dziewiecdziesiat osiem. Wujek wytrzeszczal oczy ze zdumienia. Ja tez. Potem rzucilem monete jeszcze dwiescie razy i, niech pan sobie wyobrazi, orzel wypadl mi sto dziewiecdziesiat osiem razy. Juz wtedy powinienem byl zrozumiec, czym koncza sie takie rzeczy. Powinienem byl przewidziec, ze kiedys musi nastapic dzisiejszy wieczor! — Chlipnal. — Ale wtedy, widzi pan, bylem mlody, mlodszy od pana. I wydalo mi sie to bardzo interesujace. Uwazalem, ze to bardzo zabawne byc koncentracja wszystkich cudow na swiecie.
— Czym? — zdumialem sie.
— K-koncentracja cudow. Nie udalo mi sie znalezc bardziej odpowiedniego slowa.
Troche sie uspokoil i zaczaj opowiadac po kolei, palac papierosa za papierosem i pokaslujac. Opowiadal, starannie opisujac wszystkie detale i niezmiennie tlumaczac w sposob naukowy wszystkie opisywane wydarzenia. Zadziwil mnie, jesli nie glebia, to wielostronnoscia swojej wiedzy, zasypal terminami z dziedziny fizyki, matematyki, termodynamiki i kinetycznej teorii gazow. Potem, gdy bylem juz dorosly, czesto sie dziwilem, czemu taki czy inny termin wydaje mi sie znajomy. Nieznajomy snul rowniez rozwazania filozoficzne. Daleki byl od samokrytyki, niejednokrotnie mienil sie fenomenem, cudem natury i gigantyczna fluktuacja. Dopiero wtedy zrozumialem, ze to nie zawod. Oswiadczyl, ze cudow nie ma, sa tylko wydarzenia bardzo malo prawdopodobne.
— W przyrodzie — ciagnal mentorskim tonem — najczesciej zachodza najbardziej prawdopodobne zdarzenia, najmniej prawdopodobne zdarzaja sie znacznie rzadziej.
Mial na mysli prawo wzrostu entropii, ale wtedy zabrzmialo to dla mnie bardzo tajemniczo. Potem probowal wyjasnic mi pojecia najbardziej prawdopodobnego stanu i fluktuacji. Moja wyobraznia wstrzasnal wtedy ow znany przyklad z powietrzem, ktore skupilo sie w jednej polowie pokoju.
— W tym wypadku — mowil — wszyscy, ktorzy siedzieli w drugiej polowie, udusiliby sie, a pozostali uznaliby to, co sie stalo, za cud. A to wcale nie cud, lecz calkiem realny, aczkolwiek niezwykle malo prawdopodobny fakt. To byla gigantyczna fluktuacja — niewielkie odchylenie od najbardziej prawdopodobnego stanu.
Wedlug jego slow, wlasnie on stanowil takie odchylenie. Otaczaly go cuda. Dwunastokolorowa tecza bylo dla niego chlebem powszednim — widzial ja szesc czy siedem razy.
— Pokonam na glowe kazdego synoptyka amatora — chwalil sie, z udreka w glosie. — Widzialem zorze polarne w Alma Acie, widmo Brockenu na Kaukazie i dwadziescia razy obserwowalem zielony promien albo miecz glodu, jak go nazywaja. Gdy przyjechalem do Batumi zaczela sie susza. Wtedy udalem sie w podroz na Gobi i tam trzy razy zlapal mnie tropikalny deszcz.
W szkole i na studiach zdawal dziesiatki egzaminow i za kazdym razem wyciagal zestaw numer piec. Kiedys podczas zaliczania jednego z kursow miano oceniac zgodnie z liczba zdajacych jedynie cztery zestawy, a on i tak wyciagnal piaty, na godzine przed egzaminem wykladowca dodal jeszcze jeden. Chleb upadal mu na ziemie nie posmarowana strona („Chyba jestem na to skazany do konca zycia — rzekl. — To zawsze bedzie mi przypominac, ze nie jestem zwyklym czlowiekiem, lecz gigantyczna fluktuacja”). Dwa razy zdarzalo mu sie obserwowac wielkie powietrzne soczewki („To makroskopijne fluktuacje szczelnosci powietrza” — wyjasnil niezrozumiale) i dwa razy zapalaly zapalki w jego rekach.
Wszystkie cuda, z ktorymi sie zetknal, dzielil na trzy grupy — przyjemne, nieprzyjemne i neutralne. Chleb spadajacy posmarowana strona do gory zaliczal do pierwszej grupy. Chroniczny katar regularnie i niezaleznie od pogody zaczynajacy sie i konczacy pierwszego dnia miesiaca, nalezal do drugiej grupy. Do trzeciej zas nalezaly roznorodne zjawiska przyrodnicze, majace zaszczyt wydarzac sie w jego obecnosci. Kiedys, na przyklad, doszlo przy nim do naruszenia drugiego prawa termodynamiki: woda w wazonie z kwiatami nieoczekiwanie zaczela zabierac cieplo z otaczajacego ja powietrza i doprowadzila sie do wrzenia, a w pokoju pojawil sie szron. („Dlugo chodzilem jak ogluszony i teraz zawsze, zanim napije sie wody, najpierw sprawdzam palcem…”). Niejednokrotnie do jego namiotu — wiele podrozowal — wlatywaly pioruny kuliste i godzinami wisialy pod sufitem. W koncu sie do tego przyzwyczail i wykorzystywal je jak zarowki — czytal przy swietle.
— Wie pan, co to jest meteoryt? — zagadnal niespodziewanie.
