— Niczego nie zwieszam — odrzekl smetnie Jura.
— Juz ja dobrze wiem, dlaczego zwieszasz nos — domyslal sie Zylin. — Wyobraziles sobie, ze juz nigdy sie nie spotkamy i natychmiast zrobiles z tego tragedie. A zadnej tragedii tu nie ma. Jeszcze sto razy bedziesz spotykal dobrych i zlych ludzi. A mozesz mi powiedziec, czym rozni sie jeden porzadny czlowiek od drugiego?
— Nie wiem — westchnal Jura.
— A ja ci powiem — powiedzial Zylin. — Niczym szczegolnym. Jutro bedziesz ze swoimi przyjaciolmi, wszyscy ci beda zazdroscic, a ty bedziesz sie chwalil. Ja z inspektorem Jurkowskim… Opowiesz, jak strzelales do pijawek na Marsie, jak wlasnymi rekami takim krzeslem rabnales mistera Richardsona na Bamberdze, jak uratowales niebieskooka dziewczyne przed lajdakiem Szerszeniem. O smierc-planeciarzach tez cos na pewno naklamiesz…
— No, co wy, Wania — Jura usmiechnal sie slabo.
— Dlaczego nie? Wyobraznie masz bujna. Juz to widze, jak im spiewasz ballade o jednonogim kosmicie. Tylko pamietaj — tam byly dwa slady. O drugim nie zdazylem opowiedziec. Byl na suficie, dokladnie nad pierwszym. Nie zapomnij. No, zegnaj.
— Tilalalala ia! — cichutko zajodlowal za ich plecami kapitan Korf.
— Do widzenia, Wania — powiedzial Jura.
Obiema rekami uscisnal dlon Zylina. Zylin poklepal go po ramieniu, odwrocil sie i wyszedl na korytarz. Jura uslyszal, jak w korytarzu ktos krzyknal:
— Iwan! Jest jeszcze jedna hipoteza! W jaskini nie bylo zadnego kosmity. Byl tylko jego but.
Jura usmiechnal sie slabo.
— Tilalalala ia! — spiewal za nim kapitan Korf, rozczesujac rude bokobrody.
13. „Pierscien 1”. Powinien zyc
— Wolodienka, posun no sie troszeczke — prosil Michail Antonowicz. — Boja sie lokciem o ciebie opieram. Jesli nagle przyjdzie nam na przyklad zrobic wiraz…
— Bardzo chetnie… — powiedzial Jurkowski. — Tylko niestety nie mam gdzie. Tu jest zdumiewajaco ciasno. Kto budowal… te… a-aparaty…
— O, tak… I starczy, starczy, Wolodienka…
W kosmoskafie bylo bardzo ciasno. Malutka, okragla rakieta obliczona byla na jednego czlowieka, ale zwykle wsiadalo dwoch. Ponadto, zgodnie z zasadami bezpieczenstwa, przy pracach nad Pierscieniem zaloga powinna byc w skafandrach z odchylonymi helmami. Dwie osoby w skafandrach, z helmami wiszacymi za plecami prawie nie mogly sie ruszyc. Michail Antonowicz mial szczescie siedziec w wygodnym fotelu sterujacego, z szerokimi miekkimi pasami i bardzo przezywal, ze jego przyjaciel Wolodienka musi gniesc sie pomiedzy futeralem regeneratora i pulpitem wyrzutnika bombowego.
Jurkowski, przyciskajac twarz do binoktara, od czasu do czasu trzaskal migawka aparatu fotograficznego.
— Troche przyhamuj, Misza — mowil. — Tak… zatrzymaj sie… Jak tu niewygodnie…
Michail Antonowicz, wpatrzony w ekran teleprojektora, z przyjemnoscia trzymal ster. Kosmoskaf plynal powoli dwadziescia piec kilometrow od sredniej plaszczyzny Pierscienia. Przed nimi wznosil sie ogromny zolty garb Saturna. Nizej, z prawej i lewej strony, przez caly ekran ciagnelo sie plaskie, lsniace pole. W dali zasnuwala je zielona mgielka i wydawalo sie, ze gigantyczna planeta jest przecieta na pol. Pod kosmoskafem plynelo kamieniste kruszywo. Teczowe roje kanciastych odlamkow, drobnego zwiru, lsniacego, skrzacego sie pylu. Czasem w tym kruszywie powstawaly dziwne wiry i wtedy Jurkowski mowil: Przyhamuj, Michail… O, tak… — i kilka razy trzaskal migawka. Nieokreslone, niezrozumiale ruchy zwracaly szczegolna uwage Jurkowskiego. Pierscien nie byl garscia kamieni, rzuconych w martwy inercyjny ruch wokol Saturna, zyl swoim niepojetym zyciem i jego zasady trzeba bylo dopiero zrozumiec.
