– Szukamy – potwierdzil Dydynski i jakby na potwierdzenie swych slow zdjal kolpak. – Przysyla nas pan starosta zygwulski.
– Dobry znajomy waszmosci – uzupelnil Przeclaw.
Trojecki zamarl. Popatrzyl na Dydynskich. Zerknal w strone drzwi do glownej izby, a nawet po katach, jakby spodziewal sie tam zobaczyc przybywajace mu na pomoc hufce anielskich serafinow. Bedac widac w czarnej rozpaczy, zerknal nawet na Sonke, tylko po to, aby przekonac sie naocznie, jak zmienna i falszywa jest kobieca natura. Sonka bowiem skoczyla w kat izby, a widzac, iz Dydynscy sa gora, ani myslala, aby wolac gwaltu. Przeciwnie – wyszczerzyla zeby do najmlodszego z nich, Lukasza.
– Hrycko, Stiepan! – jeknal Trojecki w strone drzwi do glownej izby karczmy. – Bywajcie tu! Zaraz!
– Chyba sie pospali – mruknal Przeclaw, kiedy na nawolywania stolnika odpowiedzialo gluche milczenie. – Zawolaj, wasc, glosniej!
– Wa...szmosciowie to czego chcecie? – zapytal Trojecki, spuszczajac nieco z tonu. – Przeciez mozemy sie dogadac...
Dydynscy wybuchneli smiechem.
– Pozwol, wasc, ze przypomne, czemu zawdzieczasz spotkanie z nami – rzekl Jacek. – Dwa miesiace temu przyslales do Lancuta woznego z pozwem za rzekome zagarniecie zboza z jaroslawskich spichrzow. A wiadomym jest, ze kto list wysyla, predzej czy pozniej odpowiedzi sie doczeka. I to my, panie bracie, jestesmy tym responsem.
– Jesli o owo zboze idzie – rzekl Trojecki coraz bardziej zaniepokojony – to cala rzecz toczy sie miedzy mna a panem lancuckim. A wam nic do tego.
– Rzecz oczywista, ze nam do tego – zaoponowal Dydynski. – Jestesmy przyjaciolmi i towarzyszami pana starosty. A nawet pomijajac nasza znajomosc, tedy my sami pro publico bono chcemy dac godna odprawe potwarcy, ktory osmielil sie gnebic pozwami pana ze Zmigrodu, starego zolnierza, ktory krew przelewal za ojczyzne...
– Chyba za ojcowizne – mruknal Trojecki. – I nie swoja przelewa, a wasza, bo mu stolnikowice sanoccy sluza za rekodajnych i hajdukow. Wielkim partyzantem jestes starosty zygwulskiego, mosci panie Dydynski. Ba, nie tylko partyzantem, widze, ale i rekodajnym, famulusem domowym. Glowe dalbym, ze kiedy pan lancucki talara na swiety Marcin ci przyobieca, to ty pewnie jak kuglarz kozly w powietrzu fikasz.
– Poki kulasy zdrowe, to fikam – rzekl pogodnie Dydynski. – Jednak mysle, ze kiedy wascinymi sie zajmiemy, niepredko znowu dziewke wychedozysz!
– Co takiego?!
– Kiedy przylazl do nas, do Lancuta, wozny z pozwem – Dydynski niepytany nalal sobie wegrzyna – myslelismy, co zrobic. Czy wedle starodawnego zwyczaju polskiego kijami go obic, jako uczynil pan Ostrowski, przypiec, albo moze konmi z miasta wywlec, jako pan Hynek w Dublanach lata temu. Ale poniewaz wozny nic nie winien – ciagnal Jacek nad Jackami obojetnym tonem – postanowilismy, ze nie jemu, jeno temu, kto pozew napisal, papier do gardla wcisniemy. Hej, brac go!
Bracia skoczyli na Trojeckiego jak wilki na starego niedzwiedzia w lasach pod Werhowyna. Stolnik uczynil najpierw ruch, jakby chcial zastawic sie szabla, potem zmienil zdanie – cial w Przeclawa, ale najmlodszy Lukasz zblokowal cios, Mikolaj zlapal szlachcica za ramie, wykrecil, wyrwal szable, zas Zygmunt porwal Trojeckiego za kark i zdzielil po lbie trzonkiem nadziaka. A potem juz wspolnie chwycili pana brata, wykrecili mu rece i rzucili na stol z takim rozmachem, ze az podskoczyly cynowe konwie i polmiski.
Dydynski spokojnie wydobyl zza pasa zlozony we czworo, rozpieczetowany pozew i podetknal go pod nos Trojeckiemu.
– Za to, cos uczynil – rzekl – pan starosta zygwulski zarzadzil, abys ten zajadly pozew zjadl do samego konca.
– Jedz, jedz, wacpan – zarechotal Mikolaj Dydynski. – Tak to juz jest na tym swiecie. Kto piwo warzy, tedy go potem wypic musi. Cierpienia sobie oszczedzisz, a nam wysilku.