Mlodosc sklonna jest do plaskich dowcipow, wiec odpowiedzialem, ze meteoryty to spadajace gwiazdy, nie majace nic wspolnego z gwiazdami, ktore nie spadaja.
— Meteoryty trafiaja czasem w domy — rzekl w zadumie. — Ale to zdarza sie bardzo rzadko. Zarejestrowano rowniez jeden jedyny wypadek, gdy meteoryt trafil w czlowieka. To jedyny, rozumie pan, wypadek w swoim rodzaju…
— No i co? — spytalem.
— To ja jestem tym czlowiekiem! — wyszeptal, pochylony nade mna.
— Zartuje pan — wzdrygnalem sie.
— Absolutnie — powiedzial ze smutkiem.
Jak twierdzil, wydarzylo sie to na Uralu. Szedl sobie pieszo przez gory, i zatrzymal sie, zeby zawiazac sznurowadlo. Wtedy rozlegl sie ostry, szeleszczacy swist, a on poczul uderzenie w dolna czesc ciala i bol oparzenia.
— W spodniach byla o, taka dziura — opowiadal. — Plynela krew, rozumie pan, ale niezbyt mocno. Szkoda, ze teraz jest ciemno, pokazalbym panu blizne.
Zebral wtedy na miejscu wydarzenia kilka podejrzanych kamyczkow i trzymal je w biurku — byc moze ktorys z nich jest meteorytem.
Zdarzaly mu sie rowniez rzeczy absolutnie niewytlumaczalne z naukowego punktu widzenia. Przynajmniej przy dzisiejszym poziomie nauki. Na przyklad kiedys ni z tego, ni z owego stal sie zrodlem poteznego pola magnetycznego. Przejawilo sie to tym, ze wszystkie znajdujace sie w pokoju przedmioty, nalezace do ferromagnetykow, zerwaly sie ze swoich miejsc i runely w jego strone. Stalowe wieczne pioro wbilo mu sie w policzek, cos mocno uderzylo go w glowe i plecy. Zaslonil sie rekami i stal tak, drzac z przerazenia, od stop do glowy oblepiony nozami, widelcami, lyzkami i nozyczkami. Nagle wszystko sie skonczylo. Zjawisko trwalo najwyzej dziesiec sekund. Nieznajomy zupelnie nie wiedzial, jak je wytlumaczyc.
Innym razem otrzymal list od przyjaciela i juz czytajac pierwsza linijke stwierdzil, ze dokladnie taki sam list otrzymal przed kilkoma laty. Przypomnial sobie nawet, ze na odwrocie powinien byc nieduzy kleks. Odwrocil list i rzeczywiscie zobaczyl kleks.
— Te rzeczy wiecej sie nie powtarzaly — oznajmil ze smutkiem. — Uznalem je za najbardziej znaczace w mojej kolekcji, ale tylko do dzisiejszego wieczora.
Czesto przerywal swoja przemowe, zeby oznajmic: W sumie, widzi pan, nie byloby tak zle, ale dzisiaj… Tego juz nadto, zapewniam pana.
— Nie sadzi pan — spytalem — ze moze pan byc interesujacym przypadkiem dla nauki?
— Myslalem o tym — odrzekl. — Pisalem. Rozumie pan, proponowalem. Ale nikt mi nie wierzy. Nawet rodzina. Tylko wujek wierzyl, ale on juz nie zyje. Wszyscy uwazaja mnie za oryginala i kiepskiego zartownisia. Nie wyobrazam sobie, co pomysla po dzisiejszym wydarzeniu. — Z westchnieniem rzucil niedopalek. — Moze to nawet lepiej, ze nikt mi nie wierzy. Jeszcze utworzyliby komisje, ktora wszedzie by za mna chodzila i czekala na cuda. Z natury jestem samotnikiem, a po tym wszystkim charakter jeszcze mi sie pogorszyl. Czasem ze strachu nie spie w nocy.
Co do komisji, mial racje. Przeciez nie mogl wywolywac cudow na poczekaniu. Byl tylko koncentracja cudow, punktem przestrzeni, w ktorym zachodza malo prawdopodobne wydarzenia. Bez komisji i obserwacji nie obeszloby sie.
— Pisalem do jednego znanego uczonego — kontynuowal. — W zasadzie, co prawda, tylko o meteorycie i wodzie w wazonie. Ale on, rozumie pan, potraktowal to humorystycznie. Odpowiedzial, ze meteoryt spadl nie na mnie, tylko na pewnego, zdaje sie, japonskiego kierowce. I dosc zjadliwie poradzil mi, zebym zwrocil sie do lekarza. Bardzo zainteresowal mnie ten kierowca. Pomyslalem, ze byc moze on rowniez jest gigantyczna fluktuacja. Sam pan rozumie, to mozliwe. Ale okazalo sie, ze kierowca umarl wiele lat temu. — Zamyslil sie. — A do lekarza poszedlem. Okazalo sie, ze z punktu widzenia medycyny wcale nie jestem interesujacy. Lekarz stwierdzil u mnie rozstroj systemu nerwowego i wyslal tutaj, do kurortu. Wiec pojechalem. Skad moglem wiedziec, co sie tu zdarzy?
— Godzine temu odleciala moja znajoma! — wyszeptal, chwytajac mnie za ramie.
Nie zrozumialem.
— Spacerowalismy tam, na gorze, po parku. W koncu tez jestem czlowiekiem i mialem bardzo powazne zamiary. Poznalismy sie w stolowce, poszlismy przejsc sie po parku i ona odleciala.
— Dokad? — wykrztusilem.
— Nie wiem. Szlismy, ona nagle krzyknela, jeknela, oderwala sie od ziemi i uniosla sie w powietrze. Bylem w