jeszcze mogla. Zlapala ojca za ramie.
– Jeszcze tylko pare sekund!
– Do diabla, chyba biegnie tutaj straznik – zawolal, wygladajac przez okno.
– Musze tylko to wydrukowac! Zaczekaj na mnie!
Ojciec trzasl sie ze strachu.
– Nie moge, Jeannie! Nie moge! Przepraszam!
Zlapal swoja teczke i wybiegl na korytarz. Jeannie bylo go zal, ale nie mogla teraz przestac. Przeszla na katalog stacji dyskow, podswietlila zbior ZAKUPY.LST i nacisnela PRINT.
Nic sie nie dzialo. Drukarka wciaz sie rozgrzewala. Jeannie zaklela pod nosem.
Podeszla do okna. Do budynku wchodzilo dwoch straznikow. Zamknela drzwi gabinetu i spojrzala na swoja atramentowa drukarke.
– No szybciej, ruszaj.
Drukarka cyknela w koncu, zaszumiala i polknela kartke papieru.
Jeannie wyjela dyskietke ze stacji i schowala ja do kieszeni swojej niebieskiej kurtki.
Drukarka wyplula cztery kartki i stanela.
Czujac, jak serce tlucze jej sie w piersi, Jeannie zlapala wydruki i przebiegla po nich wzrokiem. Lista zawierala trzydziesci, moze czterdziesci par nazwisk, w wiekszosci mezczyzn, ale to jej nie zdziwilo: prawie wszystkie zbrodnie popelniaja mezczyzni. Miejscem pobytu niektorych byly wiezienia. Lista odpowiadala dokladnie jej oczekiwaniom. Teraz jednak chciala czegos wiecej. Poszukala wzrokiem nazwisk „Steven Logan” i „Dennis Pinker”.
Znalazla obydwa.
W tej samej linijce widnialo trzecie: „Wayne Stattner”.
– Mam cie! – syknela z triumfem.
Nizej znajdowal sie nowojorski adres i numer telefonu z kierunkowym 212.
Wpatrywala sie w to nazwisko. Wayne Stattner. Tak nazywal sie facet, ktory zaatakowal ja w Filadelfii i zgwalcil Lise.
– Ty sukinsynu – szepnela msciwie. – Teraz nam nie uciekniesz.
Musiala stad wiac. Wetknela papiery do kieszeni, zgasila swiatlo i otworzyla drzwi. Na korytarzu slychac bylo podniesione – z powodu wciaz wyjacego alarmu – meskie glosy. Spoznila sie. Ostroznie zamknela drzwi z powrotem. Czujac, jak uginaja sie pod nia nogi, oparla sie o drzwi i nasluchiwala.
– Jestem pewien, ze gdzies tutaj palilo sie swiatlo – stwierdzil jeden z mezczyzn.
– Sprawdzmy lepiej wszystkie – odparl drugi.
Jeannie rozejrzala sie po swojej klitce oswietlonej skapym swiatlem z zewnatrz. Nie bylo gdzie sie schowac.
Uchylila lekko drzwi. Nic nie widziala ani nie slyszala. Wystawila glowe na zewnatrz. Z otwartych drzwi na drugim koncu korytarza padala smuga swiatla. Po dluzszej chwili straznicy wyszli przez nie na korytarz, zgasili swiatlo i zajrzeli do kolejnego pomieszczenia, w ktorym znajdowalo sie laboratorium. Przeszukanie go powinno zajac im minute albo dwie. Czy uda jej sie minac niepostrzezenie drzwi i dotrzec do klatki schodowej?
Wyszla na zewnatrz, zamknela za soba drzaca reka drzwi i ruszyla korytarzem, powstrzymujac sie cala sila woli, zeby nie biec.
Mijajac drzwi laboratorium zerknela do srodka. Obaj mezczyzni odwroceni byli do niej plecami: jeden zagladal do szafki, drugi gapil sie na zawieszone na podswietlonej szybie zdjecia DNA. Nie zobaczyli jej.
Jeszcze tylko kilka jardow.
Doszla do konca korytarza i pchnela wahadlowe drzwi.
– Hej! Ty! Stoj! – uslyszala za soba.
Kazda czastka jej ciala rwala sie do ucieczki, ale opanowala sie. Puscila drzwi, obrocila sie i usmiechnela.
