wirydarzu rozpetalo sie pieklo. Konie brygantow i swawolnikow wpadly w tlum niby rumaki Jezdzcow Apokalipsy, roztracajac braci, tratujac i obalajac na ziemie. Na glowy, karki, twarze, na rece, ktorymi sie oslaniali, spadly nahaje, ciosy obuszkow i czekanow. Brat Atanazy legl pod kopytami, zajeczal, gdy stratowaly go podkowy; brat Blazej porwal za drewniany krucyfiks, huknal nim w bok najmlodszego z Zurakowskich i zaraz zwalil sie pod ciosem nadziaka Zagwojskiego. Widzac kleske jedynego obroncy i Hektora przeworskiego, braciszkowie rozpierzchli sie, przemykajac pod brzuchami koni, uchodzac przed rozsierdzona szlachta i pacholkami; niektorzy rzucili sie na ziemie, inni padli na kolana, placzac, modlac sie i proszac o laske.

Toporowski i Zagwojski wrzasneli z tryumfem, kiedy wywlekli sposrod klebowiska brazowych bernardynskich habitow siwobrodego starca w kapturze, ktory spadl mu z glowy, odslaniajac dlugie biale wlosy ze starannie wygolona tonsura.

– Niech bedzie pochwalony na wieki wiekow, ojcze Mikolaju. – Wilczyca az klasnela w rece. – Dawac go na kilim!

– Poniechaj mnie, siostro – rzekl stary gwardian. – Nie bierz na barki wystepku, albowiem niezbadane sa wyroki Opatrznosci...

– Bedziesz mnie blagal, jak przezyjesz! – warknela w odpowiedzi Lahodowska.

Zurakowski i Toporowski z okrutnym usmiechem powlekli starca ku kilimowi. Wegierski sabat z bizunem czekal juz na nich, szczerzac w usmiechu zolte zebiska, poszczerbione jak blanki na przemyskim zamku po najezdzie ordy.

– Bede sie modlil za twoje grzechy, corko! – rzekl spokojnie gwardian. – W intencji, abys zrozumiala, jak zbladzilas!

Swawolnicy rozdarli habit na plecach starca, przygieli mu glowe do ziemi.

– Lepiej modl sie za piecdziesiat odlewanych. Czerleny bil cie bedzie – panna wskazala sluge z batem – a on za kazdym uderzeniem kawalki miesa wyrywa. I bedziesz mial nauczke, aby nie zadzierac z mosci starosta zygwulskim! Niechaj ci Pan Bog da silna wole, bo inaczej w niebiesiech z Pania Smiercia zatanczysz!

– A moze najpierw ja z wacpanna potancuje?!

To nie byl glos gwardiana ani zadnego z zakonnikow. Lahodowska przygryzla koniec warkocza, wstrzasnela glowa jak mloda klacz, ktora zwietrzyla ogiera, potoczyla wzrokiem po pobitych, rannych lub modlacych sie mnichach.

We wrotach prowadzacych do kosciola Swietej Barbary stal przygarbiony czlowiek. Byl potezny, zwalisty jak katedra krakowska, ubrany w czarna wlosienice i kukulle. Nie wygladal na szlachetnie urodzonego pana brata ani miejskiego lyka – po stroju sadzac, mozna go bylo wziac za klasztornego sluge, patnika albo czlonka bractwa. Nie mial szabli ani safianowych butow, jednak trzymal sie prosto i dumnie, a posiwialy leb podgalal po szlachecku. Na glowie przewiazana mial chuste zaslaniajaca lewe oko i duza blizne na czole. W sekatym lapsku dzierzyl debowa lage – daleko grubsza i dluzsza niz kostur, na ktorym wspieraly sie proszalne dziady, franci, szelmy i zebracy, jakich pelno bylo na goscincach, jarmarkach oraz odpustach Ziemi Przemyskiej. A kiedy ruszyl w strone Wilczycy, bryganci dostrzegli, iz nie mial prawej stopy; jego noga konczyla sie drewniana, okuta zelazem kula.

– Wacpanna zostaw ojca Mikolaja – rzekl groznym glosem, zaciagajac z ruska niektore slowa, jakby wrocil wlasnie z Ukrainy. – A wy, drapichrusty – zerknal z pogarda na reszte zbojeckiej kompanii – dymajcie na gosciniec, pokim dobry. Do kurew i karczmy. Tam wasze miejsce, psie syny. Slyszycie, com mowil, fajdanisy? Zbierac dupy w troki i hajda stad, kiernozy niechrzczone!

Gdyby swiety Stanislaw zstapil z nieba i oslonil klasztor przed zajezdnikami, nie uczynilby chyba wiekszego wrazenia na swawolnej kompanii niz ten ponury zawalidroga. Nikt nie porwal za szable, zadna dlon nie wyciagnela sie w strone rekojesci czekana czy pistoletu.

– Panie Toporowski – mruknela Wilczyca – ucisz, waszmosc, krzykacza, bo nam w ceremonii przeszkadza.

