– Miejze litosc, panie Ramult! – wyszlochala. – Zmilujze sie nad dziatkami moimi, jesli nade mna milosierdzia nie masz!
– Nie mam! – rzekl wesolo swawolnik. – Nie mam nie tylko milosierdzia, ale nawet zalu. Powiem zas wiecej – rzekl, potrzasajac wyciagnietym palcem. – Nie ma we mnie bojazni bozej, pani Belchacka. Nie poradza na Ramulta niewiescie lzy i biadania. Albowiem, jak powiedzial pan Herburt erudyta, jestem niewzruszony jako ten Herkules przedwieczny, nieczuly na placz i lzy jak diabli kamien pod Liskiem. A przeciez radzilem wacpani juz dawno, co powinna uczynic. Skoro pan starosta zygwulski naznaczyl bakszysz, trzeba bylo go po dobroci zaplacic.
– Skadze ja mam wziac dwiescie zlotych?! – jeknela niewiasta. – I za co ja w ogole mam placic?! Za to, ze zyje i oddycham?
Ramult schylil sie i ucalowal dwornie dlon wdowy.
– Dwie niedziele mijaja, jak do nozek wacpani padlem – rzekl, podkrecajac wasa. – I dobrze radzilem, aby pieniazki gotowac, gotowizne skladac, bo zajezdzik bedzie. A skoro nie posluchala mnie mosci pani Salomea, to teraz po trzykroc biada. Przeciez – sciszyl glos i mrugnal szelmowsko do szlachcianki – moglismy inaczej cala rzecz zalatwic. Wacpani od dwoch rokow wdowa, bez meza, bez opieki zadnej. A ja od dawna wacpani mowilem, co mi na duszy lezy. I jak nasze frukta milosci rozkwitnac moga, a wybujac wysoko jako te dzikie roze na dzikich poloninach Bieszczadu...
– Ogier by tego jasniej nie wyrazil – zalkala wdowa i opadla bez sil na kolana, tulac do siebie malenkie dzieciatka. – Panie Boze sprawiedliwy – jeknela przez lzy – jeslis kiedy roznymi plagami karal zlych i niesprawiedliwych lotrow, szelmow i brygantow bez czci i sumienia – tu Ramult usmiechnal sie od ucha do ucha – wydziercow, szarpaczy, krwi ludzkiej rozlewcow, dzis pokaz sprawiedliwosc twoja nad tymi oto swawolnikami. Aby ich pioruny z nieba strzaskaly, aby ich ziemia zywcem pozarla, aby ich pierwsza kula nie minela! Aby ziscily sie wszystkie plagi, ktore dopusciles na faraona! Aby z piekla diabel po nich przyszedl...
– Co tu sie dzieje?! – zagrzmial, podchodzac blizej, Gedeon, ponury i chmurny niby guslarz przed odprawieniem Dziadow. – Co wy, waszmosciowie, wyprawiacie?
Ramult spojrzal nan bystro, szarpnal ze zloscia przydlugiego wasa.
– A ty, dziadu proszalny, zwady szukasz? Poszedl precz, szelmo! Jak smiesz do panow braci, pierwszych szabel Ziemi Sanockiej, mowic niepytany?!
– Pierwszych szabel? – parsknal Gedeon. – Chyba pierwszych kpow! Wydrwigroszy i drapichrustow! Z jakiej przyczyny napastujecie pania dziedziczke?
– Poskrom jezyk, didu! – warknal Ramult. – Bo zaraz zawyjesz psim glosem. Widzial to kto dziada w rzyc chedozonego, co sie madrzy jak statysta na sejmiku! Zmykaj na gosciniec, bo jak sie nie podoba nasze rycerskie zajecie, to moge ci drugiego kulasa przetracic!
– Nie podskakuj, panie szlachcic, bo nim ty mnie poprzetracasz, ja ciebie na ziemie sprowadze! Daruje waszmosci zdrowiem, jesli pojdziecie precz! Zaraz, natychmiast!
