– Przyhamuj na chwile, bo ich rozgnieciemy na miazge. Koni szkoda.
Pociag zahamowal plynnie, a taczanka pedzi w strone wagonu artyleryjskiego, jakby jej opetani pasazerowie wiedzieli, ze wlasnie tam mozna znalezc dowodce.
Zubrow wyjrzal z wlazu.
– Pozdrawiam, panowie.
– Badz i ty zdrow, jesli nie zartujesz.
– Mozna wiedziec, o co chodzi?
– A o to, ze przed wami stacja Pologi. Dalej, za ta stacja, wasza droga sie skonczy, bo rozebralismy tory. W prawo, w strone morza, tak samo. Tor rozebrany. Komu to morze potrzebne? Powrotu tez nie ma, zreszta sami wiecie. Tak wiec od stacji Pologi kierujcie sie w lewo – na Hulajpole. Bat’ko Bogdan Sawela bije czolem, w gosci zaprasza.
– Coz, dzieki za zaproszenie. Skorzystamy z gosciny.
– No i dobrze. A my bedziemy was eskortowac, pokazemy droge.
– A to po co? Nasz pociag jedzie po szynach, a szyny prowadza do Hulajpola…
– Wszystko jedno, pojedziemy obok, droge wskazemy. Bat’ko kazal.
– Skoro kazal, to jedzcie, tylko nie wskakujcie na szyny, bo pociag niechcacy zrobi z was placek.
– Jeszcze zobaczymy, kto z kogo placek zrobi!
Pociag ruszyl, a tu u Zubrowa juz delegacja waznych towarzyszy. – Nie mamy czasu – powiadaja – na zadne wizyty, juz dawno powinnismy byc w Moskwie!
– Swieta racja – Zubrow na to – tylko ze szyny prowadza prosto do goscinnego gospodarza, a i to w jedna strone.
– Opowiecie to wszystko w moskiewskiej prokuraturze, a my nigdzie w goscine nie pojedziemy.
– No coz, juz wy tam, towarzysze, lepiej wiecie, co robic.
Na tym stanelo. A slawne miasto Hulajpole bylo juz chyba blisko, bo i z prawej, i z lewej strony Zlotego Eszelonu pedzily teraz taczanki niby eskorta honorowa, a tyle ich bylo, ze trudno zliczyc. Kazda inaczej zdobiona, uzbrojenie takze rozne: na jednej karabin maszynowy Goriunowa, na drugiej wielokokalibrowy DSzK, gdzie indziej Wladimirow. Tu gra gramofon, tam slychac plyty kompaktowe, sprzet firmy Toshiba. Zloty Eszelon pruje przed siebie, niczym transatlantyk sunacy do portu w otoczeniu flotylli jachtow. Gwar, smiech i wesele niosa sie hen, po horyzont, a linia horyzontu ginie gdzies w stepach – daleka, niewidoczna.
Hamulce zazgrzytaly przed namiotem tak ogromnym, jak co najmniej cyrkowy. I juz sam bat’ko Bogdan Sawela kroczy po perskich dywanach. Piekny jest, prawda, ale odziany dziwacznie – bialy frak o dlugich polach i jedwabne czerwone zaporoskie hajdawery, wpuszczone w safianowe buty. Miejscowi przystojniacy az zamilkli na widok tego stepowego witezia. Zubrow tez oniemial na chwile, a potem gwizdnal. Rozpoznal we wladcy stepow swego przyjaciela z lat dziecinstwa i mlodosci. Co prawda, wtedy grozny ataman nie nazywal sie Bogdan Sawela, tylko Boria Sawieljew. Uczyli sie razem z Zubrowem dlugie lata, najpierw w Korpusie Kadetow imienia Suworowa, potem w Kijowie zglebiali tajemnice wywiadu w Wojskowej Akademii Kadr Dowodczych imienia Frunzego. Od jedenastego roku zycia dzielil Witia Zubrow z Boria Sawieljewem upaly i slote, mroz i sniezne zawieje, wspolna menazke, dlugie nocne warty, musztre i defilady. Ksiazki takze lubili te same.
