oczywiscie, ze Mirza-Charle, tak jak wszystkie inne kosmodromy na Ziemi, sluzy tylko do komunikacji okoloziemskiej, ze prawdziwe rakiety fotonowe typu „Hius”, „John Brown” czy „Jangcy” sa ogromne, zbyt potezne, zeby startowac prosto z Ziemi, ale te ciemne sylwetki za horyzontem tez robily wrazenie.
— Rakiety, rakiety — powiedzial powoli policjant. — Tyle ludzi stad odlatuje. — Podniosl ku czarnemu niebu blekitna swiecaca sie palke. — Kazdy ze swoimi nadziejami. A ilu ich wraca w zaspawanych olowianych trumnach! Tutaj, przy tym szlabanie wystawiamy zalobna warte. Ich upor wprost dech zapiera. A jednak tam — znow podniosl palke — jest ktos, komu sie ten upor nie podoba…
Horyzont nagle rozjasnil oslepiajacy wybuch, ognisty strumien wzbil sie w niebo i rozsypal kaskada iskier. Beton pod nogami zadrzal. Policjant podniosl do oczu zegarek.
— Dwudziesta dwanascie. Wieczorny lunnik.
W niebie rozlegl sie loskot, oddalajac sie powoli slabl, w koncu cichnac zupelnie.
— Pora na mnie — stwierdzil Jura. — Jak stad najszybciej dojsc do miasta?
— Najlepiej na piechote — odpowiedzial policjant. — Przed zakretem do magazynow zlapie pan okazje.
Gdy w koncu o wpol do dziesiatej Jura dotarl do hotelu, byl zmeczony i oszolomiony. Mirza-Charle wieczorem w niczym nie przypominalo miasta za dnia. Ulicami, poprzecinanymi czarnymi cieniami, plynely potoki autobusow. Swiatla reklam oswietlaly tlumy na chodnikach. Drzwi wszystkich barow i kawiarni byly otwarte na osciez. Grala tam muzyka, wnetrza wypelnial szary papierosowy dym. Pijani cudzoziemcy wloczyli sie po chodnikach, obejmujac sie po trzech, po czterech, i spiewajac nieznane piosenki. Co jakies dwadziescia, trzydziesci krokow stali policjanci z kamiennymi twarzami pod nisko opuszczonymi helmami. Przez plynacy tlum niespiesznie szly trojki krzepkich mlodych chlopakow z czerwonymi opaskami na rekawach. To byly patrole porzadkowe. Jura widzial, jak jeden taki patrol wszedl do baru, gdzie natychmiast zapanowala cisza, nawet muzyka przestala grac. Patrolujacy mieli znudzone, wzgardliwe twarze. Z drugiego baru, nieopodal hotelu dwoch mezczyzn z wasikami wyrzucilo na chodnik jakiegos nieszczesnika i zaczelo go kopac. Nieszczesnik krzyczal glosno po francusku: Patrol! Szybko! Pomocy! Jura zacisnal zeby. Juz mial zamiar dac w ucho jednemu z wasatych, w tym momencie jednak zostal bezceremonialnie odsuniety, a dluga, zylasta reka z czerwona opaska chwycila jednego wasacza za kolnierz. Drugi skulil sie i dal nura do baru. Patrol niedbale strzasnal zdobycz w objecia policjantow i ci, wykrecajac awanturnikowi rece za plecy zawlekli go do najblizszego zaulka. Jura zdazyl zauwazyc, jak jeden z policjantow, ogladajac sie na patrol, z calej sily trzasnal wasacza po glowie swiecaca sie palka. Szkoda, ze ja nie zdazylem, pomyslal Jura. Na chwile odechcialo mu sie leciec na Rhee. Zapragnal wlozyc czerwona opaske i przylaczyc sie do tych krzepkich pewnych siebie mlodych ludzi.
— Ale tu u was porzadki! — oburzal sie Jura, mowiac do recepcjonistki w hotelu. — Istne gniazdo pluskiew! …
— O czym pan mowi? — przestraszyla sie recepcjonistka. Jura ochlonal.
— No, na ulicach, rozumie pani — wyjasnil. — Bagno!…
— To miedzynarodowy port… Na razie musimy wytrzymac — odrzekla recepcjonistka z usmiechem. — A jak tam panskie sprawy?
— Jeszcze nie wiem — odparl Jura. — Niech mi pani powie, jak trafic do pokoju trzysta szesc?
— Niech pan wjedzie winda, drugie pietro na prawo.
— Dziekuje — powiedzial Jura i ruszyl do windy.
Wjechal na drugie pietro i od razu znalazl pokoj trzysta szesc. Stanal przed drzwiami i po raz pierwszy zastanowil sie, jak, o czym, a przede wszystkim, z kim bedzie rozmawial. Przypomnialy mu sie slowa Iwana o groznym wygladzie czlowieka. Starannie przygladzil wlosy i obejrzal sie. Potem zapukal.