– Jasko! – Ramult okrzyknal pocztowego, ktory wlasnie wytaszczyl na prog dworku zamknieta skrzynie i teraz zawziecie rabal ja czekanem. – Ten dziad nas opuszcza. Pomoz mu szybko za brame trafic! Bedziesz mial orta, nie... dwa szostaki na przepicie!
Czeladnik poderwal sie bez slow, a potem skoczyl do Gedeona z czekanikiem. Pielgrzym nawet nie drgnal. A kiedy sluga byl juz blisko, wykonal dwa szybkie ruchy kosturem. Rabnal w zacisniete na rekojesci palce, a potem wybil czekan z rak wroga, walnal w leb i na koniec plaskim sztychem ugodzil przeciwnika prosto w zywot. Pacholek padl w bloto. Chcial jeszcze zlapac za szable, ale Gedeon nastapil mu zelaznym kulasem na reke. Sluga zawyl, szarpnal sie, a wowczas pielgrzym kopnal go w skron. Wystarczajaco mocno, aby uciszyc krzykacza.
Po czym ruszyl na Ramulta z kijem w obu dloniach.
– Chcialem po dobroci – wysapal – ale widze, ze jak zwykle skonczy sie po zlosci. Nic sie, do krocset, nie zmienicie, panowie szlachta!
– Do mnie! Bywajcie tu! – krzyknal Ramult, cofajac sie ku gankowi.
Trzech kompanionow swawolnika wychynelo z domu; czwarty, ktory mocowal sie z oporna krowa, cisnal postronek i takze przyskoczyl blizej. Dwaj pierwsi byli w zupanach i rajtrokach, przy szablach i palaszach.
– Ja tego dziada poznaje! – mruknal trzeci, w birecie i breacanie, wygladajacy na Szota, ktory zamienil kramarstwo na rozboj i grabiez. – To ten sam, co w Przeworsku pobil kompanie pani Lahodowskiej! W klasztorze Ojcow Bernardynow jatke prawdziwa sprawil, az u Bozogrobcow i w kosciele farnym we dzwony bili!
– Baba z wozu, koniom lzej – mruknal Ramult, zdradzajac w sobie nie tylko sklonnosci do warcholstwa, ale i filozofii. – Ot i pofiglowala pani Lahodowska z mnichami, a ze trafila przy tym kosa na kamien, to juz nie nasza wina. Konczcie go, panowie bracia, i dalej do karczmy!
Ramult pierwszy skoczyl z szabla na Gedeona. Cial wrecz w posiwialy leb patnika. Juz w pierwszym zwarciu zebraczy kij trzasnal przeciety na pol. Gedeon zawinal sie w szybkim uniku, umknal spod klingi, a potem rabnal Ramulta kolejno dwoma kawalkami kija w czolo i kolano. Szlachcic nie zdazyl sparowac tych ciosow. Odbil zastawa uderzenie w glowe, ale w tej samej chwili dostal pod kolano. A kiedy padl zgiety wpol, Gedeon uderzyl go w czerep z taka sila, ze pozostala polowka kostura pekla z trzaskiem, rozpadla sie na twardym lbie Ramulta jak drewniany kijaszek.
Szot cial patnika w bok; ten uniknal ataku, skaczac w lewo, lecz nadzial sie na szable jednego z kompanow Ramulta. Drugi z brygantow chlasnal pielgrzyma, rozcinajac Wlosienice i zostawiajac krwawy slad na plecach. Juz, juz zdawac by sie moglo, ze swawolnicy opadna samotnego mezczyzne jak stado psow rannego odynca! Jednak odyniec zerwal sie do biegu jak szarzujacy tur, odtracil barkiem Szota, dopadl do cembrowiny studni.
– Brac go! – zawyl przez zeby Ramult tarzajacy sie w blocie i trzymajacy za rozwalone kolano. – Otoczyc!
