– Ktos usilowal zamordowac niemowe, nie wiemy jeszcze kto, nikogo nie zauwazylismy. Zabito staruszka, ktory tamtedy przechodzil. Nie ma przy sobie dokumentow. O, jedzie karetka.
Co za cholerny balagan!
– Uspokoj sie. Chcesz, zebysmy przyjechaly? – zapytala Sofia.
– Nie, to niepotrzebne, wracamy do centrali. A gdzie sie podzial ten niemowa, do cholery! – wykrzyknal Valoni.
– Zgubilismy go – powiedzial glos w radiotelefonie.
Wymknal sie, korzystajac z zamieszania.
– Niedojdy! Przeciez mowilem, zebyscie nie spuszczali go z oka!
– Spokojnie, Marco… – uspokajal szefa Giuseppe.
Minerva i Sofia usilowaly wyobrazic sobie scene, jaka teraz rozgrywa sie przy Porta Palazzo. Po tylu miesiacach pracy nad operacja pod kryptonimem „Kon trojanski”, kon wlasnie oddalil sie galopem!
Mendibh z trudem oddychal. Byl ranny, starzec zdazyl dzgnac go nozem. Najpierw tylko troche pieklo, teraz jednak bol stal sie nie do zniesienia. Najgorsze, ze Mendibh zostawial za soba struzke krwi. Zatrzymal sie i poszukal zacienionej bramy, musi chwile odpoczac. Wydawalo mu sie, ze zdolal zgubic policjantow, chociaz nie byl do konca pewny. Jego jedyna szansa jest dotarcie na cmentarz. Musi zaczekac, az zapadnie noc. Tylko gdzie?
Ane zaciekawil widok ludzi biegnacych w strone Porta Palazzo. Wlasnie dopijala kawe w jednym z kawiarnianych ogrodkow. Krzyczano: „Morderca, lapac morderce!”. Zwrocila uwage na mlodego mezczyzne, on rowniez biegl, ale z wyraznym trudem. Nagle zniknal w jakiejs bramie. Wiedziona ciekawoscia, postanowila zobaczyc, co sie stalo. Nikt nie potrafil udzielic jej wyczerpujacych wyjasnien, wszyscy powtarzali tylko: „Morderca, morderca”.
Bakkalbasi widzial, jak Mendibh rzuca sie do ucieczki, zostawiajac lezacego na ziemi starca. Kto go zabil? Na pewno nie karabinierzy. Czyzby oni? Po co jednak zabijac niedoleznego staruszka? Zadzwonil do Addaia, by zdac mu relacje z tego, co sie stalo. Pasterz wysluchal go i wydal dyspozycje.
Ana widziala dwoch chlopakow podobnych do tego, ktory zniknal w bramie. Kierowali sie w te sama strone. Nie rozumiala, co sie dzieje, wiedziala jednak, ze jest swiadkiem waznych wydarzen. Nie zastanawiajac sie, ruszyla ich sladem.
Dwaj mezczyzni z Urfy pomysleli, ze kobieta, ktora idzie za nimi, moze byc tajna agentka, i przyspieszyli kroku. Ukryja sie i beda obserwowali Mendibha, przy okazji majac na oku dziewczyne.
Mendibh znalazl drzwi prowadzace do malej komorki, w ktorej staly kontenery na smieci. Usiadl na ziemi za pojemnikiem, wytezajac cala wole, by nie zemdlec. Stracil sporo krwi, musi zatamowac krwawienie i opatrzyc rane. Zdjal kurtke i oderwal kawalek podszewki, by zrobic z niej prowizoryczny opatrunek uciskowy. Byl wyczerpany, nie wiedzial, ile czasu przyjdzie mu spedzic w tym miejscu. A jesli znajda go mieszkancy domu? Moze uda mu sie tu przeczekac do poznej nocy, az przyjada sluzby miejskie po smieci? Nagle zrobilo mu sie ciemno przed oczami. Stracil przytomnosc.
Yves de Charny siedzial w swoim gabinecie. Czolo przecinala mu pionowa zmarszczka. Mial klopot.
– Ojcze, sa tu ci dwaj kaplani, przyjaciele ksiedza, Joseph i David – powiedziala sekretarka, zagladajac do gabinetu. – Powiedzialam im, ze dopiero ksiadz przyjechal i nie wiem, czy moze ich przyjac.
– Alez tak, niech wejda. Jego Eminencja nie bedzie mnie juz dzisiaj potrzebowal, wyjezdza do Rzymu. Jesli pani chce, moze pani wziac wolne popoludnie.
– Slyszal ksiadz o tym zabojstwie, tu niedaleko, przy Porta Palazzo?
– Tak, mowili w radiu. Boze, ile przemocy jest na tym swiecie!
– Mnie tam juz nic nie zdziwi. Dobrze, jesli nie ma ksiadz nic przeciwko temu, wyjde wczesniej. Swietnie sie sklada, mialam isc do fryzjera, jutro ide na kolacje do corki.
