Jacek Komuda

Diabel Lancucki

2007

Lepiej nie zyc, niz szlachcicem nie byc

Lepiej szlachcicem nie byc, niz wolnosci odstapic.

Stanislaw Stadnicki zwany Diablem Lancuckim

Rozdzial I

Prawem i Lewem

Wilczyca w klasztorze ? Monachomachia u swietej Barbary ? Krwawy patnik ? Niespodziewana odsiecz ? Jacek nad Jackami ? Bracia Dydynscy ? Ich przygody i awantury w Tyczynie ? Jak smakuje pozew ? Zwada z Przeclawem

W klasztorze Ojcow Bernardynow w Przeworsku rozdzwieczaly sie dzwony na tercje. Niski, gleboki dzwiek dobywajacy sie ze spizowych czasz niosl sie daleko nad krytymi gontem dachami domow, nad wiezycami bram Lancuckiej, Kanczuckiej i Czabarskiej. Rozbrzmiewal na rynku, gdzie u stop ratusza, miedzy jatkami i chlebowymi lawami, klebil sie roznokolorowy tlum pospolstwa. Byl pierwszy poniedzialek po Swiecie Narodzenia Maryi Panny, dzien targowy, a za cztery dni, na Swieto Podniesienia Krzyza Panskiego, zaczynal sie jarmark slawny na cala Ziemie Przemyska. Dziewiec ulic slawetnego grodu zastawialy zatem wozy, kolasy i telegi, konie, woly i wielblady. Obladowane belami jedwabiu, miodem, woskiem, przedza, skorami i ciezkimi zwojami zaglowego plotna, ktore wywozono stad do Gdanska, Wroclawia i Frankfurtu.

Bylo piekne, cieple przedpoludnie. Zlota polska jesien pachnaca miodem z barci i dymem z pasterskich ognisk na poloninach rozlala sie szeroko po brunatnych polach; wsiakla w mgly i tumany nad scierniskami, w laki, gaje i dabrowy okryte zlotym listowiem. Bracia bernardyni spieszyli do kosciola na msze. Postacie w brazowych habitach przemykaly miedzy krzakami rozy, bzu i jasminu w klasztornym wirydarzu, powoli wylanialy sie z kruzgankow i dormitorium. Mnisi zbierali sie u ciezkich debowych wrot prowadzacych do kosciola Swietej Barbary, chcac gromadnie wkroczyc do glownej nawy, pozdrawiali sie w mowie znakow, zegnali, mruczeli modlitwy. Slonce przygrzewalo, rozswietlalo stare, sklepione kruzganki obrosniete dzikim winem az po dach okryty poczernialym gontem.

I wtedy ogromna brama wirydarza rozleciala sie na kawalki. Huk wstrzasnal budynkami klasztoru; z dachu dormitorium posypaly sie dachowki, a z poczernialych sterczyn kosciola zerwalo sie z lopotem stado bialych golebi. Podmuch eksplozji wyrzucil w gore wylamane deski, potrzaskane bale, rozwarl oba skrzydla wrot, sypnal zakonnikom w twarze plonacymi resztkami drewna. I zanim ktorykolwiek z braci zdolal wyszeptac zbielalymi wargami: Miserere nobis, przez wypelniona po wybuchu petardy kwasnymi dymami brame do klasztoru wpadli z krzykiem i pohanskim hallakowaniem wasaci szlachcice w deliach, zupanach, kolczugach, kolpakach i bechterach.

Najezdzcy skoczyli konno przez kruzganki, runeli do wirydarza jak tatarski zagon, tratujac krzewy, dzikie roze, wywracajac skrzynie i drewniane rynny z kwieciem; dopadli do oslupialych mnichow jak glodne wilki. Zegnali bernardynow do kupy, niby kierdel przerazonych owiec, nie szczedzac nahajek i bizunow. Bez krztyny litosci okladali braci obserwantow rekojesciami obuszkow i czekanow, plazami szabel i nadziakami. Tych, ktorzy zamarudzili w dormitorium, spedzono kopniakami, krzyczac, wyklinajac od matek i milosnikow koz. Braciszkowie byli przerazeni. Kilku mlodych nowicjuszy zalkalo, najstarsi rzucili sie na kolana, szepczac modlitwy.

– Coz to ma znaczyc, bracia? – zagrzmial brat Blazej, najmniej bojazliwy ze zgromadzenia, bowiem zanim przyjal zakonna suknie, slugiwal wojskowo pod krolem Stefanem i Janem Zamoyskim. Niegdys byl z niego slawny burda i zawadiaka; niejednemu zawalidrodze podcial wasa lub zlozyl na podgolonym lbie zamaszysty podpis ostra szabelka. – Coz czynicie w imie Boze, panowie szlachta?! Dlaczego nas jak pohancy zajezdzacie?!

