sie spoznic.
– Zycze szczescia.
– Tak… Dziekuje.
Dlaczego zyczy jej szczescia? Byla zdezorientowana, nie wiedziala, jak ma rozumiec ten telefon. I skad ten zrezygnowany, smutny ton, kiedy zyczyl jej szczescia? Szczescia w czym? W zyciu? W pracy? Czyzby wiedzial o operacji pod kryptonimem „Kon trojanski”?
Kiedy zakonczy sie sprawa z niemowa, sama do niego zadzwoni. Byla przekonana, ze za oferta wyjazdu do Syrii kryje sie cos wiecej i ze wcale nie chodzi o romans.
– ***
– Czego chcial D’Alaqua? – zapytala Minerva w drodze do centrali.
– Zebym pojechala z nim do Syrii.
– Do Syrii? Dlaczego akurat do Syrii?
– Bo prowadzi tam wykopaliska archeologiczne.
– Wiec nie zaproponowal ci romantycznego wypadu?
– Wydaje sie, ze zaproponowal mi wypad, tyle ze nie romantyczny. Dziwne, jego glos brzmial, jakby byl czyms zmartwiony.
Kiedy wreszcie dotarly do centrali, okazalo sie, ze Valoni dzwonil juz dwa razy, nie mogac sie doczekac ich przyjazdu.
Byl w zlym humorze. Nadajnik zainstalowany w bucie niemowy przestal dzialac. Slychac bylo jakies szelesty i swisty, ale nie prowadzily do miejsca, w ktorym przebywal ich „podopieczny”. Albo niemowa znalazl urzadzenie, albo sie zepsulo.
Dosc szybko sie przekonali, ze zostali przechytrzeni. Turek zmienil buty. Te, ktore nosil teraz, byly starsze i jeszcze bardziej znoszone. Mial na sobie rowniez wyswiechtane dzinsy i kurtke, choc opuszczal wiezienie w innym stroju. Ktos zrobil dobry interes na tej wymianie.
Niemowa wyszedl i udal sie w strone parku Carrara. Widzieli, jak spaceruje wsrod drzew. Nigdzie jednak nie bylo widac dwoch Turkow, ktorych zauwazyli poprzedniego dnia.
Niemowa niosl kawalek chleba, ktory kruszyl i rzucal ptakom. Minal mezczyzne prowadzacego za reke dwie coreczki.
Valoniemu wydalo sie, ze w ulamku sekundy mezczyzni porozumieli sie wzrokiem, a potem przyspieszyli kroku.
Nie uszlo to rowniez uwagi zabojcy. Nie mial watpliwosci, to lacznik jego ofiary. Czekal na chwile, kiedy bedzie mogl oddac strzal, jednak Mendibha oslanial z tuzin karabinierow.
Strzelanie na oczach policji byloby samobojstwem. Musi byc cierpliwy, bedzie obserwowal Turka przez kolejne dwa dni, i jesli sytuacja sienie zmieni, zerwie kontrakt. Nie zamierza az tak ryzykowac. Chelpil sie, ze jego najwieksza zaleta, poza pewna reka, jest rozsadek. Nigdy nie zrobil falszywego kroku.
Ani Valoni i jego ludzie, ani Turcy sledzacy niemowe, ani platny zabojca nie mieli pojecia, ze wszystkich razem nie spuszczaja z oka dwaj mezczyzni.
Arslan zadzwonil do kuzyna. Owszem, widzial Mendibha, mineli sie w parku Carrara. Wydawalo sie, ze dobrze wyglada.
Nie rzucil jednak kartki, jak to bylo umowione, ani nie dal mu znaku. Pewnie nie czul sie bezpiecznie. Zdaje sie, ze chcial sie tylko pokazac, zeby wiedzieli, ze jest na wolnosci.
Ana Jimenez kazala taksowkarzowi zawiezc sie do katedry turynskiej. Weszla drzwiami prowadzacymi do biur siedziby biskupstwa i zapytala o ojca Yvesa.
– Nie ma go – poinformowala sekretarka. – Towarzyszy kardynalowi w wizycie duszpasterskiej. Nie byla pani umowiona, o ile dobrze pamietam?
– Nie, wiem jednak, ze ojciec Yves bardzo by sie ucieszyl, gdyby mogl sie ze mna spotkac – rzucila Ana, choc wiedziala, ze brzmi to troche bezczelnie. Nie mogla jednak zniesc protekcjonalnego tonu sekretarki.
Po raz kolejny zadzwonila do Sofii, i po raz kolejny jej nie zastala. Postanowila pokrecic sie w poblizu katedry, dopoki nie wroci ksiadz Yves de Charny.
Bakkalbasi odebral raport od jednego ze swoich ludzi.
Mendibh nadal wloczy sie po miescie, zlikwidowanie go jest prawie niemozliwe. Chodza za nim karabinierzy, jesli nadal beda go sledzili, w koncu wpadna na trop wspolnoty.
