podworze, na porabanych i martwych swawolnikow. A kiedy zobaczyla odrabana glowe w kaluzy krwi, zbladla i przygryzla wargi, chociaz w tych stronach, nawiedzanych przez Tatarow, sabatow, beskidnikow, a po rokoszu wojewody Zebrzydowskiego przez choragwie konfederatow sandomierskich i regalistow, krwawe wasnie byly prawie na porzadku dziennym. Takie to juz ostatnio bywaly czasy, ze czlowiek liczyl sie taniej od konia, a krew stala nizej od wina.
Gedeon zanurzyl rece w cebrze i zaczal zmywac z nich krew, obmacal porabany leb, natrafil na krwawe szramy i zakrzeple sople posoki, ale nawet nie jeknal.
– Ranniscie – rzekla dziedziczka. – Przynioslam wam szarpi i chleba z pajeczyna.
– Nie trzeba – mruknal.
– Gangrena was rozlozy. Zdejmijcie ten lachman!
Powoli, zagryzajac wargi z bolu, zdjal wlosienice i gruba koszule. Czarne, splatane wlosy na piersi i plecach mial pozlepiane krwia, czerwona posoka saczyla sie z rany na boku, plamila prawa nogawice hajdawerow. Wdowa zmoczyla w wodzie klab szmat, zaczela obmywac go ze strupow, przewiazywac rany szarpiami, okladac chlebem z pajeczyna.
– Powinnam byc wam wdzieczna, ale nie moge – powiedziala. – Uratowaliscie mnie od grabiezy, ale byc moze bede miala z waszej jatki wiecej klopotow niz korzysci. Kiedy starosta zygwulski dowie sie, jaka rzez sprawiliscie w Jotrylowie, nie zostanie tutaj kamien na kamieniu.
– Gdyby przyjechali pacholkowie starosty, powiedzcie, ze to byly prywatne porachunki. Gardlowa sprawa miedzy mna a Ramultem, a nie miedzy waszmosc pania a panem lancuckim. Choc, Bogiem a prawda, mam ja swoje rankory i do starosty zygwulskiego.
Dotknela jego pokrwawionych plecow i zamarla. Pomiedzy swiezymi ranami dostrzegla dlugie bialawe blizny ciagnace sie od szyi i karku az do krzyza. A kiedy Gedeon poczal przemywac woda oblicze i rany na glowie, zobaczyla na jego przedramionach sine znamiona po kajdanach albo lancuchach. Musial dlugo je nosic, bo zelazo wzarlo sie gleboko w cialo i pozostawilo na nim niezatarte pietna.
– Skad wy przyszliscie? – spytala. – Z przemyskiej wiezy? Z ciemnicy?
– Dlaczego waszmosc pani o to pytasz?
– Bo macie slady na rekach. Po zelazie...
– Przyszedlem z daleka – mruknal niecierpliwie. – Jestem tylko nedznym grzesznikiem. A to sa slady mojej pokuty.
– Dlugo musieliscie pokutowac...
– Dwadziescia i jeden lat.
Kiedy skonczyla, narzucil na siebie mokra koszule, z ktorej z trudem zmyl wiekszosc krwawych plam. Potem wdzial wlosienice.
– Wymoszcze wam loze w alkierzu – powiedziala. – Odpoczniecie po tym wszystkim. Czym chata bogata, tym rada.
– Dziekuje jasnie wielmoznej pani dobrodziejce za opieke i ratunek, ale na mnie juz czas.
Przygryzla wargi, jakby nie wiedziala, co odrzec. Gedeon rozejrzal sie dokola, w koncu podniosl ciezka husarska szablice, pas i rapcie nalezace do tego z brygantow, ktoremu odrabal glowe. Bez namyslu przywiesil sobie orez przy boku, pod Wlosienica.
– Komu w droge, temu czas – mruknal. – Wybacz, pani dobrodziejko, ten nieporzadek w obejsciu. Taki juz mam los, ze gdzie trafie, tam zostawiam jeno krew i trupy.
– Nie boisz sie, waszmosc, chadzac samemu? Starosta zygwulski nie bedzie rad, zes pobil jego ludzi.
– Pies jebal pana staroste.
– Starosta albo Diabel, trzyma cale Przemyskie i Sanockie w garsci. Niebezpiecznie z nim zadzierac. A wasc nie tylko zadarles, ale i rzuciles w twarz wyzwanie. Kiedy mnie zaczal przesladowac i zadac bakszyszu, szukalam pomocy u sasiadow. Ale nikt nie chcial nadstawiac karku dla biednej wdowy. Nie licz, ze ktos ci pomoze.