– Ja was... do trybunalu! – zawarczal Trojecki. – Wy skurwesyny! Wy popie przysiercki! Wy sucze chwosty, besie naroznicy capem wyjebanej! Ja was... w dyby! W wiezy przemyskiej
Dydynski dal znak Przeclawowi. Mlodszy brat chwycil pozew, po czym bezceremonialnie wetknal go w gebe szlachcica, skutecznie gluszac dalsze wywody na temat pochodzenia matki Dydynskich, a takze jej czestych sodomii z chlopami i reszta chudoby z rodzinnej Niewistki w Sanockiem. Trojecki zajeczal, szarpnal sie w zelaznych rekach braci, z najwyzszym wysilkiem wyplul zasliniony papier. Przeclaw zaklal, po czym zlapal stolnika przemyskiego za podgolony czub, porwal pozew, poczal drobic go i z wydatna pomoca braci wciskac jak opornej gesi. I w koncu, wspierany smiechami braci, Trojecki rozpoczal niewesola uczte. Jednak trzeba przyznac, ze az do samego konca nie dawal za wygrana. Szarpal sie i wierzgal, probowal kopac i wyrwac sie, ale mocarne lapska Dydynskich trzymaly go niczym kowalskie kleszcze. Na koniec, kiedy prawie caly pozew trafil juz do poteznego brzuszyska pana Trojeckiego, szlachcic poderwal nagle glowe w gore i w jednej chwili plunal resztkami przezutej pieczeci prosto na zupan Przeclawa. Dydynski szarpnal sie wstecz, a w jego oczach zamigotal zly blysk. Chwycil szable, cial z zamachu w leb Trojeckiego i...
Jacek nad Jackami zaslonil stolnika przemyskiego ostrzem wlasnej broni! Odbil cios i chwycil lewa reka uzbrojona dlon Przeclawa. Mlody Dydynski szarpnal sie, zamierzyl ponownie, a wowczas Jacek odepchnal go. Przeclaw uderzyl plecami o sciane, potracil lawe, wsparl sie o stol, z ktorego spadl z brzekiem gliniany dzban. Jacek stanal na wprost rozwscieczonego mlodzienca.
– Co to ma znaczyc, bracie?! Mielismy go nastraszyc, a nie zabijac!
– Nie puszcze plazem obelgi! – warknal Przeclaw. – Ja...
Urwal, kiedy Jacek uderzyl go z rozmachu w twarz. Glowa mlodszego brata odskoczyla w tyl, odbila sie od drewnianych bali karczmy, az zahuczalo.
– Powiedzialem: dosc! – zakrzyknal Jacek. – A przeciez madrej glowie dosc dwie slowie. Czyzbys o tym zapomnial, bracie?
Przeclaw otarl krew z warg. Opuscil rozdygotana reke z szabla, schowal bron do pochwy. Gdy zorientowal sie, ze wszyscy patrza na niego, zacisnal dlon na krawedzi stolu. Byc moze po to, aby ukryc drzenie palcow.
– Wybacz, bracie – mruknal. – Zapamietalem sie.
– Predzej chyba rozum straciles.
Przeclaw pokiwal glowa. A potem wolno i niechetnie podszedl do Jacka nad Jackami, ujal jego dlon i pocalowal na znak uznania starszenstwa brata. Stolnikowic odwrocil sie do reszty kompanii.
– Konczyc, waszmosciowie!
Mikolaj chwycil Trojeckiego za podgolony leb i z rozmachem walnal jego czolem o kant stolu. Stolnik jeknal i opadl na twarz, zgluszony rownie sprawnie co wol przed zarznieciem.
– W konie, bracia! – zakomenderowal Dydynski. – Niedaleko stad jest folwarczek, a tam... – na chwile sie zamyslil – czeka na nas juz gotowy bakszysz dla pana starosty.
Pomruk aprobaty starczyl za odpowiedz.