Kiedy skoczyli na zakrwawionego Gedeona z trzech stron, ten porwal z ziemi drewniany ceber na wode. Odbil nim pierwszy cios, drugi, trzeci i czwarty, wpadl miedzy napastnikow, roztracil ich i wyszedl im za plecami. Szot przyskoczyl, cial palaszem z calej sily. Pielgrzym zastawil sie; proste ostrze wbilo sie z trzaskiem w drewno, zakleszczylo i uwiezlo, przecinajac ceber niemal na pol. Patnik wrzasnal tryumfalnie, szarpnal; jednym ruchem wyrwal wbity w wiadro palasz z rak przeciwnika, doskoczyl blizej, rabnal w leb, potem w brzuch, poprawil jeszcze raz uderzeniem w glowe zadanym z taka sila, ze ceber rozlecial sie do reszty. Szot krzyknal, wyplul zlamany zab, zaslonil sie rekoma, a wowczas Gedeon chwycil go za pendent od palasza i pludry, po czym uniosl w powietrze jak dziecko i cisnal, steknawszy z wysilku – prosto na ocembrowanie studni. Szot jeknal, walnal lbem o kamienie, skruszyl kilka ciosow z takim impetem, ze az woda plusnela w glebinie, przeturlal sie na bok i tak juz pozostal.
Bryganci cofneli sie przerazeni sila przeciwnika. Stali niepewnie z dobytymi szablami, ktore zdazyly juz posmakowac krwi. Ale Gedeon nie wahal sie ani chwili. Pewnym ruchem podniosl z ziemi porzucony palasz, a potem ruszyl w ich strone.
Jeden z kompanow Ramulta; ten ktory byl blizej plotu, nieopodal koni, skoczyl do swego wierzchowca i porwal za przytroczona do kulbaki rusznice.
To byl ostatni blad w jego zyciu.
Kiedy odwrocil sie z arkebuzem w rekach, uslyszal zblizajacy sie szum, jak gdyby skrzydel wielkiego wiatraka. Szlachcic nie zdolal nawet podniesc oczu... Cisniety przez Gedeona ciezki palasz wbil sie w piers z tak ogromnym impetem, ze ostrze przebilo zupan na plecach! Swawolnik zamarl, nie zdolal nawet krzyknac. Nogi ugiely sie pod nim; wypuscil bron, chwycil nagie ostrze wystajace z piersi, a potem padl na kolana i zwalil sie na bok. Konie zarzaly, zaczely sie szarpac, czujac krew i smierc.
Gedeon zostal sam przy plocie. Bez broni, zakrwawiony. Otarl posoke splywajaca z rozbitego lba, zalewajaca oblicze i jedyne oko. Zachwial sie jakby w paroksyzmie bolu i oparl ciezko o drewniane bale, zlapal za rozdarta Wlosienice, przytrzymal za poraniony bok.
Dwaj ostatni przeciwnicy szli w jego strone jak wilki, z blyskiem wscieklosci w oczach, spieci, gotowi, by zadac smiertelny cios.
Glupcy!
Kiedy od pokrwawionego pielgrzyma dzielilo ich zaledwie kilka krokow, ten wyprostowal sie. Jednym ruchem wylamal dwie sztachety z plotu, a potem zastawil sie nimi. Odbil pierwsze ciecie szabli, drugie przyjal na skrzyzowane deski, wypuscil je, chwycil uzbrojona reke przeciwnika, zgial ja wpol w lokciu i wbil sztych szabli do polowy piora w brzuch wrzeszczacego szlachcica. Ten zawyl, zadlawil sie krwia i zacharczal, lapiac ze swistem powietrze.
Gedeon wstrzasnal pokrwawionym lbem, gdy dostal w ciemie szabla drugiego napastnika, przez chwile swiat dokola rozblysnal na bialo. Ale i tego bylo za malo, by patnik padl na ziemie. Wyrwal szable ze szlacheckiego zywota, a potem zmierzyl sie z ostatnim z ludzi Ramulta. Odbil cios na odlew, zblokowal ciecie z podlewu, a potem sam zamarkowal cios wbrew. Kiedy wrog uniosl bron do zastawy, jednym szybkim ruchem przeszedl w zwod, obrocil szable plasko i chlasnal wklab, rozcinajac udo i pachwine przeciwnika. Pan brat wrzasnal, skulil sie, opadl na jedno kolano, a wtedy Gedeon poprawil cieciami we wrab i wlic, rozrabujac leb i reke szlachetki.