Boria Sawieljew byl mlodziencem z zelaza. Twardym jak stal. Odkad skonczyl jedenascie lat, ani dowodca plutonu, ani kompanii, ani batalionu nie mogli sobie z nim dac rady. Tak, twardy byl jak stal Boria Sawieljew, lecz nie mial w sobie jej sprezystosci. Wytrzymalosc – 100%, elastycznosc – 0. Tuz przed ostatnimi egzaminami narwaniec Sawieljew wykrecil taki numer, ze trafil do batalionu karnego, nie zakonczywszy formalnie dlugich lat nauki w uczelni wojskowej. Potem, jak slyszal Zubrow, cos podobnego zdarzylo sie i w batalionie karnym – Boria, zdaje sie, strzelil w pysk sierzanta i wtedy znalazl sie juz w prawdziwym wiezieniu, a jeszcze pozniej wszelki sluch o nim zaginal. Dopiero w Akademii Wojskowo-Dyplomatycznej GRU dowiedzial sie Zubrow o pewnym kombinatorze, ktory mial ksywe Sawela czy moze Solowiej, i spekulowal zlotem. Wtedy Zubrow pomyslal: czy ten koles to aby przypadkiem nie moj przyjaciel?
I oto on, we wlasnej osobie, staje przed Zubrowem na perskich dywanach, w safianowych butach i z bulawa atamanska w dloni. Wokolo – morze taczanek. Kiedy brakuje paliwa, powrot do lekkiego transportu konnego to jedyne rozsadne rozwiazanie. Czworka koni i ciezki karabin maszynowy. Latwosc manewru w polaczeniu z sila ognia. A na czele calej tej chyzej, raczej stepowej kawalkady – przyjaciel Zubrowa, zwany Bogdanem Sawela. Szkoda, ze okolicznosci tak sie zlozyly. Zubrow wolalby juz trafic pomiedzy ludozercow z Fidzi, z nimi mozna by chociaz pogadac przed smiercia, a z Sawela ciezka sprawa. Nie lubi on komunistow i nie pusci ich w dalsza droge. Zubrow tez ich nie kocha, ale nie ma prawa, ot tak, po prostu, wydac ludzi na pastwe tego wilka stepowego. Z Sawela czlowiek sie nie dogada, wiadomo – nie mozna go zlamac ani kupic. Dlatego tutaj skonczy sie trasa Zlotego Eszelonu. Tutaj straci Zubrow caly batalion i sam polegnie, broniac tych pieprzonych komuchow, ktorzy ani jemu, ani jego ojczyznie nie uczynili nigdy nic dobrego. Ale czlowiek honoru nie wykupuje sie ludzkim zyciem…
Otworzyl Zubrow drzwi i oto juz pierwszy pluton przed nim, stoi w szyku, prezentuje bron, a caly batalion Specnazu obsiadl dachy wagonow, jak malpy galaz bananowca. Wstapil Zubrow na kobierce, zorientowal sie, ze wladca stepow poznal go, ale nic po sobie znac nie daje. Poklonil sie wiec atamanowi Sawele, on zas uscisnal go i ucalowali sie trzy razy. Na ten widok muzykanci uderzyli w bebny i zadeli w litaury, a wiatr stepowy poniosl po wyschnietych jarach i wawozach gluchy rytm tanecznych dzwiekow, glosniejszy i weselszy loskot werbli. Kaemista nie wytrzymal, cisnal czapka o ziemie i puscil sie w plas, zapiewajly, ujawszy sie pod lokcie, podchwycili piesn. Po chwili przylaczyli sie kaemisci na taczankach, wlaczywszy swoje Sony i Grundigi, i ruszyla w tany cala hurma, za nia zas batalion Specnazu. I juz bat’ko Sawela prowadzi Zubrowa na private discussion.
