wykladzie z teorii filozofii. Mowimy o biednym chlopcu, ktorego zapewne potrafie wyleczyc, a jego rodzina chce mi przeszkodzic w kuracji. To jest… morderstwo!
– Moglbys – podsunalem – pojsc z ta sprawa do sadu.
Posepnie pokiwal glowa.
– Juz poruszylem ten temat w rozmowie ze szpitalnym prawnikiem. Uwaza, ze wygralibysmy. Byloby to jednakze pyrrusowe zwyciestwo. Pamietasz sprawe Chada Greena? Dziecko mialo bialaczke, rodzice zabrali je z Bostonskiego Szpitala Dzieciecego i wyjechali z nim do Meksyku, gdzie leczono je, hm… alternatywnie. Sprawa ta zajely sie media i zrobily z niej cyrk. Rodzice stali sie bohaterami, lekarzy i szpital przedstawiano jako zadne ofiar wilki. Ostatecznie, mimo wyroku sadowego, chlopiec nie zostal poddany kuracji i zmarl.
Przylozyl palce wskazujace do skroni i nacisnal. Zyly pod palcami pulsowaly. Raoul sie skrzywil.
– Migrena?
– Umiem sobie z nia radzic.
Wciagnal gleboko powietrze.
– Moze rzeczywiscie bede ich musial podac do sadu, chcialbym jednak tego uniknac. Dlatego wlasnie zadzwonilem do ciebie, przyjacielu.
Pochylil sie do przodu i polozyl reke na mojej dloni. Jego skora byla bardzo ciepla i troche wilgotna.
– Porozmawiaj z nimi, Alex. Uzyj wszelkich sztuczek, ktore trzymasz w zanadrzu. Empatia, wspolczucie, sympatia… wszystko, co ci przyjdzie do glowy. Sprobuj sprawic, by pojeli konsekwencje swojego czynu.
– Trudne zadanie.
Cofnal reke i sie usmiechnal.
– Innych tu nie miewamy.
4
Sciany oddzialu byly pokryte zolta tapeta z wzorkiem w postaci tanczacych pluszowych misiow i usmiechnietych szmacianych lalek. Gdy poczulem szpitalny zapach, od ktorego zdazylem odwyknac (zapach srodkow odkazajacych zmieszany z odorem chorych cial i wiednacych kwiatow), stwierdzilem, ze jestem tu obcy. Chociaz przechodzilem tym korytarzem z tysiac razy, poczulem nagle lodowaty niepokoj, ktory czesto wywoluja w ludziach szpitale.
Sterylne moduly znajdowaly sie na wschodnim koncu oddzialu, za pozbawionym okien szarym korytarzem. Kiedy podeszlismy, drzwi nagle sie otworzyly i wyszla z nich mloda kobieta. W korytarzu zapalila papierosa i prawdopodobnie zamierzala odejsc, lecz Raoul zawolal do niej. Zatrzymala sie, odwrocila i zamarla w tej pozie – w jednej rece papieros, druga na biodrze.
– Siostra Woody’ego – szepnal Melendez-Lynch.
Okreslil ja mianem bardzo pociagajacej, lecz uznalem ten epitet za nazbyt enigmatyczny.
Dziewczyna prezentowala sie po prostu oszalamiajaco.
Byla dosc wysoka: miedzy metr siedemdziesiat a metr siedemdziesiat piec, a jej cialo wydawalo sie jednoczesnie kobiece i chlopiece. Nogi miala dlugie i zgrabne, piersi male i sterczace, szyje – labedzia, rece – delikatne i smukle, paznokcie pomalowane na karmazynowo. Miala na sobie biala bawelniana sukienke, przepasana srebrnym sznureczkiem, ktory podkreslal szczupla talie i plaski brzuch. Sukienka siegala zaledwie do polowy ud.
Na owalnej twarzy dziewczyny dostrzeglem doleczki, wydatne kosci policzkowe, a w malenkich uszach po dwie cieniutkie zlote obrecze. Usta miala pelne i nadzwyczaj czerwone.
Najwieksze wrazenie zrobila na mnie jej karnacja.
Wlosy – dlugie, lsniace, miedziano-rude – zaczesala do tylu, odslaniajac wysokie gladkie czolo. W przeciwienstwie do wiekszosci rudzielcow nie miala jednak piegow ani mlecznobialej cery, lecz pozbawiona jakichkolwiek skaz opalona skore. Oczy byly szeroko rozstawione, atramentowo czarne, okolone pieknymi rzesami. Dziewczyna miala zbyt ostry makijaz, ale brwi na szczescie zostawila w spokoju. Geste i ciemne, naturalnie wygiete w luk, nadawaly jej wyglad sceptyczki. Trudno bylo nie zauwazyc tej mlodej kobiety, uosobienia prostoty i wyrafinowania.
– Witaj – odezwal sie Raoul.
Panna Swope poruszyla sie lekko i z uwaga przypatrzyla sie nam obu.
– Czesc – odezwala sie posepnym tonem i obrzucila nas znudzonym wzrokiem. Jakby dla zaakcentowania swojej niecheci do nas zerknela powtornie, po czym zaciagnela sie papierosem.
– Nono, przedstawiam ci doktora Delaware’a.
Kiwnela glowa bez wiekszego zainteresowania.
– Jest psychologiem, ekspertem od opieki nad dziecmi chorymi na raka. Kiedys pracowal tutaj, na pododdziale modulow sterylnych.
– Czesc – mruknela. Glos miala lagodny, przypominal szept, niemal pozbawiony modulacji. – Jesli chcial porozmawiac z moimi rodzicami, to zle trafil, bo wlasnie wyszli.
– Tak, po to wlasnie go przyprowadzilem. Kiedy wroca?
