kolacja. Pulkownik tez nie zamierzal dlugo biesiadowac. Zapytal wzrokiem, czy nalac jeszcze Oksanie wodki. Nie. Wobec tego nalal sobie, wypil i powiedzial:
– Dobrej nocy, dziecinko.
Oksane az poderwalo! Kto mu dal prawo traktowac ja jak dziecko? I znow zapragnela zranic pulkownika, dotknac go bolesnie, ale on juz zdazyl wejsc do punktu dowodzenia i zamknac za soba drzwi.
– Pulkowniku, dokad pan uciekl? Przestraszyl sie pan kobiety?
– Jakiej kobiety? – zdziwil sie pulkownik za drzwiami.
Nikt nigdy bardziej jej nie obrazil. Gdyby tu miala Stieczkina, juz by mu pokazala! Ale Stieczkin lezal spokojnie na swoim miejscu. A przedtem, kiedy gwaltownie otworzyla drzwi i ujrzala pulkownika siedzacego na podlodze, ze zwieszonymi bezwladnie rekami i martwym spojrzeniem, zauwazyla u niego inna bron. I teraz Zubrow znow tam siedzi. Ja ulozyl do snu, a sam siedzi i patrzy przed siebie.
– Nie spi pan, pulkowniku?
– Nie.
– Zimno mi.
Wszedl bez slowa, zdjal z wieszaka szynel, rzucil na koc i znow zniknal za drzwiami.
Jesli Oksana mu powie, ze wciaz jest jej zimno, okryje ja czyms jeszcze i dalej bedzie tak siedzial i patrzyl…
– Pulkowniku…
– Tak?
– Boje sie.
Wtedy wszedl i usiadl na brzegu pryczy, na kocu. W swoim szlafroku w chinskie smoki. A Oksana znowu wyobrazila sobie wszystkie kobiety, ktore Zubrow znal wczesniej. Nie wiadomo dlaczego bylo ich czterysta szesnascie, ona zas darzyla najglebsza nienawiscia kazda z nich z osobna, a takze wszystkie razem wziete.
– Pulkowniku, to prawda, ze mial pan wiele kobiet?
– Prawda.
– Czterysta szesnascie?
– Nie wiem, nie liczylem.
Zubrow powinien byl rownie obojetnym tonem potwierdzic, ze tak, czterysta szesnascie. Ale oswiadczyc, ze ich nawet nie liczyl – tego juz za wiele! Gdyby wszystkie kobiety sie tu teraz znalazly, Oksana by je po prostu zagryzla, pistolet wcale nie bylby jej potrzebny. Ale kobiet nie bylo, wiec ugryzla Zubrowa – mocno. Chociaz nie tak mocno, jak by chciala. Ugryzla go w szyje. I w usta.
– Ej, dziewczyno, igrasz z ogniem!
Pulkownik powiedzial to na pozor spokojnie, dlatego nie zrozumiala, ze to ostrzezenie bylo zarazem pierwszym i ostatnim.
Rozdzial 16
Pulkowniku, nie spisz?
– Nie spie. Przy okazji, na imie mi Wiktor.
– A mama jak cie nazywala?
– Lobuziakiem. A ciebie?
– Ksanoczka…
– Moje biedne dziecko…
– Naprawde chciales sie dzisiaj zastrzelic?
– Gluptasie, skad ci to przyszlo do glowy?
– Tak mi sie jakos wydawalo.
– Daj spokoj, nie mysl o tym.
– Chce ci powiedziec… Nie bedziesz sie smial?
– Nie bede.
– Slowo honoru?
– Bez tego sie nie obejdzie?
– Obejdzie sie. Mozesz sie smiac, prosze bardzo! Ja cie jeszcze wtedy pokochalam. Na placu. Byles wtedy taki…
– Z ta rozwalona geba?
– Nie waz sie smiac. Bo cie ugryze!
– Aha, znowu chcesz gryzc?
Oksana wybaczyla wszystkim swoim poprzedniczkom. Kazdej troszeczke pozazdroscila i kazdej odrobine pozalowala – dlaczego musialy sie z nim rozstac? Z ta mysla usnela, objawszy go, starajac sie zachowac te bliskosc przynajmniej do rana. Wciaz jeszcze przerazal ja czarny rewolwer.
Szary swit wsaczal sie powoli przez tripleksowe pancerne szyby. Och, polezec tak jeszcze minutke, twarz przy twarzy… Albo piec minut… dziesiec… Na takie mysli, Zubrow to wiedzial, jest tylko jeden sposob – gwaltownie zerwac sie z lozka. Ale zal budzic dziewczyne. Ostroznie wyswobodzil sie z obejmujacych go ramion. W porzadku, spi. Nie obudzi sie teraz do wieczora. Okryl sie cieplej. Wyspij sie za mnie, dziecino. Nie musisz isc do szkoly.
Wysunal dalmierz peryskopowy, rozejrzal sie wokol pociagu. Po wczorajszym pijanstwie wielu obudzi sie dopiero w poludnie. To dobrze. Lepiej brac ich do galopu pojedynczo lub malymi grupkami, niz wszystkich naraz. Na razie trzeba zaczekac. Spia. Zubrow nie tracil czasu – umyl sie, ogolil, odprasowal muridur i wzial sie do czyszczenia butow, w przerwach miedzy tymi czynnosciami zerkajac w peryskop. Mial w polu widzenia prawie 360 stopni, tylko od tylu przeszkadzala mu wieza dziala przeciwlotniczego i lokomotywa.