– Stul gebe, klecho! – huknal posiwialy szlachcic w kolczudze i poszczerbionym szyszaku. Czesc braciszkow od razu rozpoznala w nim pana Atanazego Toporowskiego, swawolnika i warchola, ktory dla fantazji zwykl tytulowac sie „panem rotmistrzem”, choc w wojsku kwarcianym nie dosluzyl sie nawet namiestnika w najpodlejszej choragwi woloskiej. – Ty sie lepiej modl o zdrowie. – Pan Atanazy splunal na grzadki. – Nie przyjechalismy tu na rozance!

– Dosc gadania!

Z gromady szlachty wyjechal mlody szlachcic na siwym rumaku. Pysk konia opiety byl zlota tranzelka z forga i pioropuszem pawich pior osadzonych w trzesieniu nabijanym perlami, grzbiet zas nakryty wzorzystym tureckim czaprakiem. Dluga grzywe mial zapleciona w warkocze.

Brat Blazej zerknal na jezdzca i zrozumial, ze sie pomylil. W kulbace nie zasiadal mlody panicz, ale panna. Zakonnik predzej spodziewalby sie Belzebuba albo bezboznego Lutra przychodzacego, aby porwac do piekla niewinne polskie duszyczki, niz niewiasty. Moznej pani odzianej po szlachecku, w zupan ze zlotoglowiu i kolpak z rysiego futerka, ozdobiony czaplimi piorami, spod ktorego wymykal sie dlugi, ciezki czarny warkocz. Jej piekne blekitne oczy byly zimne niby dwa sople lodu. Panna siedziala w siodle po mesku, przy boku miala szable, w olstrach pistolety. Jednak najbardziej zwracala uwage jej szczupla kibic i zupan opinajacy scisle – a moze nawet zbyt scisle – dwa zacne i rozfiglowane pagorki, rownie kragle co kopuly na zwienczeniach cerkwi brackiej w Poczajowie. Na ich widok, zapewne z przyrodzonej skromnosci, wiekszosc braci konwersow i nowicjuszy czym predzej spuscilo wzrok. Nie poruszyl sie tylko brat Blazej, gdyz, jako sie wyzej rzeklo, byl najodwazniejszy, oraz brat Bazyli, ktory do klasztoru wstapil, by odpokutowac za grzechy mlodosci. Przed laty bowiem taki byl z niego birbant i jebaka, ze zadnej pannie nie przepuscil, chocby byla slepa, kulawa czy garbata. A mowiono nawet, ze przyjal habit dopiero wowczas, kiedy czart chcial niecnie zazyc go do sprosnej i bezboznej tureckiej milosci. Co bylo jasnym i wyraznym ostrzezeniem z nieba, iz czas juz zerwac z rozpusta i pomyslec o zbawieniu.

Przed mnichami stala panna Anna Lahodowska, zwana przez krewnych i sasiadow krotko i zwiezle Wilczyca. A to dlatego, iz w ciagu ostatnich dziesieciu lat nazbierala na swym wdziecznym karku bodaj wiecej infamii i banicji niz przeslawny Samuel Zborowski, sciety na Wawelu za krola Stefana, dorobil sie przez cale zycie.

– Nadstawcie uszu, popy! – warknela Wilczyca. – My tu nie po odpusty, nie z datkiem, tedy dwa razy nie bede strzepila jezyka. Przysyla mnie pan starosta zygwulski wzgledem bakszyszu, ktorego wasz klasztor nie zaplacil.

– To zajazd! Gwalt! – zahuczal brat Blazej. – To jest Dom Bozy, ktorego spokoj wacpanna naruszylas! I powiadam ci, niewiasto, ze za to wszystko bedziesz przed sadami odpowiadac! Opamietaj sie, porzuc pyche, w pokorze do bramy zakolataj! Meskie szaty zdymaj, grzesznico! Nie przystoi niewiescie na koniu z szabla paradowac, zamiast kadziela sie bawic!

– Tu jest miasto i klasztor Jasnie Oswieconej ksiezniczki Zofii Ostrogskiej, a nie folwark pana starosty zygwulskiego! – zakrzyknal Bazyli. – My pod ksiazeca opieka!

Lahodowska dala koniowi ostrogi tak mocno, ze rumak skoczyl w tlum zakonnikow. Bracia mendykanci rozpierzchli sie w panice na boki, a Blazej niespodziewanie znalazl sie oko w oko z rozjuszona Wilczyca.

– Pani Zosienka Ostrogska daleko – rzekla szyderczo Lahodowska – a pan starosta blisko, zaraz za miedza. I dlatego radze go wysluchac, a na ksiezniczke Zosienke, wieczna dziewice, nie zwazac. Panu staroscie krzywda sie dzieje z waszej sprawy! Kto bral drzewo z lasow pod Rakszawa? Wy! Kto przesuwal kamienie graniczne? Wy! To teraz placcie bakszysz. Swietemu Franciszkowi nie trzeba talarow w przeorskiej skrzyni! On zyl z ptakow i datkow, z ludzkiej litosci, a nie z obdzierania sasiadow!