– Dzieki za rade.
– Wez choc konia!
Pokrecil glowa. A potem odwrocil sie do bramy.
– Poczekaj... – westchnela. – Ja... To szczescie, ze waszmosc byles w poblizu. Ja wielce jestem wdzieczna za ratunek...
– Z Bogiem, moscia pani dziedziczko.
– Jak mam cie wynagrodzic, dobry czlowieku?
– Nie jestem dobrym czlowiekiem – mruknal niechetnie. – Bywajcie.
– A dokad idziecie?
– Do domu.
Odwrocil sie do niej na chwile i wowczas pani Salomei wydalo sie, ze przez chwile zobaczyla na jego obliczu usmiech.
Rozdzial II
Zascianek
Na Sine Wody ? Bies i rycerz ? Berda, kiczery i poloniny ? Cham w Dwernikach ? Nieudane zrekowiny ? Niedyskrecja rodzinna ? Zraniona duma ? Wyprawa do Hoczwi ? Zemsta Amazonki ? Wojenne przygody Konstancji
– Na Sine Wody, na Zawoj. Na upiry Chryszczatej, na moce Propasnyka! Homen mijaj, na miawki nie zwazaj, idz na dolynu, gdzie biesy tancuja... Prowadz Smiragdowy przez Chrewt, Jawornyk, z pola na Kremenaros, gdzie czady i dytko; szukaj, szukaj... I najdzij to, szczo kazu...
– Widzicie juz cos?! – Konstancja Dwernicka nachylila sie nad ogniem, w ktorym wiedzma Werlycia palila sproszkowane wilcze lyko, nadrahule i kwiaty arniki. Panna zasluchala sie tak bardzo, ze nawet nie zauwazyla, jak jej czarny warkocz zsunal sie z plecow i wpadl w geste kleby dymu. – Pojawil wam sie bies albo czlowiek? Duch? A moze upir?
Worozycha zadygotala, zaskrzeczala takim glosem, ze szlachcianka sie cofnela, ciagle jednak wpatrywala sie w pomarszczone, pokryte plamami oblicze czarownicy, jakby za chwile mialo pojawic sie na nim imie jej przyszlego meza.
– Bies! Idzie ku wam, panienko. Z tumanow siwych, ze mgly szarej; od Werhowyny, magur wielkich, przez berehy skalne i zawije ustrikow. Zly to bies, czarny didko. A po kogo on idzie? Za kim krazy i ryczy? Za toba! Tak ty sie, panienko, biesa strzez! On straszny, krzywde ci zrobi...
– Bies? Diabel? – spytala zdziwiona Konstancja. – A jaki on? Stary, mlody? Bo jak mlody i gladki, to za nim chocby do piekla!
– Trzem twoim braciom dalby rady. Ale ty jemu nie oprzesz sie, molodycio... Zaraz! Czekaj! Widze cos w dymie, nad werchowynami, nad poloninami, nad caryna szara... Tam od niznego kraju jedzie lycar, ogniem i zelazem naznaczony... On z biesem sie za bary wezmie. Oj, nieszczesna ty diwczynonku...
– Ktory zwyciezy? – zapytala panna, ktora choc nie do konca zdawala sie ufac slowom worozychy, to jednak sluchala jej z takim wyczekiwaniem, ze na lica wystapily rumience. – Kto mocniejszy bedzie?
– Je toho ne wydala... – Werlycia zasyczala, cofnela twarz znad dymu i plomienia, a potem wybuchla smiechem. – Ale ze zly po ciebie reke wyciagnie, to rzecz pewna. Zatancujesz ty z nim po kiczerach i berdach jak Hatala i jego beskidniki z lubaskami na Wisielniku Horodyskim! Nieszczescie, panienko!
– Na nieszczescia – rzekla szlachcianka, nie dajac po sobie poznac leku, chociaz nieco pobladla – rozne sa remedia i dryjakwie. A najlepsza z nich wszystkich to szabla. Zelazem poradze sobie z diablem i z biesem. Nie kracz mi tu, worozycho, jak kruczyca!
– Ja tylko prawdu kaze – rzekla Werlycia. – Com w ogniu i dymie obaczyla. A obaczylam twoj los niewesoly, panienko.