To byl juz koniec. Na podworzu zapadla cisza przerywana jekami rannych, rzeniem wystraszonych koni, charczeniem umierajacych. Gedeon otarl krew z czola, podszedl do porabanego przed chwila szlachcica; stanal nad nim wielki jak gora, posepny jak jesienny dzionek. Obojetnie tracil rannego podkutym butem w bok.
– Daruje cie zdrowiem, chociazes rakarz i smierdzace bydle – mruknal. – Pojedziesz do starosty zygwulskiego i przekazesz mu poslanie ode mnie.
– Myslisz, ze bede twoim rekodajnym, skurwysynu?! – wycharczal ranny, zaciskajac zeby z bolu i usilujac powstrzymac krew saczaca sie z porabanego ramienia. – Zaprawde powiadam ci, zes juz martwy! Zali myslisz, ze pan starosta pusci ci plazem to, cos uczynil tutaj i w Przeworsku? Kto sie za sluga nie ujmie, ten sie i o zone nie ujmie, chamie! Gotuj swoja szyje na stryk! A rece na dyby!
– Znaczy sie nie chcesz jechac, panie bracie?
– Pies ci bratem, nie ja! A suka matka!
Gedeon nie powiedzial nic. Cial szabla plasko, z zamachu i od jednego ciecia odrabal podgolony i pokrwawiony leb. Krew trysnela w gore, a glowa potoczyla sie po ziemi i blocie, obracala, pozostawiajac plamy posoki, az wreszcie zatrzymala niemal miedzy nogami gramolacego sie z ziemi Ramulta.
Gedeon byl przy nim, zanim zliczylbys do trzech. Chwycil za zupan na piersiach, bez zadnego wysilku podniosl w gore i obojetnie spojrzal w twarz.
– Pojade, pojade! – wybelkotal pobladly i rozdygotany Ramult, widzac przed soba ponure, porabane oblicze Gedeona. – Przekaze wszystko, co chcecie, panu staroscie. Nie musicie dobywac szabli. Ja wiem dobrze, ze
– Wrocisz do starosty i powiesz mu – wydyszal Gedeon – slowa, ktore masz spamietac dokladnie! Bez pomylki!
– Jako zywo, spamietam wszystko – wybelkotal Ramult.
– Powiesz mu: pomnij Agre, panie starosto zygwulski!
– Tylko tyle?
– Wystarczy na poczatek. Juz on bedzie wiedzial, co z tym fantem uczynic.
Gedeon powlokl Ramulta do koni. Obrocil rannego, chwycil za pas i hajdawery, a potem podniosl z ziemi jak dziecko i przerzucil przez kulbake. Szlachcic zawyl rozdzierajaco, ale pielgrzym nie zwrocil na to uwagi. Odwiazal konia od plotu, rzucil wodze brygantowi, klepnal rumaka plazem po zadzie. Kon zarzal i od razu puscil sie rysia ku bramie. Jezdziec jeknal, ale utrzymal sie w siodle, choc pokrwawiony i ledwie zywy. Gedeon sledzil go, dopoki nie dojechal do traktu, a potem, kulejac, podszedl do studni. Oparl sie o cembrowine i spojrzal w dol, na migocace lustro wody. Poszukal wzrokiem wiadra i wowczas przypomnial sobie, ze przeciez rozbil je na lbie Szota, ktory lezal teraz bez duszy w gnoju i blocie.
Nagle ktos postawil przed nim ceber z woda. Podniosl wzrok i zobaczyl wdowe z dworku. Byla blada i wystraszona, przez caly czas spogladala na pokrwawione