Gwardian mial pochmurna, zafrasowana twarz, kiedy zatrzymal sie tuz przed nieznajomym.

– Znam cie, bracie – rzekl. – Byles u mnie na spowiedzi. Ale na msze nie przyszedles...

– Nie daliscie mi rozgrzeszenia, ojcze – rzekl zapytany ponuro. – Dopoki to nie nastapi, nie przestapie progu waszej swiatyni.

– Jesli myslisz, ze po tym wszystkim, cos tu sprawil – gwardian rzucil okiem na pobitych, jeczacych zajezdnikow – odpuszcze ci grzechy rownie latwo, jak daruje nieposluszenstwo malemu dziecku, to jestes w bledzie wiekszym niz ta wieza u Swietej Barbary! Cozes najlepszego uczynil, synu? Do starych zlych uczynkow dodales nowe!

– Mialem czekac, az usieka was na smierc, ojcze gwardianie?

– Czy wiesz, ze rozprawiajac sie z tymi oto swawolnikami, uczyniles wieksze zlo, niz gdybys pozwolil nas wychlostac? Starosta zygwulski nigdy nie wybaczy takiej zniewagi. Bedzie nas najezdzal, zasypywal pozwami. Powiedzial Pan: Nie sprzeciwiajcie sie zlemu. Owszem, kto by cie kolwiek uderzyl w prawy policzek twoj, obroc mu i drugiego. A kto by cie gwaltem przymuszal na jedne mile, idz z nim dwie. Jak chcesz odkupic swe winy, bracie Gedeonie, skoro nie ma w tobie ani krzty pokory?!

Patnik spuscil glowe, zgarbil sie, slyszac slowa gwardiana.

– Dzieki za nauke, ojcze Mikolaju – mruknal. – Jak mniemam, gdy starosta przysle tu znowu swoich pacholow, sprobujecie zawrocic ich oracjami i hymnami ku Bozej chwale. Domyslam sie, ze chcielibyscie zostac swietym Florianem albo blogoslawiona Agnieszka. Ja jednak sie boje, ze predzej pisany wam los swietego Stanislawa ze Szczepanowa. Tyle ze zamiast z obcietymi czlonkami skonczycie z polamanymi kulasami.

Zakonnik przezegnal sie.

– Wybaczcie, ojcze Mikolaju – mruknal pielgrzym. – Kiedy widzialem, ze chca was jako lada chlopa u pregi osmagac, nie moglem zniesc takiej nikczemnosci. Ja nie chce nagrody ani zaplaty za to, ze was uchronilem od zlego losu. Ale liczylem choc na dobre slowo. Nic wiecej. Wybaczcie, bo jak powiadaja – nadzieja matka glupich, a ja juz nawet nie glupi, ale szalony jestem.

– Ze wszystkich ludzi w tym miejscu – rzekl gwardian – ja znam o tobie prawde. I rzekne ci, ze nie uczyniles tego dla zapobiezenia nikczemnosci, ale dla prywatnej zemsty, ktora spala twa dusze. Albowiem wyszedles dopiero wtedy, gdy uslyszales, ze to sprawa ze starosta zygwulskim!

– Tak, ojcze. – Patnik spuscil wzrok.

– I dlatego nie dalem ci rozgrzeszenia, moj synu. Miluj blizniego swego jak siebie samego. Odpusc wrogom. A kiedy to uczynisz, wroc do mnie, a ja dopuszcze cie do swietej komunii.

– Ostancie tedy z Bogiem!

Pielgrzym starl krew z czola, odtracil bernardyna, ktory przypadl don z nareczem szarpi, i wspierajac sie na kosturze, ruszyl w strone bramy. Mnisi rozstepowali sie przed nim, odprowadzali go zdumionymi spojrzeniami, zegnali krzyzem. Nie zwracal na nich uwagi. Szedl wolno prosto do kruzganka, a potem w strone placu przed glownymi wrotami kosciola. Gwardian uczynil znak krzyza.

– Bracie Mikolaju! – jeknal Blazej. Dwaj konwersi prowadzili go pod ramiona, pomagali tamowac saczaca sie z rozbitego lba, plamiaca tonsure i habit krew. – Dlaczegoscie go odprawili? Toz to nasz wybawiciel!

Ojciec Mikolaj odwrocil sie w jego strone. Blazej ujrzal jego pobladle oblicze i plonace goraczka oczy.

– To diabel – rzekl ponuro Mikolaj. Bernardyni zadrzeli, stojacy najblizej zakonnicy przezegnali sie, spojrzeli z lekiem w strone oddalajacego sie nieznajomego.

– Uprzatnijcie wszystko – wyszeptal gwardian. – Rannych do infirmerii i opatrzcie. A potem przyniescie mi kropidlo. Trzeba oczyscic to miejsce.