— Wejsc — odezwal sie za drzwiami niski ochryply glos.
Jura wszedl. W pokoju, przy okraglym, nakrytym bialym obrusem stole siedzialo dwoch starszych mezczyzn. Jura oslupial — poznal obu, co go zaskoczylo tak, ze wydawalo mu sie, iz pomylil drzwi. Twarza do niego, utkwiwszy w Jurze spojrzenie malutkich oczek siedzial slynny Bykow, kapitan nie mniej slynnego „Tachmasiba”, ponury i rudy — taki jak na stereofotografii nad stolem starszego brata Jury. Twarz drugiego czlowieka, niedbale rozwalonego w plecionym fotelu, szlachetna, pociagla, z pogardliwa zmarszczka wokol warg, tez byla zdumiewajaca znajoma. Jura w zaden sposob nie mogl sobie przypomniec jego nazwiska, ale byl absolutnie pewien, ze kiedys go widzial, moze nawet nieraz. Na stole stala smukla, ciemna butelka i jeden kielich.
— O co chodzi? — spytal glucho Bykow.
— Czy to pokoj trzysta szesc? — odezwal sie niepewnie Jura.
— Tak — odpowiedzial aksamitnym glosem czlowiek z kielichem. — Kogo szukacie, mlody czlowieku?
Przeciez to Jurkowski, przypomnial sobie Jura. Planetolog z Wenus. Nakrecili o nich film…
— Ja… ja… nie wiem — bakal Jura. — Rozumiecie, ja musze na Rhee… Dzisiaj jeden towarzysz…
— Nazwisko? — spytal Bykow.
— Czyje? — nie zrozumial Jura.
— Wasze nazwisko!
— Borodin… Jurij Michajlowicz Borodin.
— Specjalizacja?
— Spawacz prozniowy.
— Dokumenty.
Drugi raz w ciagu ostatnich dwoch godzin (i calego zycia) Jura siegnal po dokumenty. Bykow patrzyl na niego wyczekujaco. Jurkowski leniwie siegnal po butelke i nalal sobie wina.
— Prosze — powiedzial Jura.
Polozyl rekomendacje na stole i cofnal sie o kilka krokow. Bykow wyjal z kieszeni na piersi ogromne staromodne okulary i przystawiajac je do oczu, bardzo uwaznie, jak wydalo sie Jurze dwa razy przeczytal dokument, po czym podal go Jurkowskiemu.
— Jak to sie stalo, ze nie zdazyliscie z grupa? — spytal ostro.
— Ja… Rozumiecie, z powodow rodzinnych…
— Wiecej szczegolow, mlody czlowieku — zahuczal Jurkowski. Czytal rekomendacje, trzymajac ja w wyciagnietej rece i popijajac wino.
— Rozumiecie, zachorowala moja mama — powiedzial Jura. — Atak wyrostka. Nie moglem wyjechac. Brat jest w ekspedycji, ojciec teraz na biegunie… Nie moglem…
— Wasza mama wie, ze zglosiliscie sie na ochotnika w kosmos? — spytal Bykow.
— Tak, oczywiscie.
— Zgodzila sie?
— Taak…
— Narzeczona macie?
Jura pokrecil glowa. Jurkowski starannie zlozyl rekomendacje i polozyl ja na brzegu stolu.
— Powiedzcie mi, mlody czlowieku, dlaczego was… n-nie zastapiono?
Jura poczerwienial.
— Bardzo prosilem — odpowiedzial cicho. — I wszyscy mysleli, ze zdaze ich dogonic. Spoznilem sie tylko o dobe…
Zapanowala cisza i bylo slychac, jak na ulicy Przyjazni wydzieraja sie wikingowie. Albo zalewali robaka, albo opijali radosc. Mozliwe, ze u starego Joyce’a.
— Czy macie… z-znajomych w Mirza-Charle? — spytal ostroznie Jurkowski.
— Nie. Przyjechalem dopiero dzisiaj. Poznalem tu jednego towarzysza, nazywa sie Iwan i on…
— A do kogo sie zwracaliscie?
— Do dyzurnej od pasazerskich przewozow i recepcjonistki hotelu. Bykow i Jurkowski popatrzyli na siebie. Jura mial wrazenie, ze
Jurkowski ledwie zauwazalnie pokrecil glowa.
— No, to jeszcze nie tak zle — burknal Bykow.
— Zupelnie nie rozumiem, po co nam pasazer — niespodziewanie ostro odezwal sie Jurkowski.
Bykow milczal.
— Slowo honoru, nikomu nie bede przeszkadzal — powiedzial z przekonaniem Jura. — 1 jestem gotow na wszystko.
— Nawet pieknie umrzec — warknal Bykow.