– Masz! – Panna Dwernicka cisnela jej chuda sakiewke. – Dzieki za przepowiednie, choc bardziej zawila nizli horoskop mistrza Rufusa z Sanoka postawiony po pijanemu. Ale on przynajmniej prosto rzeczy wyklada: jest wtorek, dzien Saturna, na piecu siedz, w droge nie wyruszaj. Jest piatek, dzien zaduszny – pilnuj sakwy, bo zlodzieje blisko! Jest sobota, dzien Marsa – czeladz popije i kogos ubije.
– Jesli potrzebe bys miala, jasnie wielmozna panno, to prichody. We wszystkim pomoge. Lubystki zazyc zapragniesz, taj prichody. Plod zamiarujesz spedzic – taj prichody!
– Na razie poczekam na tego biesa. Jak bedzie gladki, przyjade po lubystke. A jak szpetny – po trucizne.
Worozycha zaskrzeczala zlosliwie, capnela mieszek, poderwala sie na nogi.
– Pomagaj Bog!
Znikla w gaszczach porastajacych Horodok – zapomniane, stare uroczysko niedaleko Lopinnika, gdzie kiedys, dawnymi laty, stal pewnie jakis grod albo zamek. I gdzie, jak powiadali Hyrniacy z Lopinki, w kamiennych lochach biesy i upiry pilnowaly licznych skarbow.
Konstancja odrzucila w tyl warkocz i ruszyla tam, gdzie w gaszczu drzew na krancu ledwie widocznej sciezki zostawila Werchatego. Szla przez las zaslany zlotym listowiem, przeskakiwala nad zwalonymi pniami wiekowych bukow. Mijala polany, a na kazdej z nich zatrzymywala sie na chwile, aby choc rzucic okiem w dal. Znala te bory i szczyty rownie dobrze jak zakurzone katy rodzinnego dworku. Od dziecka przeciez harcowala konno po dilach, kiczerach, berdach i prislipach. Po Lopinniku, Kamieniu, Berdzie Falowej; po dolinach i magurach od Baligrodu i Ciasnej az po Hoczew.
Widok z Lopinnika byl niezwykly. Gdyby miala ze soba perspektywe, widzialaby stad jak na dloni zamek kasztelana przemyskiego w Lisku, Sanok, a moze nawet i Dynow. Przemysl jak zwykle zakryty byl mglami i gorami. W zamian za to cokolwiek blizej ku wschodowi dostrzec mozna bylo Dobromil pana Herburta, uczonego warchola i zaprzysieglego rokoszanina, ktory sam siebie zwac kazal ni mniej, ni wiecej, jeno Herkulesem. I jak Herkules u krola Egiptu, tak Jan Szczesny, pobity pod Guzowem, wydobyty z zameczku w Tajkurach, jak zwykly beskidnik pokutowal za grzechy w szlacheckiej baszcie na Wawelu z widokiem na Krakow. Tam, lkajac nad wlasna dola niczym proszalny dziad na jarmarku, pisywal na kleczkach blagalne supliki do Jego Krolewskiej Mosci. Stary warchol czul bowiem pismo nosem i po nieudanym rokoszu pilnie nasluchiwal, czy na schodach nie uslyszy zblizajacych sie krokow malodobrego mistrza.
Kiedy zwracala wzrok ku poludniowym stronom Lopinnika, widziala kraj dziki, ktorego nie dalo sie porownac z zadna inna ziemia Rzeczypospolitej, wylaczywszy moze ukrainne Dzikie Pola. Potargane gory okrywaly dziewicze lasy rozposcierajace sie tak po wierchach, jak i po rowninach. Za dolina Solanki, wokol ktorej wznosily sie czarne sciany jodel i smrekow, skrywajace miasteczko Ciasna, widac bylo garby Herlatej porosnietej prastarym borem zlozonym z jodel i bukow. Patrzac bardziej na wschod, dostrzec mozna bylo kolejna gore – Paportna, a za jarami Wetlynki nad poloninami i ciemnozielonymi plamami bukowych borow wznosil sie majestatycznie Smerek – pierwszy szczyt z nizszego lancucha werchowyn nalezacych do nie tak znowu odleglego Bieszczadu.
Od polnocnej strony porosniete bukowymi lasami zbocza opadaly ku dolinie ozdobionej waskimi paskami pol. Nizej, pomiedzy drzewami, szarzaly strzechy chyz Lopinki, ciemnial oblozony swiezym gontem dach drewnianej cerkiewki Swietej Paraskewii. A dalej, prawie niewidoczne za walem Korbanii, skrywaly sie wioski: Bukowiec, Ternka z gora, ktora pozostala po spalonym monastyrze czerwiencow, nieco zas wczesniej, nieopodal Wetlynki i Solanki, dostrzec mozna bylo rodzinne