* * *
Opusciwszy Przeworsko, Gedeon podazal droga na Kanczuge, Jawornik, Szklary i Dynow, prowadzaca miedzy wzgorza i rozlegle pagory. W miare jak mijaly jesienne godziny, wzniesienia stawaly sie coraz wyzsze, wynioslejsze i zdziczale. Piaszczysty trakt wiodl na poludnie, prosto ku wegierskiej granicy, ku odleglym werchowynom i poloninom Bieszczadu, niewidocznym stad jeszcze, bo ukrytym za mglami oparow. Opadal w doliny strumieni, wil sie wzdluz stromych zboczy, przecinal wiekowe, pachnace zywica bory, w ktorych wznosily sie strzeliste, proste jak okretowe maszty sosny, buki i jodly. Mijal zagajniki z brzoz, olszy, debow i modrzewi, na ktore polska jesien narzucila delie tkana z zoltego listowia, piekniejsza niz najokazalsza ferezja ukrainnego magnata; przecinal laki i uroczyska, gdzie wsrod kamieni pienila sie tarnina i dzika roza. Az wreszcie, gdy zmeczony pielgrzym wspierajacy sie na zebraczym kosturze przeszedl przez gwarny Dynow, z lewej strony dostrzegl zlocisty nurt. To byl San mieniacy sie rozblyskami slonca w wodzie spienionej na kamiennych progach i karpach. Poziom wod nie byl wysoki, gdyz przez sierpien i wrzesien panowaly upaly. Rzeka opadla, odslaniajac liczne plycizny, glazy i gacie, jednak trwal na niej bezustanny ruch. Ta wlasnie droga plynelo do Wisly i dalej, do Warszawy, Torunia i Gdanska, bogactwo Rusi Czerwonej – Ziemi Przemyskiej, Sanockiej, Halickiej i Lwowskiej – dary lasow, pol i lak, owoce pracy chlopa, woli i przemyslnosci szlachcica, kupowane na pniu przez Holendrow, Prusakow, dunskich i angielskich kupcow. Pomimo niskiej wody rzeka szly komiegi i dubasy wyladowane po brzegi zytem, pszenica, jeczmieniem, tratwy pelne swiezo okorowanych pni debowych, smuklych jodel, sosen i swierkow, beczek z potazem i suszona sliwka, smoly, skor i wosku. Byla to danina, ktora ziemia placila swym szlacheckim wladcom. Wywozona za granice powracala jako brzeczace dukaty, talary i floreny. To stad pochodzilo bowiem najwieksze bogactwo oraz potega Korony i Litwy, gdzie lada pacholek chodzil w atlasach i jedwabiach, lada rekodajny wywijal szabla oprawna w srebro i zloto, byle szaraczek zasciankowy pil ze zlotego pucharu, w kolpak wtykal czaple piora, a ladacznicom z zamtuza scielil loze czerwonymi zlotymi.
Trakt wkrotce zrownal sie z Sanem i wraz z nim wil sie wokol niewysokich gor pocietych wzorzysta mozaika pol i zielonych ugorow; zwienczonych lasami zlozonymi z sosen, swierkow i jodel. Biegl obok zoltych sciernisk i brazowych lanow, na ktorych niskie, krepe woly ciagnely szerokie, kolesne plugi zostawiajace za soba swieze bruzdy zaoranej ziemi. Przemierzal brzozowe gaje i ciemne dabrowy, gdzie zapach wilgotnych, swiezo spadlych lisci uderzal w nozdrza z niezwykla sila. I wiodl wedrowca coraz dalej – na Sanok, Lisko, a potem znacznie dalej – na Hoczew, Ciasna i Baligrod, hen ku zielonym gorom i siedmiogrodzkiej granicy.
Slonce zaczynalo chylic sie ku zachodowi, kiedy wedrowiec zboczyl z traktu w lewo, kierujac sie tam, gdzie za brazowymi scierniskami zolcily sie slomiane strzechy chalup malej wioszczyny – z tego, co pamietal, bodaj Jotrylowa. Byl spragniony i zmeczony. Kustykal z trudem, wspierajac sie na kiju, ocieral pot splywajacy z czola.
Kiedy jednak zblizyl sie do pierwszych zabudowan i wychynal spoza rozlozystej kepy rokity rosnacej przy plocie, od razu chwycil kij oburacz.
Przy rozstajnych drogach przed wioska stal nieduzy, kryty sloma dworek. Z daleka przypominal zwykla chlopska chyze, jednak z bliska wyroznial sie duzym gankiem, stromym, dwuspadowym dachem i scianami z modrzewiowych bali, pomalowanymi na bialo. Wygladal inaczej niz chlopskie domostwa, gdzie cala zagroda znajdowala sie pod jednym dachem, drewniane czesci scian mazano przepalona glina na brazowo, a zalipy ochlapywano wapnem. Dworek, choc maly, byl dostatni – w oknach widnialy blony, a z dachu wystawal ceglany komin – rzecz rzadko spotykana nawet w niektorych siedliskach szlachty sanockiej.
Przy plocie stalo uwiazanych kilka koni, miedzy ktorymi byl smigly polski wierzchowiec, jeden woloszyn i cztery podjezdki. Na srodku podworza przechadzal sie niecierpliwie mlody szlachcic w kolczudze i misiurce, podkrecal co i raz sumiastego wasa i pobrzekiwal ostrogami przy wysokich rajtarskich butach. Tuz za nim dreptala mloda, zaplakana kobieta tulaca do sukni na fortugalach dwojke malenkich dziatek.
Tymczasem czeladz i towarzysze zawadiackiego szlachcica bynajmniej nie proznowali. Jeden buszowal w kurniku, lapiac kury, kaczki i gesi, z ktorych kilka lezalo juz przed progiem z ukreconymi lbami. Inny wyprowadzal z oborki dwie wlochate, czerwonawe krowy, a pozostali krzatali sie we wnetrzu dworku i bez litosci wyrzucali z niego wszystko, co przedstawialo jakakolwiek wartosc. Kolejno zatem ladowaly na klepisku tureckie kobierce, makaty i opony zerwane ze scian, szuby, delie, kolpaki, srebrne polmiski, kielichy, miednice, roztruchany, stolki, kubki, misy, swieczniki, zegar, lancuchy, obrazy swietych i lipowe lyzki...
Mloda niewiasta przypadla z placzem do reki szlachcica.