odkrylem ani sladu ludzkiej obecnosci.
Wrocilem do domu i wylaczylem oswietlenie oranzerii. Klodka na tylnych drzwiach przymocowana byla do lichej sztaby, ktora ustapila po jednym solidnym uderzeniu lomem.
Wszedlem do pograzonego w ciemnosciach domu przez pomieszczenie gospodarcze, ktore prowadzilo do wielkiej zimnej kuchni. Elektrycznosc na pewno juz odcieto, a oranzeria musiala byc zasilana z osobnego generatora. Widzialem cokolwiek wylacznie dzieki swiatlu latarki.
Pokoje na dole byly skapo umeblowane, sciany w wielu miejscach straszyly liszajami plesni, nie zauwazylem tez zadnych obrazow ani fotografii. Podloge salonu pokrywal owalny dywanik, tuz za nim stala sofa i dwa aluminiowe skladane krzesla. Jadalnie zamieniono w magazyn starych gazet i wiazek drewna opalowego. Za zaslony sluzyly kapy z lozka.
Na gorze znajdowaly sie trzy sypialnie z chybotliwymi szafkami i zelaznymi lozkami. Pokoj Woody’ego wygladal dosc przytulnie: przy lozku stalo pudelko z zabawkami, na scianach wisialy obrazki z bohaterami komiksow, a nad zaglowkiem wielki plakat klubu San Diego Padres.
Toaletka Nony byla gesto zastawiona perfumami w krysztalowych flakonikach z rozpylaczami, buteleczkami odzywek i balsamow. Wsrod ubran w szafie najwiecej bylo dzinsow i kusych podkoszulkow. Znajdowalo sie tez tutaj krotkie krolicze futerko w stylu dziwki z hollywoodzkich ulic i dwie falbaniaste suknie wyjsciowe: czerwona i biala. Szuflady wypelnialy stosy ponczoch i bielizny pachnacej perfumowanymi saszetkami. Jednakze – podobnie jak pomieszczenia na dole – pokoj Nony byl kompletnie pozbawiony jakichkolwiek cech indywidualnych, zupelnie nijaki. Zadnych pamietnikow, dziennikow, listow milosnych czy pamiatek. W dolnej szufladzie komody znalazlem zmiety kawalek liniowanej kartki z notesu. Byla pozolkla ze starosci i pokryta – niczym wyznaczona przez nauczyciela kara – setkami wersji tego samego zdania: „Pieprzyc Madronas”.
Sypialnia Garlanda i Emmy wychodzila na oranzerie. Czy malzonkowie po przebudzeniu spogladali w kierunku piekielnego swiatka zmutowanych roslin? Czy podniecala ich mysl o wlasnych „dokonaniach”?
W pokoju staly dwa pojedyncze lozka oddzielone od siebie nocna szafka. Reszte podlogi zajmowaly kartonowe pudla. Niektore byly wypelnione butami, inne recznikami i bielizna, w kilku natomiast znalazlem jedynie kolejne kartony. Otworzylem szafe. Garderoba rodzicow byla skromniejsza niz ich corki, workowata, sprzed kilku dziesiecioleci, zazwyczaj w odcieniach szarych lub brazowych.
U gory szafy dostrzeglem drzwi na zawiasach. Za zbutwialym dlugim plaszczem odkrylem stolek. Wszedlem nan i mocno pchnalem drzwi. Otworzyly sie z pneumatycznym sykiem, a z otworu automatycznie wysunela sie drabinka. Wyprobowalem ja, uznalem, ze wytrzyma moj ciezar, i wspialem sie.
Strych zajmowal cala powierzchnie domu, co najmniej dwiescie metrow kwadratowych. Zamieniono go w biblioteke.
Sklejkowe polki na ksiazki zajmowaly wszystkie cztery sciany, z takich samych plyt zbito biurko, przed ktorym stalo metalowe skladane krzeslo. Podloga zasypana byla trocinami. Szukalem innego wejscia na strych, ale niczego takiego nie bylo. Malenkie okna, wielkosci lufcika, zabito listewkami. Pomyslalem wiec, ze wszystkie polki biblioteki zbudowano tutaj; wsuwano deski przez drzwi w suficie i zbijano na strychu.