* * *

Wjechali w waskie, zastawione wozami i kolasami uliczki Tyczyna, gdy zegar na drewnianej ratuszowej wiezy zaczal wybijac poludnie. Przybyli w szesciu – wszyscy przy szablach, polhakach, bandoletach i z bojowym moderunkiem, jakiego prozno by szukac nawet wsrod towarzystwa choragwi kwarcianych. Odziani w pyszne zolte i karmazynowe delie, na ktorych jeden guz zdawal sie byc wart wiecej niz caly zascianek sanockiej szlachty-holoty. Jechali rysia w lsniacych kolczugach i karwaszach, futrzanych kolpakach; w bechterach nakrytych skorami lwow i lampartow. W ferezjach, z ktorych najmniej strojna narzucona na grzbiet holysza od razu uczynilaby z niego jasnie oswieconego pana brata.

Na ich widok cichly rozmowy, miejskie lyki ustepowaly z drogi, a chlopi zginali sie w uklonach, gniotac w spracowanych dloniach futrzane czapy i filcowe magierki. Szaraczkowie wystajacy przy wyszynkach, beczkach z piwem i kotlach z kasza odwracali glowy, udajac, ze szukaja utraconej madrosci na dnie kufla. Franci i szelmy nagle zaczynali byc ciekawi, coz takiego plynie w tyczynskich rynsztokach, a miejskie zawalidrogi kryli sie w bramach, przemykali podsieniami drewnianych domow. Zydzi lapali sie za brody i pejsy, zamykali okna, kobiety wciagaly do domow dzieci. Jedynie slawny burda, paliwoda i wichrzyciel Marcin Kramarz szarpnal ze zloscia za zlotego guza swojej bekieszy. Ale nawet on nie szukal zwady z jezdzcami, ktorych wyczyny, a raczej wybryki, nie od dzis znane byly mieszkancom Tyczyna.

– To oni sami – krazyly trwozliwe szepty wsrod mieszczan i szlachty. – Dydynscy! Na kogoz dzisiaj parol zagieli? Zwada bedzie! Juz krew czuc! Skoro podpija, zaraz zabija! Jezusie Nazarenski! Spasi Chryste!

Niewiele robiac sobie z ludzkiej opinii, spogladajac szyderczo na mieszczan, a poblazliwie na szlachte, usmiechajac sie oraz podkrecajac wasa na widok wymalowanych ladacznic i przechodek, bracia Dydynscy dojechali do rynku. Tu wlasnie, pod straganami, na ktorych przekupnie prezentowali welne sprowadzona z Krakowa dla miejscowych tkaczy, czekal na nich ubogi szlachetka z szabelka przy boku. Byl mlody, zawadiacki, a chociaz jego zupan wygladal jak wyciagniety z trumny pradziada, spogladal na swiat bystro, dumnie i hardo.

– Panom Dydynskim czesc i slawa! – zawolal.

– Czolem, bracie Przeclawie! – rzekl jadacy na czele Jacek Dydynski, najstarszy z braci, zwany przez wzglad na swoja bitnosc i wojenne podstepy Jackiem nad Jackami. – Jakze tam, udal sie fortel?

– Siedzi w alkierzu i nawet nosa za prog nie wystawi.

– A czeladz?

– Pijana jak swinie. Jam to, nie chwalac sie, sprawil. – Przeclaw Dydynski podkrecil wasa. – Oplacalo sie za szaraczka przebrac i zdrowie chamow pic. Dwoch pacholkow zostalo na warcie, ale i ci pod dobra data.

– A nie dowiedzial sie, ze przyjechalismy?

– On teraz, bracie, co innego ma do roboty – usmiechnal sie tajemniczo Przeclaw. – Sam zobaczysz. Zapewniam, ze niepredko skonczy. Jesli w ogole skonczy!

– Z koni, bracia! – zakomenderowal Jacek nad Jackami.

Dydynscy zeskoczyli z kulbak i terlic. Ruszyli do szynku u Matiasza Poluby, zwanego szumnie Wiedniem, chociaz mieszkancy Tyczyna od dawna juz okreslali go krotka i wdziecznie brzmiaca nazwa Mordowni. Szybko wkroczyli pod omszale przypory drewnianych podsieni ozdobionych wyschnietym, poszczerbionym wiencem – znakiem, ktory sciagal pijanicow i moczygebow rownie skutecznie co zapach swiezego miesa muchy i baki.

Szynk Poluby nie byl karczma zajezdna, wiec drzwi nie prowadzily do sieni, ale od razu do glownej izby gospody. Dydynski porwal za swa czarna szable. Z krotkim, zlowrozbnym swistem ostrze wyskoczylo z pochwy. A potem kopniakiem otworzyl drzwi i wpadl do karczmy razem z bracmi.

