slaby, by stawic opor.
Gardlowy rozkaz zatrzymal niosacych pochodnie w odleglosci przynajmniej pieciu metrow od miejsca, w ktorym lezal Jason. Przez chwile zastanawial sie leniwie, dlaczego ten pokryty pancerzem czlowiek nie polecil im podejsc blizej, przeciez swiatlo pochodni ledwie tu siegalo. Na tej planecie wszystko zdawalo sie byc niewytlumaczalne.
Na pare chwil Jason musial stracic przytomnosc, gdy bowiem popatrzyl znowu, pochodnia tkwila w piasku przy jego boku, opancerzony zas facet zdazyl juz sciagnac mu jeden but, a teraz mocowal sie z drugim. DinAlt mogl jedynie poruszyc sie slabiutko na znak protestu, ale w zaden sposob nie byl w stanie zapobiec kradziezy — z jakiegos powodu, jego cialo zupelnie nie chcialo mu sie podporzadkowac. W rownym stopniu musialo zostac zaklocone jego poczucie czasu, gdyz kazda sekunda ciagnela sie w nieskonczonosc, podczas gdy w istocie wydarzenia rozgrywaly sie w zadziwiajacym tempie. Buty zostaly juz zdjete, czlowiek zas mocowal sie z ubraniem Jasona, co chwila przerywajac to zajecie, by spojrzec na szereg ludzi trzymajacych pochodnie.
Magnetyczne szwy byly czyms, czego ta dziwna istota nie znala. Gdy probowala je otworzyc albo rozerwac wytrzymaly, metalizowany material, ostre kly naszyte na skorze jej rekawic wpijaly sie w cialo Jasona. Napastnik pomrukiwal juz z niecierpliwosci, gdy nagle przypadkowo dotknal guzika zwalniajacego mocowanie medpakietu, a mechanizm poslusznie wpadl do jego dloni. Wydawalo sie, ze blyszczaca zabawka podoba mu sie, ale kiedy jedna z igiel przebila grube rekawice i uklula go, wrzasnal z wsciekloscia, cisnal medpakietem o ziemie i rozdeptal go dokladnie. Utrata tak waznego, niezastapionego przedmiotu zmusila Jasona do dzialania — usiadl i probowal dosiegnac medpakietu, ale nagle opuscila go swiadomosc.
Niedlugo przed switem bol glowy przywrocil mu przytomnosc. Byl owiniety w jakies smierdzace skory, ktore chronily jego cialo przed utrata tej niewielkiej ilosci ciepla, jakie w nim pozostalo. Odsunal duszace go faldy, ktore przykrywaly mu twarz i popatrzyl na gwiazdy, zimne punkciki swiatla migoczace w mroznej nocy. Powietrze dzialalo orzezwiajaco, wiec wdychal je glebokimi haustami, ktore palily w gardle, ale zdawaly sie oczyszczac umysl. Po raz pierwszy zdal sobie sprawe, ze jego poprzednie oszolomienie bylo rezultatem uderzenia w glowe podczas katastrofy statku. Pod palcami czul na czaszce poprzednia niemoznosc poruszania sie i spojnego myslenia. Zimne powietrze szczypalo go w twarz i chetnie naciagnal na glowe wlochata skore.
Zastanawial sie, jakie byly losy Mikaha Samona po tym, jak miejscowy bandzior w koszmarnym ubranku zdzielil go pala. Byl to niesympatyczny i trudny do przewidzenia koniec dla kogos, kto zdolal przezyc rozbicie sie statku. Jason nie palal szczegolna miloscia do tego niedozywionego fanatyka, ale badz co badz zawdzieczal mu zycie. Mikah ocalil go po to tylko, by zginac z reki mordercy.