Wzruszyla ramionami i strzepnela popiol na podloge.
– Nie powiedzieli. Spali w szpitalu, wiec prawdopodobnie wrocili do motelu, zeby sie odswiezyc. Moze przyjda tej nocy, moze dopiero jutro.
– Rozumiem. A jak ty sobie radzisz?
– Swietnie. – Spojrzala na sufit i kilka razy nerwowo postukala obcasem.
Raoul podniosl reke, by poklepac ja po plecach w typowym lekarskim gescie, jednak jej spojrzenie go powstrzymalo. Natychmiast opuscil dlon.
Pomyslalem, ze to twarda dziewczyna, ale zapewne nie jest jej latwo.
– Jak sie ma Woody? – spytal Melendez-Lynch.
To pytanie wyraznie ja rozwscieczylo. Napiela sie, upuscila papierosa i zmiazdzyla go butem. Lzy zebraly sie w kacikach jej ciemnych oczu.
– To ty jestes lekarzem! Dlaczego sam nie odpowiesz na to pytanie?! – Zacisnela zeby, odwrocila sie i uciekla.
Raoul nie patrzyl mi w oczy. Podniosl niedopalek i wrzucil go do popielniczki. Przylozyl dlon do czola, gleboko wzial oddech i na jego twarzy pojawil sie grymas. Zapewne bardzo bolala go glowa.
– Chodzmy – mruknal z rezygnacja. – Wejdzmy do srodka.
Nabazgrany recznie napis w dyzurce pielegniarek glosil: „Witamy w krainie medycyny ery kosmicznej”.
Tablica ogloszen byla obwieszona karteczkami z harmonogramami, wycietymi z czasopism dowcipami rysunkowymi oraz grafikami dawkowania chemioterapii. Dostrzeglem tez ozdobione autografem zdjecie jednego ze slynnych graczy Dodgersow. Obok bejsbolisty stal wozek z lysym chlopcem, ktory trzymal w obu rekach kij i naboznie wpatrywal sie w sportowca. Ten chyba nie czul sie najlepiej w towarzystwie malca oplecionego rurkami kroplowki.
Raoul wyjal ze skrzynki karte zdrowia, obejrzal ja, po czym odchrzaknal i wcisnal guzik na tablicy nad biurkiem. Kilka sekund pozniej do pomieszczenia zajrzala ubrana na bialo tega kobieta.
– Tak? Och, witam, doktorze Melendez. – Spojrzala na mnie pytajaco.
Raoul przedstawil mnie pielegniarce, ktora nazywala sie Ellen Beckwith.
– No dobrze – powiedziala z wyzszoscia. – Na pewno znajdziemy tu dla pana cos do roboty.
– Doktor Delaware pelnil niegdys funkcje glownego psychoterapeuty pododdzialu modulow sterylnych. To ekspert o miedzynarodowej slawie. Zajmuje sie psychologicznymi skutkami wymuszonej izolacji.
– Och, to swietnie. Milo mi pana poznac.
Uscisnalem podana miesista dlon.
– Ellen, kiedy panstwo Swope’owie wroca na oddzial? – zapytal Raoul.
– Nie wiem, doktorze. Siedzieli tutaj przez cala noc. Dotychczas przychodzili codziennie, wiec powinni sie zjawic za jakis czas.
Melendez-Lynch zacisnal zeby.
– Jestes bardzo pomocna, Ellen – mruknal drwiaco.
Pielegniarka zmieszala sie, wygladala teraz na zwierze zlapane w sidla.
– Przykro mi, doktorze, ale rodzice pacjentow nie musza nam sie opowiadac…
– Mniejsza o to. Jesli chodzi o stan chlopca… wiesz cos wiecej niz to, co widnieje w jego karcie?
– Nie, doktorze, teraz czekamy tylko na… – Uchwycila spojrzenie, jakim ja obrzucil, i na moment zamilkla. – Wlasnie zamierzalam zmienic posciel w sali numer 3, wiec jesli nie ma pan dalszych pytan…
– Idz, idz. Najpierw jednak sprowadz mi Beverly Lucas.
Ellen zerknela na tablice wiszaca na przeciwleglej scianie pokoju.
– Jakis czas temu opuscila oddzial. Wziela pager.
Raoul podniosl wzrok na sufit i podkrecil wasa, pod ktorym lekko drzaly usta – jedyna oznaka jego straszliwej migreny.
– W takim razie zadzwon na pager, na milosc boska!
Pielegniarka odeszla pospiesznie.
– I ci ludzie uwazaja sie za specjalistow – warknal. – Czuja sie rowni lekarzom i sadza, ze potrafia z nimi wspolpracowac. Kompletna bzdura!
– Uzywasz jakichs lekow przeciwbolowych? – spytalem.
Pytanie to zbilo go z tropu.
– Co takiego? Och, moja migrena nie jest az tak straszna – sklamal gladko i blysnal wymuszonym usmiechem. – Czasami cos biore.
– Probowales autohipnozy albo akupunktury?
Pokrecil glowa.
– Powinienes. To naprawde dziala. Nauczysz sie sila woli rozszerzac wlasne naczynia krwionosne albo uciskac odpowiednie miejsca.
– Nie mam czasu na nauke.
– To nie trwa dlugo, jesli pacjent ma silna motywacje.
– Tak, no coz… – przerwal mu dzwiek telefonu. Odebral, wydal polecenia do sluchawki i ja odlozyl.
– Zjawi sie za chwile. Beverly Lucas, pracownica opieki spolecznej. Wprowadzi cie we wszystko.
– Znam Beverly. Odbywala tu praktyke studencka, gdy bylem na stazu.
– No i co?
– Zawsze uwazalem ja za przebojowa osobke.