Pasterz nie wiedzial, jakie polecenia wydac swoim ludziom.
Operacja wisiala na wlosku, Mendibh moze sie przyczynic do upadku wspolnoty. Nalezalo przyspieszyc wejscie do akcji wuja Mendibha. Jakis czas temu zgodzil sie, by pod narkoza usunieto mu wszystkie zeby i jezyk i wypalono linie papilarne.
Bylo to poswiecenie nie mniejsze od ofiary, jaka zlozyl Marcjusz, architekt krola Abgara.
Mendibh czul, ze jest sledzony. Poza tym wydawalo mu sie, ze rozpoznaje twarz, twarz czlowieka z Urfy, nie wiedzial tylko, czy ten czlowiek jest tu po to, by mu pomoc, czy przeciwnie. Dobrze znal Addaia, wiedzial, ze nie pozwoli, by z winy jednej osoby zdekonspirowano cala wspolnote. Gdy tylko zapadnie noc, wroci do przytulku, a jesli to bedzie mozliwe, wymknie sie na cmentarz, przeskoczy okalajacy go zywoplot i odnajdzie grobowiec. Dobrze pamieta, jak tam trafic i gdzie ukryty jest klucz. Przejdzie podziemnym korytarzem az do domu Turguta i poprosi go o pomoc. Jesli uda mu sie tam niepostrzezenie dotrzec, Addai moze zorganizuje jego ucieczke. Nie przerazala go wizja spedzenia dwoch czy trzech miesiecy pod ziemia. Chcial przezyc.
Skierowal sie na targowisko przy Porta Palazzo, zeby kupic cos do jedzenia, i sprobowac zgubic sie miedzy straganami.
Tym, ktorzy go sledza, trudniej bedzie zakamuflowac sie na targu, a jesli zacznie odrozniac ich twarze, latwiej bedzie ich zgubic, kiedy nadarzy sie szansa ucieczki.
Przyszli po niego do domu. Bakkalbasi dal mu noz. Stary wzial go bez wahania. Skoro trzeba zabic syna bratanka, woli zrobic to sam, niz pozwolic, by sprofanowali go obcy. Podwojny sygnal z telefonu komorkowego pasterza oznaczal, ze nadeszla dla nich wiadomosc: Mendibh jest na Porta Palazzo, na targu.
Bakkalbasi kazal kierowcy, by udal sie na Porta Palazzo i zatrzymal samochod nieopodal miejsca, w ktorym widziano Mendibha. Potem objal starego i pozegnal sie z nim. Modlil sie, by ten podolal zadaniu.
Mendibh od razu zauwazyl wuja. Staruszek szedl w jego strone sztywno jak robot. Jego udreczone spojrzenie zapalilo ostrzegawcza lampke w glowie chlopaka. Wuj nie wygladal teraz jak szanowany czlonek wspolnoty, w jego oczach widac bylo desperacje. Co mu sie stalo?
Ich spojrzenia sie skrzyzowaly. Mendibh nie wiedzial, co robic. Uciekac czy podejsc jak gdyby nigdy nic? Moze wuj poda mu jakas kartke lub szeptem przekaze wiadomosc. Postanowil mu zaufac. Z cala pewnoscia w jego spojrzeniu jest tylko strach, staruszek nie czuje sie pewnie w duzym miescie, moze boi sie Addaia i policji.
Otarli sie o siebie i nagle Mendibh poczul bol pod zebrem.
W tej samej chwili staruszek osunal sie na ziemie tuz przy nim. W jego plecy wbity byl noz. Natychmiast zbiegli sie ludzie, a Mendibh rzucil sie do ucieczki.
Morderca stal w tlumie gapiow. Nie wywiazal sie z zadania.
Zamiast zabic niemowe, zaklul na smierc jakiegos starucha.
Tylko dlaczego tamten trzymal w reku sztylet? Mial dosc tej roboty, nigdy wiecej nie podejmie sie podobnego zadania.
Jego zleceniodawca nie powiedzial mu calej prawdy, a nie sposob pracowac, kiedy czlowiek nie wie, z czym sie mierzy.
Uwazal umowe za zerwana. Nie zwroci zaliczki, za bardzo narazal sie przy tej robocie.
Wkrotce na miejsce zbrodni dotarl Valoni i jego ludzie.
Mendibh obserwowal ich zza rogu, podobnie jak sledzacych go Turkow.
– Nie zyje? – zapytal Pietro.
Valoni staral sie wyczuc puls na szyi starca. Ten otworzyl oczy, steknal, jakby chcial cos powiedziec, i wydal ostatnie tchnienie.
– Marco, Marco! Co sie stalo? – dopytywala sie przez radio zdenerwowana Minerva. – Na Boga, powiedzze cos!