Nikt nie poderwal sie z law na widok uzbrojonych gosci. Nikt nie chwycil za szable czy czekan. Nikt nie strzelil...

Wnetrze karczemnej izby oswietlonej kagankami, swiecami i migotliwym blaskiem ognia plonacego w grabie wygladalo niemal jak pobojowisko. Drugi Kircholm, jak moglby rzec Jacek Dydynski, byly towarzysz choragwi husarskiej pana hetmana Chodkiewicza. Jednak zamiast Szwedow na lawach i stolach lezeli pijani czeladnicy i pacholkowie, hajducy i sabaci, a wokol nich poniewieraly sie ogryzione kosci, drewniane kufle, cynowe puchary do wina, resztki chleba, misy z kasza, poprzewracane konwie i antalki.

Dydynski nie poswiecil pijanym pacholarzom wiecej uwagi co kurom umykajacym w katy izby. Od razu ruszyl ku drzwiom do alkierza, przy ktorych stala straz – dwoch roslych hajdukow w krasnych zupicach i szarawych deliach. Ci byli jeszcze na nogach – nie wiadomo, czy wypili mniej, czy tez z wieksza powaga traktowali swoja sluzbe. Zamiast, jak pozostali, tarzac sie w nieczystosciach, kiwali sie sennie i ozywili dopiero wowczas, gdy Dydynscy byli o krok.

– To ty... Hrycko? – wydukal jeden z nich, nieco zdumiony pojawieniem sie braci. – A co ty... taki wysoki?

– Pan Trojecki w alkierzu? – zapytal Jacek nad Jackami. Na razie grzecznie i bez nalegania.

– Troje...ssssski... nasz pan... tak, tak... – wymamrotal drugi, bardziej widac zamroczony niz pierwszy. – Do alkierza... nikomu nie lzia... Pan zakassssal.

Uniosl na wysokosc oblicza brudny palec wskazujacy, po czym pokiwal nim smetnie w prawo i w lewo.

– Puszczaj, chamie, a daruje cie zdrowiem!

– Pan powiessssial... – wymamrotal pijany – coby drzwi bronic, gdyby Dydysssscy przyszszli...

– A wiec broncie!

Dydynski odtracil reke slugi i walnal go rekojescia szabli w leb. Hajduk szarpnal sie, porwal za bron, a potem padl na klepisko. Z drugim bylo jeszcze mniej roboty. Mikolaj Dydynski nie zdazyl nawet polechtac go obuszkiem. Starczylo, ze pchnal czeladnika na sciane, a ten osunal sie na ziemie i zachrapal slodko jak hurysa po upojnej nocy.

Drzwi do alkierza byly zaryglowane. Mikolaj – najpotezniejszy z braci – runal na nie jak rozjuszony byk, ktorego pan Wapowski wypuscil kiedys dla uciechy na ulice Dynowa. Drewniana przeszkoda rozleciala sie w jednej chwili. Mikolaj, wziawszy zbyt duzy rozped, wylozyl sie jak dlugi na wylamanych deskach, a Jacek spokojnie przekroczyl prog, przestapil nad bratem i stanal przed stolem, na ktorym parowala jeszcze ges na czarno ze sliwkami, w konwiach stal zacny wegrzyn, a na polmiskach krolowaly marcepany i wielkie cukrowe glowy. A na lawie siedzial rozparty jak turecki basza gruby szlachcic z nosem czerwonym od pijanstwa i sumiastymi wasiskami. U jego stop zas kleczala Sonka – najladniejsza ladacznica z Rzeszowa. Uwadze Jacka Dydynskiego nie uszedl zas fakt, iz dziewka dziwnym trafem trzymala glowe na wysokosci hajdawerow pana Trojeckiego.

Milosnica, choc niecwiczona w retoryce, czynila wlasnie ze swego gardla uzytek, ktory niewiele mial wprawdzie wspolnego z kazaniami Piotra Skargi czy sejmikowymi mowami, ale na pewno spodobalby sie kazdemu mezowi. Mowiac zas krotko – uprawiala ars amandi w tak bezbozny i bluznierczy sposob, ze nawet najzacniejszy ksiadz bernardyn z pobliskiego Rzeszowa dalby za owa czynnosc przynajmniej trzy dni postow pokuty i z tysiac ojczenaszow na dokladke.

– Czego?! – ryknal Trojecki. Ladacznica nie poderwala sie, nie krzyknela. I cale szczescie. Bo gdyby to uczynila, byc moze wygaslaby ze szczetem meska linia rodu Trojeckich z Trojczyny. Szlachcic poderwal sie z lawy, zlapal za hajdawery, podciagnal. A widzac, ze ma do czynienia z Dydynskimi – porwal tez za szable. – Czego tu chcecie?! – warknal. – Guza szukacie?!

Вы читаете Diabel Lancucki
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×