Michail Antonowicz czul sie szczesliwy. Delikatnie sciskal rekojesc steru, z rozkosza czujac, jak miekko i poslusznie reaguje rakieta na kazdy ruch jego palcow. Jak by to bylo pieknie — prowadzic statek bez cybernawigatora, bez tej calej elektroniki, cybernetyki i bioniki, liczac tylko na siebie, upajac sie pelna i bezgraniczna pewnoscia siebie i wiedziec, ze pomiedzy toba a statkiem jest tylko miekki, wygodny ster i nie trzeba jak zwykle calym wysilkiem woli tlumic mysli, ze pod twoimi nogami drzemie, wprawdzie poskromiona, ale straszna sila, zdolna rozniesc w pyl cala planete. Michail Antonowicz mial bogata wyobraznie, w duszy zawsze byl troche konserwatysta i powolny kosmoskaf z jego slabymi silnikami wydawal mu sie przytulny i swojski w porownaniu z fotonowym potworem „Tachmasibem” i innymi takimi monstrami, z ktorymi Michail Antonowicz mial do czynienia w ciagu dwudziestu pieciu lat pracy nawigatora.
Diamentowy, mieniacy sie teczowo roj Pierscienia, jak zwykle budzil w nim cichy zachwyt. Michail Antonowicz zawsze mial slabosc do Saturna i jego pierscieni. Pierscien byl zdumiewajaco piekny, znacznie piekniejszy, niz moglby to wyrazic Michail Antonowicz, jednak za kazdym razem, gdy go widzial, mial ochote o nim opowiedziec…
— Jak pieknie — powiedzial w koncu. — Jak sie wszystko mieni. Ja moze nie powinienem…
— Zahamuj no, Misza — rzekl Jurkowski. Michail Antonowicz zahamowal.
— Sa na przyklad lunatycy — zaczal znowu. — A ja mam taka sama slabosc…
— Zahamuj jeszcze — powiedzial Jurkowski.
Michail Antonowicz zamilkl i przyhamowal. Jurkowski trzasnal migawka. Michail Antonowicz milczal przez chwile, po czym odezwal sie do mikrofonu:
— Aloszenka, slyszysz nas?
— Slucham — odezwal sie basem Bykow.
— Aloszenka, u nas wszystko w porzadku — oznajmil szybko Michail Antonowicz. — Po prostu chcialem sie podzielic. Bardzo tu pieknie, Aloszenka. Slonce sie tak mieni na kamieniach i pyl tak sie srebrzy… Jak to wspaniale, Aloszenka, zes nas puscil. Chociaz na koniec popatrzec… Ach, zebys ty widzial, jak tu jeden kamyczek lsni! — Zamilkl przepelniony uczuciami.
Bykow odczekal chwile, po czym spytal:
— Dlugo jeszcze macie zamiar isc na Saturna?
— Dlugo, dlugo! — powiedzial rozdrazniony Jurkowski. — Poszedlbys gdzies, Aleksieju, zajal sie czyms. Nic nam sie nie stanie.
— Iwan jest tutaj w ramach profilaktyki — Bykow zamilkl i po chwili dodal: — Ja tez.
— Nie martw sie, Aloszenka — rzekl Michail Antonowicz. — Nie ma szalejacych kamieni, jest bardzo spokojnie i bezpiecznie.
— To dobrze, ze nie ma kamieni — stwierdzil Bykow. — Ale ty i tak badz bardziej uwazny.
— Przyhamuj, Michail — polecil Jurkowski.
— Co sie stalo? — spytal Bykow.
— Turbulencja — odparl Michail Antonowicz.
— A — odezwal sie Bykow i zamilkl.
Pietnascie minut uplynelo w milczeniu. Kosmoskaf oddalil sie od krawedzi Pierscienia na trzysta kilometrow. Michail Antonowicz trzymal ster i walczyl z pragnieniem, by rozpedzic sie tak, zeby lsniace odlamki zlaly sie w jeden blyszczacy pas. To bylby piekny widok. Michail Antonowicz lubil robic takie rzeczy, gdy byl mlodszy.
— Zatrzymaj sie, Michail — wyszeptal nagle Jurkowski. Michail Antonowicz przyhamowal.
— Zatrzymaj sie, mowie! — zawolal Jurkowski. — No? Kosmoskaf zawisl bez ruchu. Michail Antonowicz obejrzal sie na Jurkowskiego. Jurkowski wcisnal twarz w binoktar, jakby chcial wypchnac korpus kosmoskafa i wyjrzec na zewnatrz.
— Co tam? — spytal Michail Antonowicz.
— Co u was? — spytal Bykow. Jurkowski nie odpowiedzial.
— Michail! — krzyknal nagle. — Po ruchu Pierscienia… Widzisz, pod nami jest dlugi czarny odlamek… Idz prosto nad nim… dokladnie nad nim, nie wyprzedzaj go…
Michail Antonowicz odwrocil sie do ekranu, znalazl czarny dlugi odlamek na dole i poprowadzil kosmoskaf, starajac sie nie wypuszczac odlamka z krzyza celowniczego.