Jason zanotowal sobie w pamieci, ze musi zabic tego czlowieka natychmiast, gdy tylko bedzie do tego zdolny, choc jednoczesnie z niejakim zdziwieniem zauwazyl pojawienie sie w jego psychice owej afirmacji krwawego zadoscuczynienia — zycie za zycie. Najwidoczniej jego dlugi pobyt na Pyrrusie przytlumil cechujaca go zawsze niechec do zabijania, chyba ze w samoobronie. Zreszta to, czego do tej pory byl swiadkiem, wskazywalo, ze pyrrusanskie przeszkolenie bedzie tu niezwykle przydatne. Niebo widziane przez dziure w skorze zaczynalo szarzec i Jason odsunal swe okrycie, by spojrzec na poranek.
Mikah Samon lezal tuz obok niego. Jego glowa sterczala spod przykrywajacych go futer. Wlosy mial posklejane zaschnieta, ciemna krwia, ale wciaz jeszcze oddychal.
— Trudniej go zabic niz przypuszczalem — mruknal Jason unoszac sie na lokciu i spogladajac na ow swiat, na ktory rzucilo go sprowokowane przezen rozbicie statku.
Byla to ponura pustynia, na ktorej lezaly skulone ciala. Wygladala jak pobojowisko po jakiejs bitwie na koncu swiata. Kilka istot wstawalo powoli, otulajac sie w swoje skory i byl to jedyny znak zycia na tej niezmierzonej przestrzeni pokrytej piaskiem. Z jednej strony lancuch wydm zaslanial morze, ale wciaz dobiegal go gluchy loskot fal rozbijajacych sie na brzegu. Bialy szron pokrywal ziemie, a zimny wiatr wyciskal lzy z oczu. Na szczycie jednej z wydm pojawila sie nagle dobrze zapisana w pamieci postac; opancerzony czlowiek zwijal cos, co przypominalo kawalki sznura. Do uszu Jasona dobieglo urwane nagle, metaliczne dzwonienie. Mikah Samon jeknal i poruszyl sie.
— Jak sie mamy? — zapytal Jason. — To najpiekniejsze przekrwione oczeta, jakie kiedykolwiek widzialem.
— Gdzie ja jestem…?
— Coz za blyskotliwe i oryginalne pytanie! Nie sadzilem, ze jestes facetem, ktory oglada historyczne przygodowki kosmiczne w TV. Nie mam zielonego pojecia, gdzie jestesmy, ale moge zrobic krotkie streszczenie tego, jak sie tu znalezlismy, jezeli masz na to ochote.
— Pamietam, ze doplynelismy do brzegu, potem z ciemnosci wylonilo sie cos strasznego, jak demon z otchlani piekielnej. Walczylismy…
— On zas wyrznal cie w glowe — jeden szybki cios i to wlasnie, prawde mowiac, byla ta cala walka. Moglem sie lepiej przyjrzec twojemu demonowi, choc wcale sie nie nadawalem do walki bardziej niz ty. To czlowiek, tyle ze ubrany w dziwaczny stroj rodem z koszmaru cpuna. Mam wrazenie, ze jest on szefem tej grupki obozowiczow. Na dobra sprawe nie bardzo wiem, co sie tu dzieje — poza tym, ze ukradl mi buty i mam zamiar mu je odebrac, chocbym go mial przy okazji zabic.
— Nie pozadaj przedmiotow doczesnych — oznajmil Mikah uroczyscie. — I nie mow o zabijaniu czlowieka dla zysku. Jestes zlym czlowiekiem Jasonie i… Mikah odrzucil przykrywajace go skory i dokonal zadziwiajacego odkrycia. — Moje buty zniknely! I ubranie… O, Belial! — ryknal. — Asmodeusz, Abaddon, Apollion i Baal-zebub!
— Bardzo pieknie — oznajmil Jason z podziwem. — Widac, ze pilnie studiowales demonologie. Czy wyliczales je, czy wzywales na pomoc?