Oto pierwszy ptaszek: Salymon przy ostatniej platformie wytezyl sie ze wszystkich sil i postawil przewrocony GAZ-166 z powrotem na kola. Ani chybi postanowil sie urwac. Decyzja w zasadzie sluszna – co ma do roboty dobry zolnierz posrod tej bandy? Ale wieczorem, moi kochani, nie bedziecie juz banda, juz moja w tym glowa. I ty tez, Salymon, nigdzie teraz nie pojedziesz. Dopoki ja nie wydam rozkazu. Zubrow juz chcial wyjsc, ale rozmyslil sie. Dobry zolnierz nie wyruszy w step bez odpowiedniego zaopatrzenia. Zwlaszcza jesli puszki z konserwami ktos wywalil w bloto.
Zubrow przewidywal trafnie. Salymon na suchszym miejscu rozlozyl brezentowa plachte i zaczal na niej ukladac konserwy i skrzynki. Zbieraj, Salymon, zbieraj zapasy! A my tymczasem wyglansujemy do polysku lewy but.
Od czasu do czasu Zubrow zerkal na krzatajacego sie zapobiegliwie Salymona i myslal: silacz nie odejdzie sam. Zabierze ze soba swoja krolowa karo. I rzeczywiscie, jego golabeczka juz wyglada z wagonu. Salymon zarzucil sobie tobol z zapasami na ramie – normalny czlowiek nigdy by takiego ciezaru nie dzwignal – i poniosl go w strone samochodu. Teraz nadeszla wlasciwa pora. Zubrow otworzyl pancerny wlaz i lekko zeskoczyl na ziemie.
Ranek byl paskudny, ponury i deszczowy. Postrzepione chmury przeplywaly nad ziemia tak nisko, ze zdawalo sie, iz za chwile zahacza o dachy wagonow. Wszedzie wokol olbrzymie kaluze. Zimno, szaro i obrzydliwie, jak w wychlodzonej lazni.
Salymon splunal pod nogi – nie przypuszczal, ze jego sluzba zakonczy sie tak smetnie w rownie ponury dzien. Ale widac bylo mu to pisane. A wiec trzeba isc.
Eszelon spi, nie przeczuwajac jeszcze, jakie bedzie jego przebudzenie. Zieja pustka wybite okna, czyjs wypatroszony siennik szarpie wiatr, a spod wagonu wystaja czyjes nogi – kto wie, spiacego czy zabitego?
Wytoczyc nowiutkiego gazika nie pozwolilo Salymonowi sumienie. Ale obok platformy poniewieral sie jeszcze jeden, przewrocony kolami do gory. Tego Salymon wezmie. Przeciez i tak go tu zostawia, zardzewieje jak traktor porzucony na kolchozowym polu. Wedlug takiej samej zasady gromadzil Salymon zapasy. Gdyby je bral z wagonow, byloby to zlodziejstwo, ale to, co zostalo wyrzucone w bloto jest teraz niczyje. Nie nalezy do nikogo. Salymon zaraz wsadzi Zinke do wozu i rusza szukac szczescia gdzie indziej.
Niesie Salymon tobol, patrzy w ziemie. Pod takim ciezarem trudno nie zgiac karku. Zeby sie przynajmniej nie poslizgnac na tym blocie! Gorzej tu, niz na poligonie w Szerokiej Polanie, choc, jak wiadomo, gorszego nikt nie widzial.
I nagle ujrzal Salymon na linii swego wzroku pare blyszczacych, wyglansowanych butow. Tanczyly na nich sloneczne zajaczki, mimo ze slonca nie bylo. I chociaz Salymon nie mogl podniesc glowy, zeby spojrzec na ich wlasciciela, wiedzial doskonale, do kogo naleza.
– Dokad to sie wybierasz, Salymon? – rozlegl sie lagodny glos.
I domysliwszy sie najwidoczniej zamiarow Salymona, pochwalil:
– Pieknie, pieknie. Kucharzowi Tarasyczowi pomagasz, troszczysz sie o ludzi, nosisz zywnosc. To sie chwali.
Salymon rzucil tobol, wyprostowal sie, wyprezyl. Zubrow stal przed nim swiezy i wyelegantowany, niczym na defiladzie, ogolony i pachnacy woda kolonska. I oczy mial wesole.
– Pieknie, pieknie – ciagnal pulkownik. – A jak myslisz, Salymon, starczy nam teraz zywnosci, zeby dojechac do Moskwy?
– Starczy – z przekonaniem zapewnil Salymon. – Troche gab do zarcia ubylo.
Zubrow zgrzytnal zebami, ale usmiech nie schodzil z jego twarzy.
– O ile gab batalion sie zmniejszyl?
– Zabitych jest ze trzydziestu, czterdziestu. Zubrow dluzej nie udawal beztroski.
– Nie liczylem dokladnie – dodal Salymon – ale rannych bedzie okolo szescdziesieciu, w tym dwudziestu ciezko.
– Mamy w zapasie blogoslawiona smierc?
– Zgodnie z przydzialem po jednym zastrzyku na kazdego, wedlug pierwotnego stanu liczebnego batalionu.
– Ciezko rannych nie mozemy ani zabrac ze soba, ani zostawic. Jak kaze tradycja Specnazu, sami musimy wstrzyknac rannym blogoslawiona smierc. Robiles to juz kiedys?