Dwaj straznicy biegli ku niej korytarzem. Obaj mieli grubo po piecdziesiatce; byli prawdopodobnie emerytowanymi policjantami.
Sciskalo ja w gardle tak mocno, ze miala trudnosci z oddychaniem.
– Dobry wieczor – powiedziala. – Czym moge panom sluzyc?
Alarm sprawil, ze nie slychac bylo drzenia w jej glosie.
– W budynku wlaczyl sie alarm – oswiadczyl jeden z nich.
Nie bylo to najmadrzejsze stwierdzenie, ale oszczedzila sobie komentarza.
– Myslicie, ze do srodka dostal sie jakis intruz?
– Calkiem mozliwe. Czy widziala pani albo slyszala cos podejrzanego, pani profesor?
Straznicy doszli do wniosku, ze jest pracownikiem naukowym: to dobrze.
– Rzeczywiscie slyszalam chyba brzek tluczonego szkla. Dochodzil z gory, ale nie jestem do konca pewna.
Straznicy spojrzeli po sobie.
– Sprawdzimy to – oznajmil jeden z nich.
Drugi okazal sie mniej latwowierny.
– Czy moge zapytac, co pani ma w kieszeni?
– Papiery.
– Oczywiscie. Czy moge je zobaczyc?
Jeannie nie miala zamiaru ich nikomu oddawac: byly zbyt drogocenne. Improwizujac, udala, ze sie zgadza, a potem zmienia zdanie.
– Jasne – odparla, wyjmujac kartki z kieszeni, po czym zlozyla je i schowala z powrotem. – Nie, wlasciwie nie moze pan. To rzeczy osobiste.
– Obawiam sie, ze to konieczne. Na szkoleniu powiedziano nam, ze w takim miejscu zwykle papiery moga miec powazna wartosc.
– Nie zamierzam dawac panu do czytania mojej prywatnej korespondencji tylko dlatego, ze w budynku wlaczyl sie alarm.
– W takim razie musze prosic, by udala sie pani do naszego biura i porozmawiala z komendantem.
– W porzadku. Spotkamy sie na zewnatrz – powiedziala, po czym pchnela wahadlowe drzwi i zbiegla szybko po schodach. Straznicy ruszyli za nia.
– Niech pani poczeka!
Pozwolila im sie dogonic w hallu wejsciowym. Jeden wzial ja pod lokiec, drugi otworzyl drzwi.
– Nie musi pan mnie trzymac – zaprotestowala.
Tak bedzie lepiej – odparl straznik, sapiac po biegu.
Juz to przerabiala. Zlapala go za nadgarstek i mocno scisnela.
– Au! – jeknal straznik i puscil ja.
Jeannie rzucila sie do ucieczki.
– Hej! Stoj, ty cholerna dziwko!
Puscili sie za nia w pogon, ale nie mieli szans. Byla od nich dwadziescia piec lat mlodsza i szybka jak kon wyscigowy. Oddalajac sie czula, jak opuszcza ja strach. Pedzila jak wiatr, smiejac sie. Scigali ja przez kilkadziesiat jardow, a potem dali za wygrana. Ogladajac sie zobaczyla, ze obaj stoja zgieci wpol i ciezko dysza.
Pokonala biegiem caly dystans do parkingu.
Ojciec czekal na nia przy samochodzie. Wsiedli do srodka i wyjechala z parkingu ze zgaszonymi swiatlami.
– Przepraszam, Jeannie – powiedzial po chwili tato. – Myslalem, ze jesli nawet nie potrafie krasc dla samego siebie, zdolam to zrobic dla ciebie. Ale to na nic. Stracilem zimna krew. Nigdy juz nikogo nie okradne.
To dobra wiadomosc! – stwierdzila. – A ja zdobylam to, na czym mi zalezalo!
– Chcialbym byc dla ciebie lepszym ojcem, ale chyba jest juz na to za pozno.
Wyjechali z kampusu na ulice i Jeannie zapalila swiatla.
– Na to nigdy nie jest za pozno, tato. Naprawde.
– Moze masz racje. W koncu probowalem ci pomoc, prawda?
– Probowales i udalo ci sie! Otworzyles drzwi! Bez ciebie nie dalabym rady.
– Tak, to prawda.
Jechala szybko do domu. Nie mogla sie doczekac, zeby sprawdzic telefon z wydruku. Jesli okaze sie