Ksieza Joseph i David weszli do gabinetu. Wszyscy czekali bez slowa, az za sekretarka zamkna sie drzwi.
– Wiesz juz, co sie stalo? – zapytal Yvesa ksiadz David.
– Tak. Gdzie on jest?
– Schowal sie w jakiejs bramie, tu, niedaleko. Nie martw sie, nasi maja go na oku, nie byloby jednak zbyt rozsadnie teraz go stamtad wyciagac. Ta dziennikarka zaczaila sie naprzeciwko.
– Jak to?
– Zbieg okolicznosci. Pila kawe w kawiarnianym ogrodku, chyba czekala na ciebie, a kiedy zrobilo sie zamieszanie, pobiegla za Turkiem. Jesli tu przyjdzie, bedziemy zmuszeni to zrobic – odpowiedzial ojciec Joseph.
– Tu? Nie wydaje sie to zbyt rozsadne.
– Przeciez nikogo nie ma.
– To prawda, ale nigdy nic nie wiadomo. A co zrobimy z pania doktor?
– Wszystko gotowe, jak tylko wyjdzie z posterunku karabinierow – zakomunikowal ojciec David.
– Czasami…
– Czasami masz watpliwosci, jak kazdy z nas, ale jestesmy zolnierzami i wypelniamy rozkazy – stwierdzil sucho Joseph.
– W tym wypadku nie uwazam, zeby to bylo konieczne.
– Nie ma wyjscia, trzeba wykonywac rozkazy.
– Co jednak nie znaczy, ze nie wolno nam miec wlasnego zdania, a nawet okazac, ze cos nam sie nie podoba.
– ***
Los byl laskawy dla Valoniego. Giuseppe wlasnie oznajmil mu przez radio, ze znow namierzyl jednego z Turkow, kreci sie w poblizu katedry. Valoni pognal tam, jak gdyby od tego zalezalo jego zycie. Kiedy dotarl do placu, zwolnil, by nie odrozniac sie od przechodniow, ktorzy stali w malych grupkach, komentujac wydarzenia sprzed godziny.
– Gdzie sa? – wysapal, kiedy znalazl sie obok Giuseppego.
– Tam, usiedli przed kawiarnia, to ci sami, ktorych juz znamy.
– Ostrzegam, nie chce, by was ktokolwiek wypatrzyl.
Pietro, czekam tu na ciebie, pozostali niech kraza po placu, ale w pewnej odleglosci. Te nasze ptaszki sa bardzo sprytne i juz nam udowodnily, ze potrafia fruwac.
Pol godziny pozniej mezczyzni zdali sobie sprawe, ze policja znow depcze im po pietach. Najpierw podniosl sie jeden, niedbalym krokiem przecial plac, by wsiasc do pierwszego nadjezdzajacego autobusu. Drugi oddalil sie w przeciwnym kierunku i po chwili zaczal biec. Zniknal.
– Jak moglismy znow stracic ich z oczu?! – wykrzyknal Valoni do radiotelefonu.
– Nie krzycz – upomnial go Giuseppe z drugiego konca placu. – Wszyscy na ciebie patrza, wezma cie za wariata, ktory gada sam do siebie.
– Wcale nie krzycze! – znow wrzasnal Valoni. – Tylko ze to wszystko to amatorszczyzna. Najpierw pozwalamy, by wymknal nam sie niemowa, a teraz jego kolesie. Kiedy tylko znow sie pojawia, natychmiast ich aresztujemy, nie mozemy pozwolic, by znow nam uciekli. Naleza do tej organizacji, a z tego, co zdazylem zauwazyc, nie sa niemi, wyspiewaja wiec wszystko, co wiedza, niech sie nie nazywam Valoni!
Dwaj mezczyzni z Urfy siedzieli przyczajeni, czekajac, az Mendibh opusci kryjowke. Wiedzieli, ze plac patroluja karabinierzy. Ich towarzysze wymkneli sie, kiedy zdali sobie sprawe, ze sa obserwowani, pozostala trojka zas, grupa wsparcia, byla w poblizu. Zdazyli policzyc wszystkich policjantow obecnych w tej chwili na placu. Nie wiedzieli tylko, podobnie jak Valoni i jego ludzie, ze wszyscy sa obserwowani przez mezczyzn znacznie lepiej niz oni przygotowanych do dzialania.
Nadeszlo popoludnie. Ana Jimenez postanowila znow sprobowac szczescia, moze ksiadz Yves juz wrocil. Nacisnela guzik domofonu przy drzwiach biura, ale nikt sie nie odezwal.
Popchnela drzwi. Otwarte. Weszla. Nikogo nie bylo, a jednak stroz nie przekrecil klucza w zamku. Ruszyla w kierunku gabinetu ksiedza Yvesa. Juz zamierzala wejsc, kiedy uslyszala glosy. Wstrzymala oddech i sluchala.