bardziej skomplikowane. Bywaja dorosli i dorosli. Na przyklad ty, ja i Michail Antonowicz. Powiedz, czy bedac zdrowym na umysle, zaczalbys czytac Opowiesc o ksieciu Genjil Widze odpowiedz twa na licu twym. A Michail Antonowicz czyta ja juz piaty raz. A ja po raz pierwszy odkrylem cale to piekno dopiero w tym roku… — Zylin zamilkl na chwile, po czym wyjasnil: — Piekno ksiazki, oczywiscie. Piekno Michaila Antonowicza odkrylem znacznie wczesniej.
Jura patrzyl na niego z powatpiewaniem.
— No, ja wiem, ze to klasyka i tak dalej — oznajmil. — Ale nie czytalbym Genji piec razy. Tam wszystko jest takie poplatane, skomplikowane… A zycie jest proste, znacznie prostsze niz pisza w ksiezkach.
— Zycie jest zlozone — powiedzial Zylin. — Znacznie bardziej zlozone, niz pokazuja to filmy takie jak Pierwsi odkrywcy. Jesli chcesz, sprobujemy to omowic. Wezmy Sandersa. Ma zone i syna. Ma przyjaciol. A jednak z taka latwoscia idzie na smierc. Ma sumienie. I tak lekko prowadzi na smierc swoich ludzi…
— Zapomnial o tym wszystkim, bo…
— O tym, Jurik, nie zapomina sie nigdy. I w filmie powinno byc nie to, ze Sanders umarl smiercia bohatera, a to, ze zapomnial. Jego smierc byla pewna, przyjacielu. Tego w kinie nie ma, dlatego wszystko wydaje sie proste. A gdyby bylo, film wydalby ci sie nudny.
Jura milczal.
— No? — spytal Zylin.
— Moze — przyznal z niechecia Jura. — Aleja i tak uwazam, ze na zycie trzeba patrzec prosciej.
— Przejdzie ci — obiecal Zylin.
Zamilkli. Zylin zmruzyl oczy, patrzyl na lampa.
— Jest tchorzostwo, jest bohaterstwo, jest praca — ciekawa i nieciekawa — powiedzial Jura. — Czy trzeba to wszystko platac, brac tchorzostwo za bohaterstwo i na odwrot?
— A kto tak placze, kimze jest ten lajdak? — wykrzyknal Zylin.
— Ja tylko ogolnie powiedzialem, jak to sie dzieje w niektorych ksiezkach — zasmial sie Jura. Wezma jakiegos typa, beda sie nad nim roztkliwiac i potem wychodzi, ze to „piekny paradoks” albo „postac pelna sprzecznosci”. A to zwykly typ. Tak jak ten Genja.
— Wszyscy jestesmy po trochu konmi — powiedzial przenikliwie Zylin. — Kazdy z nas jest koniem na swoj sposob. To zycie wszystko placze. Jego Wysokosc Zycie. To blogoslawione lajdactwo. Zycie zmusza dumnego Jurkowskiego, by prosil nieustepliwego Bykowa. Zycie zmusza Bykowa, zeby odmowil swojemu najlepszemu przyjacielowi. Kto z nich jest koniem, to znaczy typem? Zycie zmusza Zylina, ktory absolutnie zgadza sie z zelazna linia Bykowa, do stworzenia bajki o gigantycznej fluktuacji — przynajmniej w ten sposob moze wyrazic swoj protest przeciw samej nieugietosci tej linii. Zylin tez jest typem. Wciaz rozrzewniony, ponadto brak mu stalosci przekonan. A znamienity spawacz prozniowy Borodin? Czy to nie on widzial sens zycia w tym, zeby zlozyc sie na odpowiednim oltarzu? I kto zachwial nim, nie logika, a tylko wyrazem twarzy? Zdemoralizowany oberzysta z Dzikiego Zachodu. Zachwial?
— N-no, w pewnym sensie…
— I czy ten Borodin nie jest typem? Czy zycie jest proste? Wybral zasade i dalej jazda. Ale zasady dlatego sa dobre, ze sie starzeja. Starzeja sie szybciej niz czlowiek, wiec czlowiekowi zostaja tylko te, ktore podyktowala sama historia. W naszych czasach historia okrutnie oznajmila Jurkowskim: basta! Zadne odkrycia nie sa warte jednego ludzkiego zycia. Ryzykowac zyciem mozna tylko w imie zycia. Nie wymyslili tego ludzie, lecz podyktowala historia, ludzie tylko zrobili te historie. Ale tam, gdzie zasada ogolna zderza sie z zasada osobista — tam konczy sie zycie proste i zaczyna zlozone. Takie wlasnie jest zycie.
— Tak — powiedzial Jura. — Zapewne.
Zamilkli i Zylin znowu poczul meczace uczucie rozdwojenia, ktore nie opuszczalo go od kilku lat. Jak gdyby za kazdym razem, wychodzac w rejs, zostawial na Ziemi jakas niezwykle wazna sprawe. Najwazniejsza dla ludzi, niezwykle wazna, wazniejsza od calego wszechswiata, wazniejsza od najwspanialszych tworow ludzkich rak.