Nieznajomy szedl juz ku nim, kolyszac sie na metalowym kulasie. Kij trzymal w obu rekach, przed soba. Rotmistrz nawet nie pofatygowal sie osobiscie. Skinal na starszego Zurakowskiego. Ten popedzil konia, doskoczyl do intruza. Pogardliwy usmiech wykrzywil jego wargi. Zamierzyl sie zwyklym biczem, chlasnal pielgrzyma przez leb, z zamachu...

Przeciwnik wyciagnal lewa reke, schylil sie lekko. Bat spadl nan jak waz, przecinajac ze swistem powietrze, owinal sie wokol jego ramienia, chlasnal w twarz. Pielgrzym chwycil go bez trudu, szarpnal i jednym ruchem wyrwal z reki jezdzca.

Zurakowski wrzasnal, omal nie wylecial z kulbaki. Gruba debowa laga zafurkotala w reku nieznajomego, trafiajac jednym koncem Fedia prosto w podgolony leb, rzucila jezdzcem wstecz, na tylny lek kulbaki. Czarny patnik cofnal laske, chwycil ja oburacz i nim ktokolwiek zdolal cos uczynic, pchnal z calych sil wprost w zywot napastnika.

Cios byl tak mocny, ze zmiotl szlachcica z konia. Podniosl sie krzyk, gdy brygant polecial w tyl, spadl miedzy drewniane skrzynie z ziemia, rozwalil je od impetu, przeturlal sie po swiezej kupie konskiego nawozu. Przeciwnik doskoczyl don, wbil kij pionowo, celujac w piers, wszyscy uslyszeli, jak chrupnely lamane zebra. Zurakowski wrzasnal, zacharczal, krew pociekla mu z ust, a potem opadl na bok i znieruchomial, oznajmiajac wszystkim ostatnim jekiem, ze zarty i krotochwile wlasnie sie skonczyly.

Kompania pani Lahodowskiej porwala za szable. Ostrza wyskoczyly z pochew ze swistem, zalsnily w sloncu.

– Slyszeliscie, co mowilem – zagrzmial pielgrzym – czy gorzalka wam na uszy padla?! Po zydowsku mam do was gadac? Czy po tatarsku, skoro po ludzku nie pojmujecie? A moze uszy wam wygarbowac, abyscie zrozumieli, ze nic tu po was?!

– Mosci panowie! – krzyknal Toporowski. – Bij, kto cnotliwy!

Skoczyli na samotnego meza z krzykiem i wrzaskiem. Nieliczni bernardyni, ktorzy pozostali jeszcze w wirydarzu, rzucili sie na boki, niektorzy ledwie uszli spod kopyt, potracani przez wierzchowce, odpedzani plazami szabel.

Toporowski pierwszy dopadl nieznajomego. Uniosl sie w strzemionach do ciecia szabla, zamierzyl z zamachu, aby rozrabac siwy leb zawadiaki.

Nie zdazyl... Szybko jak blyskawica patnik rzucil sie w bok, pomimo drewnianej nogi przeturlal tuz przed kopytami rozpedzonego konia, a potem uderzyl z calych sil – prosto w przednie nogi wierzchowca. Polski kon zarzal, gdy dostal debowa laga po pecinach, zerwal sie do skoku, potknal, a potem zwalil na pysk, w pyl i piach wirydarza. Padajac, przygniotl jedna noge Toporowskiemu. To wystarczylo. Kij zafurkotal w rekach intruza, gdy blyskawicznym ciosem uderzyl rotmistrza w potylice, poprawil po krzyzu, a potem chwycil za kark, poderwal w gore i z calej sily walnal czolem szlachcica w zdobiona srebrem kule przedniego leku. Rotmistrz krzyknal, wypuscil z reki szable i padl na bpk, a jego kon po chwili zerwal sie, powlokl go na strzemieniu poprzez krzaki bzu i dzikiej rozy.

A na pielgrzyma spadla reszta kompanii.

Nieznajomy uchylil sie, sparowal debowa laga ciecia szabel Zurakowskich, Zagwojskiego i pacholkow Lahodowskiej. Zagwojski zaatakowal ponownie, lecz palce patnika scisnely mu lewe ramie niczym kowalskie obcegi. Brygant wrzasnal, zamierzyl sie, ale nim zdazyl zadac cios, przeciwnik zmiazdzyl mu reke w uscisku. Kosci trzasnely w jednej chwili, szlachcic zlecial na ziemie i runal do stop nieznajomego, az gruchnelo. Wypuscil bron i zdrowa, prawa reka siegnal po kindzal.

Ruchem tak szybkim, ze wprost trudno bylo zauwazyc, pielgrzym uderzyl go kijem pod brode, az trzasnely lamane zeby. Zagwojski padl na plecy, miotal sie, dygotal i jeczal, dopoki pielgrzym nie uspokoil go przyjacielskim kopnieciem w ucho, zadanym zelaznym kulasem zastepujacym mu prawa stope.

Bryganci opadli intruza ze wszystkich stron. Zurakowscy konno, a pacholkowie pieszo. Czarny nieznajomy zaslonil sie furkocaca laga, umknal spod ostrzy i zaczal bic.