Przesunalem latarka po tomach, ktore zapelnialy polki. Z wyjatkiem rocznikow „Reader’s Digest” sprzed trzydziestu lat i gablotki zapchanej egzemplarzami „National Geographic” znalazlem tu jedynie publikacje dotyczace biologii, ogrodnictwa i dziedzin pokrewnych. Setki broszurek Stacji Rolniczej Uniwersytetu Kalifornijskiego (filia w Riverside) oraz biuletynow informacyjnych rzadu federalnego. Sterty katalogow wysylkowych oferujacych nasiona. Komplet tomow wielkiej, oprawionej w skore
Cztery polki stojacej najblizej biurka biblioteczki byly dokladnie zapelnione niebieskimi segregatorami oznaczonymi etykietkami z liczbami rzymskimi. Wyjalem pierwszy.
Na okladce przeczytalem: „Rok 1965”. Wewnatrz znajdowaly sie osiemdziesiat trzy kartki z odrecznie pisanym tekstem. Litery trudno bylo odszyfrowac: sciesnione, pochylone, o nierownej intensywnosci koloru. Trzymalem latarke w jednej rece, druga zas przewracalem strony i w koncu uswiadomilem sobie, co mam przed soba.
Rozdzial pierwszy stanowil streszczenie planu Garlanda Swope’a, jak zostac krolem czerymoi. Doslownie uzyl tego okreslenia, malo tego… nagryzmolil nawet miniaturowe korony na marginesach ksiazki. Sporo miejsca poswiecil wlasciwosciom owocu i jego wartosci odzywczej. Fragment ten konczyl sie lista przymiotnikow, ktorych zamierzal uzywac w rozmowach z potencjalnymi kupcami czerymoi. Soczysta. Pikantna. Smakowita. Odswiezajaca. Niebianska. Nadnaturalna. Owoc z innego swiata.
Reszta pierwszego tomu i dziewiec nastepnych skladalo sie na opisy w tym samym stylu. Przez dziesiec lat Swope napisal osiemset dwadziescia siedem stron tekstu pochwalnego na temat czerymoi. Rejestrowal w nim proces dojrzewania kazdego drzewka ze swojego mlodego gaju i planowal, jak kontrolowac rynek „Bogactwo? Slawa? Co jest najwazniejsze?”
W jedna z ksiazek wszyl projekt broszurki reklamowej, stanowiacej wielki pean ku czci czerymoi, zilustrowanej kolorowymi fotografiami. Na jednym ze zdjec Swope stal z koszem egzotycznych owocow. Jako mlody czlowiek przypominal Clarka Gable’a, byl wysoki, silny, mial ciemne falujace wlosy i niewielki wasik. Podpis glosil, ze jest swiatowej slawy ogrodnikiem, odkrywca rzadkich roslin, dazacym do rozwiazania problemu glodu na swiecie.
Czytalem dalej. Przed moimi oczyma pojawily sie szczegolowe opisy eksperymentow zwiazanych z krzyzowaniem odmian czerymoi i innych przedstawicieli gatunku
Optymizm Swope’a znacznie oslabl w tomie dziesiatym, gdzie znalazlem miedzy innymi wycinki prasowe informujace o niezwyklym przymrozku, ktory zdziesiatkowal czerymojowy sad. Przejrzalem wyciete z gazet San Diego opisy szkod, jakie rozmaitym uprawom poczynily lodowate wiatry, a takze przewidywania dotyczace zwyzek cen zywnosci. W dzienniku La Visty „Clarion” wydrukowano zalobny w wymowie artykul na temat tragedii Swope’ow. Nastepne dwadziescia stron wypelnialy chaotyczne, niecenzuralne bazgroly olowkiem. Swope pisal z taka sila, ze miejscami poprzecinal papier.
Potem pojawily sie informacje zwiazane z nowym eksperymentem.
Odwracajac kolejne stronice, odkrylem fascynacje Garlanda Swope’a. Dotyczyla deformacji, poronien, smiertelnosci. Pojawily sie notatki na temat mutacji i nie do konca przemyslane hipotezy dotyczace jej ekologicznej wartosci. W polowie tomu jedenastego Swope znalazl odpowiedz na swoje pytania: „Mutacje przeciwnych sobie gatunkow w pelni swiadcza o nienawisci Stworcy do calego swiata”.