– To wszystko podle klamstwa! – rzucil brat Atanazy, klucznik. – Nikt z nas nigdy nie splamil sie kradzieza!

– Na kolana, grzesznico! – huknal znowu brat Blazej. – Jestes w miejscu Bozym. Klauzure lamiesz, bo tu niewiastom wstep zabroniony!

Wilczyca rozesmiala sie lodowato. To wystarczylo, aby zakonnicy natychmiast umilkli.

– Pan starosta wie dobrze, ze gorsi z was dusigrosze niz Zydzi lancuccy – rzekla, bawiac sie koncowka warkocza. – Dlatego laske wam okazal i dal czas na zaplate do Swieta Matki Boskiej Zielnej. Ale pieniedzy nie daliscie. Pytam was tedy po dobroci i po raz ostatni. Zaplacicie?

Mnisi spojrzeli po sobie. Brat Blazej zacisnal piesci. Mial juz tego dosyc.

– Predzej wieloryb przejdzie przez ucho igielne – warknal – niz od nas, moscia panno, chociazby jednego talara zobaczysz!

Zacisnela wargi ze zlosci. Jej ciezkie, kragle piersi zafalowaly niebezpiecznie pod cienka tkanina zupana.

– Mosci Toporowski! Naucz te golone palki pokory!

Pan rotmistrz skinal na ponurego szlachcica z przetraconym nosem. To byl Fedio, najstarszy z siedmiu braci Zurakowskich, znanych zawalidrogow i wichrzycieli, ktorzy zwykle przewalali sie po karczmach Ziemi Przemyskiej i Sanockiej, wzniecajac burdy i pojedynki. Ostatnio wslawili sie zdradzieckim usieczeniem niejakiego Zoladzia, zajazdem na dwor pana Glembockiego, spaleniem dwoch karczem pod Lwowem i kilkoma innymi uczynkami, z ktorych kazdy wart byl roku dolnej wiezy na zamku przemyskim. Dwoch najmlodszych przyjechalo do Przeworska na zajazd razem z Wilczyca, starsi leczyli rany po jakiejs zwadzie, sredni zas Zurakowski pokutowal sromotnie w Gelazynce na lwowskim ratuszu za zwade i strzelanine, ktora urzadzili w karczmie razem z panem Niemiryczem, palac do Zydow z polhakow i przybijajac mieszczan za brody do stolow dla swej szlacheckiej fantazji.

Zurakowski podniosl w gore ceber z woda, wydobyl z niego dlugi skorzany bicz i potrzasnal, stracajac deszcz srebrzystych kropel na glowy zakonnikow. Jego pacholek zeskoczyl z konia, a potem cisnal na ziemie wzorzysty ormianski kilim.

– Kazdy wasz wystepek zostanie osadzony i ukarany – mruknela Wilczyca. – Skoro nie chcecie placic, tedy wasz gwardian tu, na dziedzincu, dostanie piecdziesiat odlewanych prosto na gola rzyc. A potem kolejno – klucznik, kwestarze i tak az do najmniejszego braciszka. Chyba ze bakszysz zobacze!

Bernardyni zaszemrali, skulili sie.

– A ty, dziadu – warknela panna, napierajac koniem na Blazeja – wezmiesz jeszcze dziesiec. Za to, zes mnie do kadzieli wysylal! Sprawie ja ci taka kadziel, popie, ze do sadnego dnia pania Lahodowska popamietasz!

– Gdzie jest brat Mikolaj z Radomia?! – Toporowski rozgladal sie po tlumie zakonnikow, szukajac siwej brody przeora. – Dawac tu gwardiana, klechy!

Bernardyni zaszemrali, zbili sie w gesta gromade, przywarli do ciezkich, zamknietych wrot i ceglanej sciany kosciola.

– Chwalmy Pana, bracia! – zagrzmial Blazej. – Niechaj nas broni Matka Boska i Jezus Chrystus jako Panienke Przenajswietsza przed sprosnym Turczynem! Trzymac sie w kupie, z szeregow nie wychylac! Chocby Sad sie zaczal, nie ustepujcie, prosze!

– Panie Toporowski, rozgon, waszmosc, te holote!

– Sluzba, pani pulkownikowo! – huknal samozwanczy rotmistrz. A potem skoczyl konno prosto w najwieksza cizbe zakonnikow, wspomagany przez braci Zurakowskich, Nietykse, Zagwojskiego i pacholkow. Jesli bernardyni zamyslali o stawianiu oporu do dnia Sadu, to ow koniec swiata wlasnie nadszedl. W klasztornym

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×