Na Ziemi zostawali ludzie, mlodziez, dzieci. Zostawaly miliony milionow takich Jurikow i Zylin czul, ze moze im pomoc, przynajmniej niektorym z nich. Wszystko jedno gdzie. W szkolnym internacie. W przyzakladowym klubie. W Domu Pionierow. Pomoc wejsc w zycie, pomoc odnalezc siebie, okreslic swoje miejsce na swiecie, nauczyc chciec od razu wielu rzeczy, nauczyc pragnac pracy do upadlego.
Nauczyc nie klaniac sie autorytetom, a badac je i porownywac ich osiagniecia z zyciem.
Nauczyc aktywnie podchodzic do doswiadczenia ludzi bywalych, bo zycie zmienia sie niezwykle szybko.
Nauczyc pogardy do mieszczanskiej madrosci.
Nauczyc, ze kochac i plakac z milosci to nie wstyd.
Nauczyc, ze sceptycyzm i cynizm sa tanie, ze to duzo latwiejsze i nudniej sze niz dziwic sie i cieszyc zyciem.
Nauczyc wierzyc w poruszenia duszy blizniego swego.
Nauczyc, ze lepiej sie dwadziescia razy pomylic co do czlowieka, niz kazdego podejrzewac.
Nauczyc, ze nie chodzi o to, jak na ciebie wplywaja inni, lecz o to, jak ty wplywasz na innych.
Nauczyc ich, ze jeden czlowiek nic nie jest wart.
— Wania, zagrajmy w szachy — westchnal Jura.
— Zagrajmy — rzekl Zylin.
11. Diona. Na czworaka
Dyrektora obserwatorium na Dionie Jurkowski znal od dawna, jeszcze z czasow jego aspirantury w Instytucie Planetologii. Wladyslaw Kimowicz Szerszen chodzil wowczas na wyklady Jurkowskiego „Planety giganty”. Jurkowski pamietal go i lubil za zywosc umyslu oraz wyjatkowa konsekwencje w dazeniu do celu.
Szerszen wyszedl prosto na keson powitac starego mentora.
— Nie spodziewalem sie, nie spodziewalem — mowil, prowadzac Jurkowskiego pod lokiec do swojego gabinetu.
Szerszen zmienil sie. Nie byl juz tym zgrabnym, ciemnowlosym chlopakiem, zawsze opalonym i troche mrukowatym. Teraz Szerszen byl blady, wylysial, przytyl i ciagle sie usmiechal.
— Nie spodziewalem sie! — powtarzal z przyjemnoscia. — Ze tez sie do nas wybraliscie, Wladimirze Siergiejewiczu! I nikt nas nie powiadomil…
W gabinecie posadzil Jurkowskiego przy swoim stole, odsunal na bok teczke ze sterta fotokorekty, a sam siadl na taborecie naprzeciwko. Jurkowski rozgladal sie, zyczliwie kiwajac glowa. Gabinet byl niewielki, sciany gole. Prawdziwe miejsce pracy uczonego na miedzyplanetarnej stacji. Sam Wladyslaw idealnie pasowal do tego miejsca. Mial na sobie znoszony, ale wyprasowany kombinezon z podwinietymi rekawami, pulchna twarz byla gladko ogolona, a rzadkie posiwiale wlosy starannie uczesane.
— Postarzeliscie sie, Wladyslawie — rzekl Jurkowski z zalem. — I… f-figura juz nie ta. Kiedys wygladaliscie jak sportsmen.
— Szesc lat tutaj, niemal bez wyjazdow, Wladimirze Siergiejewiczu — odparl Szerszen. — Przyciaganie jest piecdziesiet razy mniejsze niz na Planecie, znecac sie nad soba ekspanderami, jak to robi nasza mlodziez, nie mam czasu, poza tym serce nie pozwala, no to tyje. Zreszta, ladna figura mi niepotrzebna, Wladimirze Siergiejewiczu. Zonie i tak wszystko jedno, a dla dziewczat sie odchudzac… I temperament nie ten, i nie wypada…
Smiali sie przez chwile.
— A wy, Wladimirze Siergiejewiczu, prawie sie nie zmieniliscie.
— Tak — powiedzial Jurkowski. — Wlosow ubywa, rozumu przybywa.
— Co nowego w instytucie? — spytal Szerszen. — Co nowego u Abdula Kadyrowicza?
— Abdul ugrzazl — odparl Jurkowski. — Czekaja na wasze rezultaty, Wladyslawie. Wlasciwie cala planetologia Saturna opiera sie na was. Rozpiesciliscie ich… r-rozpiesciliscie.
— Coz — rzekl Szerszen. — Na nas mozecie polegac. W nastepnym roku zaczniemy glebinowe badania… Dobrze by bylo, gdybyscie mi ludzi podrzucili Wladimirze Siergiejewiczu, specjalistow. Doswiadczonych specjalistow.
— Specjalisci — usmiechnal sie Jurkowski. — Specjalistow wszyscy potrzebuja. Ale to przeciez wlasnie wy macie przygotowywac specjalistow. To wy, wy powinniscie dawac ich instytutom, a nie instytuty wam. A ja