To, co Swope pisal, stawalo sie coraz mniej spojne. Czasami litery byly tak scisniete, ze az nieczytelne, lecz wiekszosc tekstu zrozumialem. Mialem przed soba podsumowanie wynikow eksperymentow z truciznami, przeprowadzonych na myszach, golebiach i wroblach, dane na temat selekcji zdeformowanych owocow w celu podtrzymania genetycznej mutacji, opisy wybierania egzemplarzy wadliwych z normalnej hodowli i pielegnowania ich. Garland Swope dokladnie opisal caly powolny, wymagajacy cierpliwosci i metodycznosci proces, ktory doprowadzil do koszmaru, ktorego bylem swiadkiem w oranzerii.
Nagle zauwazylem, ze w zwichrowanym umysle Swope’a dokonal sie nastepny zwrot. W pierwszym rozdziale tomu dwunastego porzucil chorobliwe obsesje i wrocil do pracy nad
Te ciagle zmiany zainteresowan Swope’a z mutacji na nowe
W tomie czternastym notatki ponownie przybraly optymistyczny ton. Swope cieszyl sie, ze stworzyl „nowa odmiane”. Pozniej – rownie nagle, jak sie pojawila –
Biblioteka zawierala oczywiscie rowniez wiele ksiazek na temat rzadkich owocow. Wsrod woluminow dostrzeglem wiele unikatowych, azjatyckich wydan. Przewertowalem wszystkie, lecz nie zdolalem znalezc najmniejszej nawet wzmianki o
Odpowiedz znajdowala sie na koncu ksiazki. Minelo kilka minut, zanim pojalem pelne znaczenie przeczytanych wlasnie slow, az odkrylem niewypowiedziany, lecz bolesnie logiczny wniosek.
Niemal zesztywnialem z napiecia, pot splywal mi po plecach, serce lomotalo, oddech byl coraz szybszy. To pomieszczenie to prawdziwe siedlisko zla. Musialem z niego natychmiast wyjsc!
Pospiesznie zebralem niebieskie segregatory i umiescilem w kartonowym pudle, ktore wraz z moimi narzedziami znioslem po drabinie do sypialni. Pozniej szalenczo, chwiejac sie na nogach, zbieglem na oslep po schodach. Kilkoma krokami przemierzylem lodowaty salon.
Troche szamotalem sie z zamkiem przy frontowych drzwiach, zanim wreszcie zdolalem je otworzyc. Stalem na zbutwialym ganku, poki nie odzyskalem oddechu.
Powitala mnie cisza, potworna w swym milczeniu. Nigdy nie czulem sie tak przerazliwie samotny.
Ucieklem, nie odwracajac sie za siebie.
22
Wczesniej – podobnie jak wiekszosc osob – odrzucilem podejrzenia Raoula, jakoby Woody’ego Swope’a uprowadzili czlonkowie sekty Dotkniecie. Teraz nie bylem juz tego taki pewien.
W ogrodach Ustronia nie dostrzeglem zadnych odbiegajacych od normy roslin, zatem Matthias oklamal mnie, mowiac, ze kupowal nasiona od Swope’ow. Z pozoru klamstwo wydawalo sie malo znaczace i bezcelowe. Wiedzialem jednakze, ze ludzie klamia czesto po to, by odciagnac czyjas uwage od innych spraw. Moze guru wymyslil powod spotkan przedstawicieli jego sekty z malzenstwem Swope’ow, gdyz pragnal ukryc laczacy ich glebszy zwiazek?
Rozmyslalem nad tym oszustwem. Rozwazalem tez szczegoly swojej pierwszej wizyty w Ustroniu, ktora – z perspektywy czasu – wydala mi sie podejrzanie dobrze wyrezyserowana. Uznalem, ze Matthias zbyt latwo przystal na moje odwiedziny w siedzibie sekty, a w trakcie rozmowy byl za bardzo ulegly i sklonny do wspolpracy. Jak na tak hermetyczna sekte, Dotkniecie i jego przywodca okazali sie wyjatkowo chetni do wspolpracy, skoro zezwolili calkowicie obcej osobie, czyli mnie, szwendac sie po calym terenie.
Czy oznaczalo to, ze sekta nie ma nic do ukrycia? A moze raczej tak dobrze ukryli swoj sekret, ze jego odkrycie uwazali za niemozliwe?
Pomyslalem o Woodym. Moze mimo wszystko chlopiec nadal zyl? Jednak… jak dlugo pozyje? Zzerala go choroba i w kazdej chwili moglo stac sie to najgorsze.