Usiedli, wypili po koniaku. Na poczatek, jak to jest przyjete w sferach dyplomatycznych, pogawedzili o pogodzie i o zacmieniu Ksiezyca, ktore mialo nastapic w przyszlym roku. A potem chwycil bat’ko Sawela Zubrowa za kolnierz i spytal, czy ten rozumie, ze tu kres jego drogi. Ostygl nieco, gdy sie upewnil, ze Zubrow jest tego swiadom.
– Sluchaj – powiada Sawela – cala Ukraina wie, kogo wieziesz tym pociagiem. Ale jestes moim przyjacielem, dlatego pomoge ci. Oto co proponuje: wyprowadz wszystkich komunistow i wlasnorecznie zarab ich szabla. Szable dostaniesz. I nam wyswiadczysz przysluge, i sam serce uradujesz. A potem mozesz jechac, dokad oczy poniosa, w cztery strony swiata, juz ja ci droge zbuduje, chocby do samego Rostowa.
– Nie. – W glosie Zubrowa nie slychac wahania. Nieugiety ataman nie traci nadziei na kompromisowe wyjscie z sytuacji.
– Ach, Zubrow, Zubrow, skoro ty nie chcesz komunistow zabijac i ja tez ich zabijac przestane, co o nas ludzie pomysla? Coz z nas w takim razie za inteligenci?
– Nie – upiera sie Zubrow. – Najpierw zabij mnie, bat’ko! Potem rznij kogo tylko dusza zapragnie z mojego eszelonu.
– O nie, moj przyjacielu, nie bierz mnie za zadnego krwi wampira. Nie wpatruj sie tak w moje hajdawery! W Ameryce prezydenci tez musza sie liczyc z opinia publiczna, tez ubieraja sie stosownie do gustow wiekszosci. A wiec jestes moim przyjacielem i ja cie uratuje. Komunistow nie moge przepuscic przez swoje terytorium, ludzie mi na to nie pozwola, a takze moje wlasne sumienie. Ale z kazdej sytuacji mozna znalezc wyjscie. Chodz, pociagniemy losy. Do kogo fortuna sie usmiechnie, ten bedzie gora. Pal szesc reputacje! Dla ciebie, Zubrow, gotow jestem ja zaszargac. Jutro sie odegram. Wiesz ty, ilu tu komunistow po stepie sie walesa? No co, jestes gotow? Losujemy?
– Jestem gotow.
– To chodzmy do ludzi.
Wyszli z namiotu. Bebny natychmiast ucichly, ustaly plasy. Stepowi witezie wskoczyli na taczanki, zolnierze Zubrowa na dachy wagonow. Podniosl bat’ko Sawela w gore atamanski bunczuk i wszystko wokol zamarlo w milczeniu.
– Zawsze lubilem Specnaz. – Pomruk tlumu potwierdzil, ze grozny ataman istotnie zawsze lubil Specnaz. – Moja ochrone zawsze dobieralem sobie z dawnych specnazowcow. – Tu znow rozlegl sie szmer aprobaty. – I oto przejezdza tedy caly batalion Specnazu, wiec co, mam go nie przepuscic? – Tlum pomrukiem wyrazil zdziwienie: czyz moze byc inna decyzja? Przepuscic, oczywiscie! – A ataman dalej wiedzie swoje wojsko droga niepodwazalnej logiki: -
I to nie zwykly batalion Specnazu, ale taki, ktorym dowodzi moj przyjaciel z dziecinstwa, Witia Zubrow! Pozwol, przyjacielu, ze cie ucaluje!
Sawela i Zubrow objeli sie i ucalowali. Na taczankach siwowasi kaemisci odwrocili glowy, oczy pospuszczali, a co mlodsze baby rozryczaly sie zgodnym chorem ze wzruszenia.