— Zamilcz, bluznierco! Zostalem obrabowany! — zerwal sie na rowne nogi. Wiatr, ktory owiewal jego niemal nagie cialo, szybko nadal skorze Mikaha delikatny, sinawy odcien. — Odnajde kreature, ktora to uczynila i zmusze do oddania tego, co moje.
Odwrocil sie, by odejsc, ale Jason uchwycil go za kostke, szarpnal i z gluchym lomotem przewrocil na piasek. Upadek oszolomil Mikaha i Jason bez problemow otulil skorami jego kosciste cialo.
— Jestesmy kwita — oznajmil. — Minionej nocy ocaliles mi zycie, a teraz ja ocalilem twoje. Jestes nieuzbrojony i ranny, podczas gdy ten staruszek, tam na gorze, to chodzaca zbrojownia, a dla kazdego, kto odznacza sie osobowoscia sklaniajaca do noszenia takiej odziezy, zabic cie bedzie znaczylo tyle, co splunac. Uspokoj sie i staraj sie unikac klopotow. Na pewno jest sposob, by wydostac sie z tej afery, zreszta z kazdej afery mozna sie wydostac, wystarczy dobrze poszukac jakiegos sposobu — i mam zamiar ten sposob odnalezc. W rzeczy samej powinienem sie przespacerowac i rozpoczac moje badania. Zgoda?
Odpowiedzial mu tylko jek. Mikah znow byl nieprzytomny, z rany na glowie saczyla sie swieza krew. Jason wstal, owinal sie skorami i pozawiazywal luzne konce. To go troche chronilo przed wiatrem. Nastepnie grzebal noga w piasku tak dlugo, az odnalazl odpowiedni kamien. Byl gladki, o rozmiarach takich, ze calkowicie dal sie zacisnac w piesci i tylko koniec lekko wystawal na zewnatrz. Tak uzbrojony zaczal skradac sie wsrod spiacych postaci.
Gdy wrocil, Mikah ponownie odzyskal przytomnosc, slonce zas znajdowalo sie juz dosc wysoko ponad horyzontem. Obudzila sie rowniez cala reszta tego iskajacego sie stada, liczacego okolo trzydziestu mezczyzn, kobiet i dzieci. Wszyscy byli tak samo brudni i tak samo opatuleni w prymitywne, skorzane oponcze. Albo wloczyli sie bez celu wokolo, albo siedzieli na ziemi, tepo wpatrzeni w piasek. Nie okazywali najmniejszego zainteresowania dwoma obcymi. Jason podal Mikahowi skorzana czarke i kucnal tuz przy nim.
— Wypij. To woda, chyba jedyny plyn, jaki tu pija. Nie znalazlem nic do jedzenia. — Wciaz trzymal w dloni kamien. Mowiac, wycieral go piaskiem — szpiczasty koniec byl wilgotny i czerwony, przylepilo sie don kilka dlugich wlosow.
— Rozejrzalem sie nieco i wszedzie wyglada to tak samo. Po prostu banda stlamszonych typow z tobolkami owinietymi w skory. Paru z nich ma skorzane buklaki na wode. Jedyna regula, jaka sie kieruja, to “ja silniejszy”. Uzylem wiec sily i mozemy sie napic. Nastepny problem, to zarcie.
— Kim oni sa? Co robia? — wybelkotal Mikah, ktory najwyrazniej ciagle odczuwal skutki uderzenia. Jason popatrzyl na jego rozwalona glowe i postanowil jej nie dotykac. Rana krwawila obficie, a teraz zaczela juz przysychac. Jezeli ja obmyje ta nader podejrzana woda, zdziala niewiele, ale za to moze wywolac zakazenie.
— Tylko jednego jestem pewien — powiedzial Jason. — Sa niewolnikami. Nie wiem, co tu robia, dlaczego sa tutaj albo dokad ida, ale ich pozycja spoleczna i nasza rowniez jest bolesnie jasna. Ten Stary Zgred na wzgorzu jest naszym panem. No, a my wszyscy — jego niewolnikami.