Szeregi swawolnikow topnialy szybciej nizli kwietniowy snieg na szczytach Bieszczadu.

Jak wystrzelony z procy wylecial z klebowiska walczacych jeden z Zurakowskich. Ktorys pacholek padl ze strzaskana noga i rozwalonym lbem. Wreszcie zwalil sie potluczony, pchniety w zywot Czerleny, a kolejny czeladnik Lahodowskiej zajeczal i poczal wypluwac zeby do kaluzy.

Patnik skulil sie, przemknal pod brzuchem konia najmlodszego z Zurakowskich, mimochodem uderzajac wierzchowca w slabizne. Rumak stanal deba, zarzal i nim jezdziec zdolal go opanowac, przeciwnik rabnal szlachcica w kark samym koncem kija, poprawil w krzyz, a potem jeszcze raz w leb. Zurakowski zlecial na ziemie, padl na twarz; zerwal sie utytlany w gnoju, a wtedy wrog polozyl go szybkim pchnieciem.

W wirydarzu zapadla cisza przerywana jekami rannych, modlitwami mnichow, rzeniem koni i stukotem kopyt. Czarny pielgrzym postapil w przod, kierujac sie tam, gdzie przy wejsciu na klasztorne kruzganki czekala nan Wilczyca. Usmiechala sie lodowato, niemal nie zwracajac uwagi na pobita czeladz, na dygocacych i miotajacych sie we krwi rannych. Na krew, stratowane krzaki, porozbijane skrzynie z ziemia, podeptane kwiaty, polamany krzyz i gwardiana Mikolaja, ktory spogladal na pobojowisko przerazonym wzrokiem.

– Stoj!

Pielgrzym szedl prosto na Wilczyce, ponury, zawziety. Krew z rozcietego lba plamila mu lewy policzek, skapywala na porwana Wlosienice.

Lahodowska mierzyla don z pistoletu. Zamek byl nakrecony, kurek spuszczony. Sledzila go spod zmruzonych powiek, spod dlugich, pieknych rzes. Powoli poczela zginac palec na spuscie.

– Odejdz stad, niewiasto! – warknal gniewnie. – Daruje cie zdrowiem, jesli odfruniesz, sikoreczko.

– Kim ty jestes?! – spytala, jakby dopiero teraz dotarlo do niej, co sie stalo. – Skad sie tu wziales?!

– Dla ciebie, Wilczyco, jestem wcielonym diablem.

– Wiec idz do piekla!

Pociagnela za spust. Sprezyna trzasnela, obracajac krazkiem, a wtedy...

Szybko jak blyskawica cisnal laga! Ogien z lufy blysnal mu tuz przed oczyma, kula swisnela nad ramieniem, tuz obok ucha, gorace drobinki prochu trysnely w twarz. Oblok prochowego dymu spowil na krotka chwile postac patnika.

Lahodowska chwycila za szable. Lecz nim zdazyla zrobic z niej uzytek, mocna dlon chwycila za czanki przy munsztuku jej wierzchowca, a potem gwaltownym ruchem poderwala je w gore.

Natolijczyk zarzal i stanal deba. Wilczyca utrzymala sie w kulbace i popuszczajac wodze, podniosla bron do ciecia...

Za wolno!

Czarny bez trudu chwycil ja za uzbrojona reke i popchnal w tyl, wyluskal z kulbaki jak dziecko. Lahodowska upadla na wznak, uderzajac glowa i plecami o kamienna kolumne podtrzymujaca strop ganku klasztornego wirydarza. Chciala sie zerwac, lecz nie dal jej szansy. Przyskoczyl blizej, zwinnie i szybko jak rys, chwycil za gardlo i z rozmachu uderzyl otwarta dlonia w twarz. Cios byl tak silny, ze odrzucil na bok glowe Wilczycy. Lahodowska krzyknela, a potem jej oczy powlekly sie bielmem.

Minela dluga chwila, nim pobici i potluczeni bracia zdolali zebrac sie do kupy. Nowicjusze i konwersi rzucili sie do dygocacego z przerazenia gwardiana, podniesli go z ziemi. Jedni krzyczeli z radosci, inni modlili sie, plakali ze szczescia. Szybko opatrzono poturbowanych braci Blazeja i Atanazego, zaczeto ich cucic, poslano po medyka.

Mikolaj z Radomia pierwszy odzyskal zimna krew. Rozejrzal sie po zrujnowanym wirydarzu, spojrzal na pobitych, jeczacych i zniewazonych swawolnikow, a potem wsparty na ramieniu jednego z nowicjuszy ruszyl tam, gdzie stal ow nieznajomy patnik, salwator i wybawiciel zakonu braci od swietego Bernardyna. Braciszkowie klasztorni cisneli sie za gwardianem – wszyscy wpatrzeni w pielgrzyma jak w obraz Rafala z Tarnowa, fundatora klasztoru, przed ktorym zgodnie z jego ostatnia wola codziennie dorzucali do uzbieranych przez niego jakichs dwoch milionow czterystu tysiecy odpustow kolejne zdrowaski i ojczenasze.

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×