– Zly los sprawil, ze moj przyjaciel otrzymal rozkaz, zeby dowiezc komunistow do Moskwy. – Na te slowa tlum zahuczal groznie, nieprzejednany. – I oto problem, panowie: ani komunistow przepuscic nie moge, ani przyjaciela obrazic. Co mam zrobic? – Cizba zafrasowala sie: co robic? Chocby i sto lat myslec, nic czlowiek nie wymysli! – I co, zdaje sie wam, ze nie znalazlem rozwiazania tego problemu? – W oczach ludzi blysnela nadzieja. – Znalazlem! – Przez tlum przebieglo westchnienie ulgi, niczym powiew wiatru przez trawy stepowe.
– Mamy przeciez naszego Lonieczke. – Gdy padlo to imie, zagrzmial smiech na taczankach, az konie pokladly uszy po sobie, i trwal, nie cichnac, przeszkadzal Sawele mowic. Pojelo bractwo zamysl swego atamana i zanosilo sie smiechem, zachwycone jego madroscia. – A wiec mamy naszego Lonieczke, a oni niech wybiora kogos sposrod siebie. I niech ci dwaj ze soba walcza. Na piesci. Wedle starej zasady: do pierwszej smierci. Jesli zginie nasz Lonieczka… – przy tych slowach niektorzy smiali sie juz do lez i trudno, bardzo trudno bylo atamanowi ciagnac dalej, ale Sawela znalazl jeszcze w sobie dosc sil -…a wiec jesli zginie nasz Lonieczka, nie bedzie sie o co klocic – niech jada z Bogiem. Natomiast jesli Lonieczka zwyciezy – prosze, droga wolna, ale komunistow zostawcie!
I wystapil z tlumu Lonieczka, chlop ponad dwa metry wzrostu, wytatuowany po same uszy, w ustach blyska stalowy zab. A smiech wciaz nie milknie.
Przyjrzal sie Zubrow podziarganemu Lonieczce i zgodzil sie na zasady pojedynku. Do pierwszej smierci, to do pierwszej smierci. Mamy i u siebie w Specnazie swoich mistrzow.
– Salymon!
– Czego? – nie przestrzegajac regulaminowej formuly, odkrzyknal Salymon z pierwszego wagonu.
– Pokaz sie! – polecil Zubrow, rowniez nieregulaminowo.
Salymon sie pokazal i tlum w jednej chwili ucichl.
– Oto, Salymon, twoj przeciwnik. Walka bez saperek, bez nozy, bez anten, bez batow. Na piesci. Do smierci. Rozumiesz?
– A jakze.
– No, to do ataku!
Salymon wystapil naprzod. Obejrzal przeciwnika. Z szacunkiem. A Lonieczka dlugo nie czekal. Zamachnal sie, trzasnal Salymona piescia miedzy oczy. Z taka sila, ze az kosci zachrzescily. I zaraz zadal Lonieczka Salymonowi drugi cios – w szczeke. I zaczelo sie. Tlum zagwizdal, zatupal. W Zlotym Batalionie takze rozlegly sie gwizdy. Salymon, a to ci dopiero! Mysleli, ze silacz, ze niezwyciezony… Lonieczka tymczasem rozgrzal sie na dobre, grzeje w Salymona jak w kaczy kuper, tamten tylko sie zaslania. I cala twarz ma juz we krwi i w siniakach. Zubrow chce podac surowa komende: „Wal, Salymon!”, i nie moze sobie przypomniec tej magicznej formuly. A Lonieczka juz wkroczyl w ostatnia faze zabojstwa, pare razy grzmotnal Salymona kolanem i nagle zaczal go mlocic bez opamietania, zadal mu taka serie ciosow, ze tlum ogarnal prawdziwy zachwyt i uniesienie, tlum juz wiedzial, ze tempo bedzie z kazda chwila roslo. I tak sie stalo. Ciosy padaly coraz gesciej. Lonieczka byl swiadom, ze teraz dluzej nie musi sie bac, i bil juz nie po to, by zwyciezyc Salymona, lecz by przypodobac sie publicznosci. Chodzilo mu o to, aby sie pokazac w jak